SZEHEREZADA Wody reliktowe, zimne i szare. Przypomniała sobie miejscowe legendy, choć nie była już pewna, w jaki sposób je poznała. Mniej niż jeden procent wody w jeziorach pochodził z opadów. Płynęła przez ciekłe pozostałoci lodowca, który roztopił się dziesięć tysięcy lat temu. Zasoby te nigdy się nie odnowiš, jeli ludzkie żšdze wyeksploatujš je do cna. Póki co jednak, wody było aż nadto. Mogła się ukryć. Syrena całymi dniami przemierzała głębiny. Wizje z zapomnianej przeszłoci unosiły się niczym banieczki powietrza poród ciemnej wody i przeszywajšcego bólu w boku. Już dawno przestała się im opierać. Nocami wypływała na powierzchnię niczym przeronięty plankton. Nie mogła ryzykować wyjcia na lšd. W Chicago napełniła plecak liofilizowanymi racjami żywnociowymi. Unoszšc się na wodzie, rozrywała pakowane próżniowo torebeczki jak wydra morska, by przed witem pogršżyć się znów w głębinach. Wydawało jej się, że pamiętała częć dzieciństwa spędzonš w miejscu zbiegu trzech największych jezior - Sault Sainte Marie, komercyjne gardło prowadzšce do Jeziora Górnego. Miasto spoczywało na luzach i tamach, przypominajšc trolla na mocie, pobierajšcego myto od przewożonego ładunku. Nie było już tak gęsto zaludnione, jak kiedy. Znajdowało się wprawdzie w odległoci czterystu kilometrów od granic Suwerennego Quebeku, ale dla niektórych to wcišż było zbyt blisko, zwłaszcza po Dzierżawie Nunavut. Nawet w najbardziej sprzyjajšcych okolicznociach, ciężko było żyć w cieniu olbrzyma. Zwłaszcza, jeli w cišgu jednej nocy olbrzym mógł nagle stać się niepokonany i zaczšć żywić urazy za trudne dzieciństwo. Wtedy sytuacja zacznie wyglšdać naprawdę beznadziejnie. Dlatego ludzie powyjeżdżali. Lenie Clarke pamiętała moment, w którym sama wyjechała. Jeli chodziło o cienie, olbrzymy i nieszczęliwe dzieciństwa, miała całe mnóstwo dowiadczeń z pierwszej ręki. Dlatego włanie wyprowadziła się z miasta i przemieszczała się coraz dalej i dalej, aż wreszcie na jej drodze stanšł Ocean Spokojny, mówišc To koniec. Osiadła w Hongcouver i żyła z dnia na dzień, z roku na rok, aż wreszcie Grid Authority zamieniło jš w co, czego nie mógł powstrzymać już nawet sam ocean. A teraz wróciła. Było po północy. Syrena wynurzyła się cicho na powierzchnię, migoczšcš odbitymi wiatłami miasta. ciany odległej luzy windowej, majaczšce na tle nieba na zachodzie, przypominały mury niskiej twierdzy. Budowla, utrzymujšca w ryzach spiętrzone wody Jeziora Górnego, stanowiła przynajmniej jeden relikt, który wcišż opierał się upadkowi. Majšc jš po swojej lewej stronie, Clarke skierowała się na północ, na stronę kanadyjskš. Zrujnowana przystań gniła tam od czasów poprzedzajšcych jej narodziny. Kobieta rozpięła kaptur i napełniła płuca powietrzem. Płetwy zostawiła za sobš. Choć widziała w ciemnociach, nie spostrzegła nikogo. Ruszyła na północ, w stronę ulicy Queen, po czym skręciła na wschód. Jej stopy podšżały własnš wytyczonš trasš w przyćmionym wietle latarni. Nikt jej nie zaczepiał. Eastbourne Manor gnił jak wczeniej, wcišż nierozebrany, choć w cišgu ostatnich dwudziestu lat kto najwyraniej uprzštnšł kartonowe prefabrykaty. Znalazłszy się przy Coulson Avenue, zatrzymała się i spojrzała na północ. Zapamiętany dom wcišż tam był, stał właciwie tuż za rogiem. Dziwne, jak niewiele zmieniło się przez dwie dekady. Zakładajšc oczywicie, że wspomnień tych nie... zyskała... całkiem niedawno. Jak do tej pory, wcišż nie dane jej było zobaczyć choćby jednego pojazdu czy człowieka. Jedynie nieco dalej na wschód, po drugiej stronie Riverview, nad ziemiš wisiał rzšd muchobotów, niemożliwych do pomylenia z czymkolwiek innym. Zwróciła się w stronę, z której przyszła. Tam też. Zupełnie bezszelestnie pojawiły się za jej plecami. Clarke skręciła w Coulson. * Drzwi rozpoznały jš, choć minęło tyle czasu. Otworzyły się niczym usta, ale wiatła pozostały wygaszone, zupełnie jakby wiedziały, że w ogóle nie będš jej potrzebne. Przed niš rozpocierał się korytarz, opustoszały i nieumeblowany. Jego ciany połyskiwały dziwnie, jakby niedawno zostały polakierowane. Łukowate przejcie po lewej otwierało się na salon, w którym Indira Clarke zwykła bezczynnie przesiadywać. Dalej znajdowała się klatka schodowa. Puste, szare gardło prowadzšce do piekła. Na razie nie wejdzie na górę. Westchnęła i skręciła za róg, do salonu. - Ken - powiedziała. Pokój przypominał pozbawionš wyposażenia skorupę. Okna zostały zaciemnione, ale ryfterom w zupełnoci wystarczało sšczšce się z korytarza słabe wiatło uliczne. Lubin stał porodku pustej przestrzeni. Miał na sobie ubranie typowe dla lšdowców, ale oczy ukryte były za nakładkami. Tuż za nim znajdował się jedyny mebel w całym pomieszczeniu - krzesło - z przywišzanym do niego mężczyznš. Ten wydawał się tylko nieprzytomny. - Nie powinna była tu przychodzić - odezwał się Lubin. - A gdzie indziej miałam pójć? Lubin pokręcił głowš. Nagle zaczšł sprawiać wrażenie poruszonego. - To było głupie posunięcie. Bardzo przewidywalne. Musiała to wiedzieć. - A gdzie miałam pójć? - powtórzyła. - To nawet nie jest to, co ci się wydaje. To nie jest to, co pamiętasz. - Wiem - skwitowała Clarke. Lubin spojrzał na niš, marszczšc brwi. - Zrobili mnie w chuja, Ken. Wiem o tym. Chyba wiedziałam od momentu, kiedy zaczęłam mieć te wizje, choć chwilę to trwało, zanim... - Więc dlaczego tu przyszła? - Ken Lubin gdzie zniknšł. Co zajęło jego miejsce. Co niemal ludzkiego. - Gdzie musiałam przeżyć swoje prawdziwe dzieciństwo - wyjaniła po chwili Clarke. - Nie mogli przecież sfabrykować absolutnie wszystkiego. Wydawało mi się, że to najlepsze miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. - I mylisz, że ci na to pozwolš? Mylisz, że ja mogę ci na to pozwolić? Obrzuciła go wzrokiem. Jego beznamiętne, puste oczy odpowiedziały jej spojrzeniem. Nieoczekiwanie jego twarz wydała się przepełniona cierpieniem. - Pewnie nie - przyznała wreszcie z westchnieniem. - Wiesz co, Ken? Prawie było warto. Sama ta... wiedza. Odkrycie tego, co mi zrobili... Za plecami Lubina, mężczyzna na krzele poruszył się nieznacznie. - No i co teraz? - zapytała Clarke. - Zabijesz mnie za zabawę w Tyfusowš Mary? Czy może potrzebujš mnie w charakterze królika dowiadczalnego? - Nie wiem czy to miałoby jeszcze sens. Wszędzie już tego pełno. - Co to w ogóle za epidemia? - Z niejakim zaskoczeniem zorientowała się, że wcale nie jest tego ciekawa. - To znaczy, minšł już prawie rok, a ja wcišż żyję. Nie mam nawet żadnych objawów... - U ryfterów trwa to trochę dłużej - odpowiedział Lubin. - A cile rzecz bioršc, nie jest to właciwie choroba. Raczej nanob glebowy. Wišże siarczany czy co takiego. - I tyle? - Clarke pokręciła głowš. - Dałam się zerżnšć tym wszystkim ciotom, a to nawet ich nie zabije? - Zabije prawie wszystkich - sprostował łagodnie Lubin. - Tylko potrzeba na to trochę czasu. - Aha. Usiłowała zdobyć się na jakš reakcję w obliczu tej nowiny, jakie pochodzšce z głębi uczucie o odpowiedniej sile. Wcišż jeszcze próbowała, gdy znów odezwał się Lubin. - Tak czy siak, niele nas przeczołgała. Nikt nie może uwierzyć, że udało ci się dotrzeć aż tak daleko. - Przy niewielkiej pomocy - powiedziała Clarke. - A więc słyszała. - Słyszałam całe mnóstwo rzeczy. Nie wiem, co o tym wszystkim myleć. - Ja wiem - odezwał się mężczyzna na krzele. * - Przepraszam cię, Lenie - powiedział. - Próbowałem go powstrzymać. - Nie znam cię. - Clarke spojrzała na Lubina. - Naprawdę? Lubin pokiwał głowš. - Wcišż żyje. - I nawet niczego mu nie złamałem. - Wow - spojrzała znów na zwišzanego mężczyznę. - Kto to taki? - Goć nazywa się Achilles Desjardins - odpowiedział jej Lubin. - To prawołamacz z Pogromców Entropii. No i twój wielki fan. - Tak? A dlaczego jest zwišzany? - Dla większego dobra. Przez chwilę zastanawiała się, czy dršżyć temat. Zrezygnowała jednak i kucnęła przed Desjardinsem. - Naprawdę próbowałe go powstrzymać? Desjardins kiwnšł głowš. - Dla mnie? - W pewnym sensie. Nie do końca - odpowiedział. - Trochę... trudno to wytłumaczyć. - Zaczšł wiercić się, próbujšc poluzować elastyczne włókna, którymi był skrępowany. Te jednak wyranie zacisnęły się jeszcze bardziej. - Mylisz, że mogłaby mnie uwolnić? Clarke obejrzała się przez ramię. Lubin odpowiedział jej spojrzeniem, skšpany w odcieniach szaroci. - Nie sšdzę - powiedziała. - Jeszcze nie teraz. - I pewnie nigdy. - Daj spokój, nie potrzebujesz jego zgody - nalegał Desjardins. - Ty cokolwiek widzisz? - W pomieszczeniu było na tyle ciemno, że oczy miertelnika nie powinny w ogóle zarejestrować jej ruchów. - To prawołamacz - przypomniał jej Lubin. - No i co z tego? - Ulepszenia pod kštem dopasowywania wzorców. W rzeczywistoci wcale nie widzi lepiej niż przeciętny lšdowiec, ale lepiej radzi sobie z interpolacjš słabego sygnału wejciowego. Clarke zwróciła się znów w stronę Desjardinsa i pochyliła się bliżej. - Powiedziałe, że wiesz. - Tak. - W takim razie powiedz mi - szepnęła. - Posłuchaj, to nie jest odpowiedni moment. Twój przyjaciel jest porzšdnie niezrównoważony, a w razie, gdyby się jeszcze nie zorientowała, oboje jestemy... - Wiesz, wydaje mi się, że Ken nie jest dzi sobš - przerwała mu Clarke. - Inaczej oboje już dawno bylibymy martwi. Desjardins pokręcił głowš i przełknšł linę. - No dobrze. Znasz historię o Szeherezadzie? Pamiętasz, dlaczego opowiadała swoje historie? - O Jezu - jęknšł mężczyzna. Syrena umiechnęła się. - Opowiedz nam bajeczkę, Achillesie...
sunzi