ORSON SCOTT CARD ALVIN CZELADNIK
Jasonowi Lewisowi
długonogiemu wędrowcy
przemierzającemu knieje
i śniącemu prawdziwe sny
Podziękowania
Od kilku lat na każdej sesji autografów, po każdym wystąpieniu pytano mnie, czy
powstanie kolejna książka o Alvinie Stwórcy. Odpowiedź brzmiała zawsze: Tak, ale
nie wiem kiedy. Mój wstępny plan "Opowieści o Alvinie Stwórcy" dawno już został
zarzucony i chociaż wiedziałem o pewnych wydarzeniach, które będą miały miejsce
w tej książce, wciąż nie znałem w dostatecznym stopniu losów Alvina, Peggy,
Bajarza, Arthura Stuarta, Measure'a, Cahtina, Verily Coopera i innych. Nie
mogłem zacząć pisać.
W końcu przełamałem blokadę i opowieść wyszła taka, jak powinna, a przynajmniej
tak bliska stanu pożądanego, jak tylko potrafiłem ją uczynić. Pisząc, cały czas
pamiętałem o setkach czytelników czekających na "Alvina czeladnika". Fakt, że
książka była oczekiwana, dodawał mi odwagi, a równocześnie napełniał lękiem.
Zdawałem sobie sprawę, że przynajmniej niektóre wymagania będą tak wysokie, iż
cokolwiek napiszę, może wywołać rozczarowanie. Rozczarowanym wyrażam swój żal,
że rzeczywistość nigdy nie dorównuje oczekiwaniom (Gwiazdka jest tu dobrym
przykładem). A wszystkim, którzy liczyli na tę książkę, dziękuję za otuchę.
Dziękuję wielu czytelnikom z America Online, którzy zjawiali się na spotkaniach
w Hatrack River i ściągali kolejne rozdziały, zgłaszając cenne uwagi. Ci bystrzy
czytelnicy wykryli niespójności i urwane wątki, pytania zadane w poprzednich
tomach i wymagające odpowiedzi. W szczególności Newel Wright, Jane Brady i Len
Olen zyskali moją dozgonną wdzięczność: Jane przygotowując chronologię wydarzeń
w poprzednich toniach, Newel ratując mnie przed dwoma potwornymi pomyłkami, a
Len dzięki swej dokładnej korekcie, w której wychwycił kilka błędów, jakie
przeoczyli wszyscy redaktorzy i ja sam. Dziękuję także Davidowi Foxowi za
staranną lekturę pierwszych dziewięciu rozdziałów w punkcie kluczowym dla
kompozycji opowieści.
Choć tego nie planowałem, na spotkaniach w Hatrack River w AOL narodziła się
pewna szczególna społeczność. Ludzie zaczęli się pojawiać nie jako oni sami, ale
jako postaci żyjące w świecie Alvina, zajmujące się rzemiosłem czy rolnictwem w
tym fikcyjnym mieście. Nie mogłem się oprzeć pokusie, by nie wspomnieć w tekście
o wielu tych postaciach; żałuję, że nie zdołałem umieścić wszystkich. Jeśli
chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tych wspaniałych osobach, odwiedźcie nas
w sieci (słowo kluczowe: Hatrack).
Jedyną aktywną sieciową postać, którą intensywnie wykorzystałem, tworząc tę
książkę, wymyśliłem sam jako całkowicie fikcyjną; Kathryn Kidd (w Hatrack:
GoodyTradr) i ja (w Hatrack: HoracGuest) wspominaliśmy od czasu do czasu o dość
zabawnej nieuleczalnej plotkarce, Vilate Franker. Kilka lat później pojawiła się
nasza dobra przyjaciółka, Melissa Wunderly, która zgodziła się odgrywać jej rolę
w sieciowej społeczności. To właśnie Melissa wlała w nią życie - ze sztuczną
szczęką i całą resztą. Jednak "najlepsza przyjaciółka" Vilate to mój pomysł i
nie można obwiniać Melissy za nieładne zachowanie Vilate w tej książce.
Wdzięczny jestem Kathryn Kidd, że pozwoliła mi wykorzystać swoją postać, Goody
Trader, w kilku ważnych momentach.
Chylę kapelusza przed Grahamem Robbem, którego znakomita i świetnie napisana
książka "Balzac: A Biography" (Norton 1994) nie tylko dawała mi ucieczkę od
pisania, ale też podstawę do stworzenia postaci, którą osobiście lubię.
Jak w przypadku wielu poprzednich powieści, każdy rozdział - gdy tylko wysuwał
się z drukarki czy z faksu - czytała moja żona Kristine, mój syn Geoffrey, moja
przyjaciółka i czasem współpracowniczka Kathryn H. Kidd. Ich reakcje miały dla
mnie nieocenioną wartość.
Podziękowania należą się tym, dzięki którym nasze biuro i dom wciąż funkcjonują,
gdy wpadam (zbyt rzadko) w tryb pisarski: Kathleen Bellamy, która pilnuje
interesu, i Scottowi Allenowi, który podtrzymuje działanie komputerów i samego
domu. Dziękuję także Jasonowi, Amandzie i (w jednym przypadku) Michaelowi
Lewisowi, za wykopane i zasypane doły, oraz Emily, Kathryn i Amandzie Jensen za
spokojne noce.
Gdyby nie Kristine, Geoffrey, Emily, Charlie Ben i Zina Meg, wątpię, czy w ogóle
bym coś napisał. Dzięki nim warto wykonywać tę pracę.
ROZDZIAŁ 1 - MYŚLAŁEM, ŻE SKOŃCZYŁEM
Myślałem, że skończyłem już pisać o Alvinie Smisie. Ludzie ciągle mi powtarzali,
że wcale nie, ale rozumiałem dlaczego - bo wszyscy słyszeli Bajarza i wiedzą,
jak on opowiada swoje historie. Kiedy kończy, wszystko jest elegancko
zapakowane; wiadomo, co znaczyły różne rzeczy i z jakiego powodu się wydarzyły.
Owszem, nie tłumaczy tego, ale zawsze ma się uczucie, że we wszystkim jest jakiś
sens.
No cóż, nie jestem Bajarzem, co pewnie niektórzy z was już zauważyli - przecież
nie jestem do niego podobny. I jeszcze przez jakiś czas nie zamierzam zostać
Bajarzem ani nikim takim jak on. Nie dlatego że nie uważam go za porządnego
człowieka, wartego naśladowania przez innych, ale głównie dlatego że nie widzę
spraw tak, jak on je widzi. Nie wszystko się dla mnie układa. Rzeczy po prostu
się zdarzają i czasami można wyciągnąć jakiś sens z okrucieństwa, a czasem
najszczęśliwszy dzień jest zwykłą bzdurą. Nic nie da się przewidzieć i na pewno
niczego nie można zmusić, żeby się wydarzyło. Najgorsze nieszczęścia, jakie
widziałem w życiu, brały się z tego, że ludzie próbowali zmusić wydarzenia, by
działy się sensownie.
Dlatego ułożyłem wszystko, co wiedziałem o życiu Alvina, aż do momentu kiedy
zrobił złoty pług na swój egzamin czeladniczy; opowiedziałem, jak wrócił do
Vigor i zaczął uczyć ludzi, jak być Stwórcami, i że już wtedy źle się działo
między nim a jego bratem Calvinem. Myślałem, że to wszystko, bo potem każdy,
kogo to obchodzi, był na miejscu i mógł sam zobaczyć albo znać kogoś, kto był i
widział. Żeby skończyć ze złośliwymi pogłoskami, opowiedziałem wam prawdę o tym,
jak Alvin zabił człowieka. Powiedziałem, dlaczego złamał prawo o zbiegłych
niewolnikach i jak zginęła mama Peggy Larner. Wierzcie mi, to był już koniec
historii, jak ja ją widziałem.
Ale pewnie z takim końcem nie miała sensu, więc różni tacy wypytywali mnie
ciągle, czy nie wiem czegoś jeszcze, co mógłbym opowiedzieć. Wiedziałem. I nie
miałem nic przeciwko opowiadaniu. Tylko nie sądźcie, że kiedy już skończę, dla
wszystkich będzie jasne, o co w tym chodziło, bo sam tego nie wiem. Prawda jest
taka, że opowieść jeszcze się nie skończyła, i mam nadzieję, że się nie skończy;
mogę jedynie liczyć, że wytłumaczę, jak wygląda ona dla tego człowieka właśnie
tutaj i w tej chwili. Nie mogę wam nawet obiecać, że jutro nie zrozumiem z niej
więcej, niż piszę teraz.
Nie mam talentu do opowiadania. Fakt, Bajarz też nie, i on sam pierwszy wam to
przyzna. Zbiera opowieści, to prawda, a te zebrane są ważne i słuchacie ich, bo
sama treść ma znaczenie. Ale wiecie, że nic nie robi z głosem, nie toczy oczami,
nie wykonuje szerokich gestów jak prawdziwi oratorzy. Głos ma nie dość mocny,
żeby wypełnić porządną chatę, a co dopiero namiot. Nie, nie ma talentu do
opowiadania. Jeśli już, to jest malarzem, a może rzeźbiarzem czy drukarzem albo
kimś jeszcze, kto tylko może się przydać, żeby coś opowiedzieć czy pokazać; ale
nie jest geniuszem w żadnym z tych fachów.
Faktem jest, że jeśli spytacie Bajarza, do czego ma talent, odpowie wam, że do
niczego. Nie kłamie - nikt nie może Bajarzowi zarzucić kłamstwa. Nie, po prostu
kiedy był jeszcze chłopcem, marzył o pewnym szczególnym talencie; przez całe
życie wydawało mu się, że tylko ten talent warto mieć, a że go nie ma - tak
myśli - to cóż, w takim razie na pewno nie ma żadnego. Nie udawajcie, że nie
wiecie, jakiego talentu pragnie, bo praktycznie rzuca wam to w twarz, kiedy
tylko dłużej pogada. Chciałby prorokować. To dlatego zawsze strasznie zazdrościł
Peggy Larner - bo ona jest żagwią i od dziecka widzi wszystkie możliwości
przyszłego ludzkiego życia, a chociaż to nie to samo co znać przyszłość - co
naprawdę się stanie, a nie co może się stać - przecież niewiele brakuje. Tak
niewiele, że moim zdaniem Bajarz byłby szczęśliwy, gdyby na pięć minut mógł stać
się żagwią. Gdyby mu się udało na jeden tydzień, to na śmierć zauśmiechałby się
z radości.
Ale kiedy Bajarz mówi, że nie ma żadnego talentu, to powiem wam, że nie ma
racji. Jak wielu ludzi, i on ma talent, ale o tym nie wie, bo właśnie tak działa
talent - komuś, kto go ma, wydaje się całkiem naturalny, jak oddech; człowiek
nie podejrzewa, że to właśnie jest jego niezwykła moc, bo, do licha, to przecież
łatwe. Nie wie się, że to talent, dopóki ludzie dookoła nie zdziwią się tym, nie
rozzłoszczą, nie podniecą czy okażą inne jeszcze uczucia, jakie talenty
wzbudzają w ludziach. Wtedy woła: "O rany, inni nie umieją tego robić! Mam
talent!", i od tej chwili nie ma z nim spokoju, dopóki się wreszcie nie uciszy i
nie przestanie chwalić, jak to potrafi robić to głupstwo, co nie dziwiło go
nigdy przedtem, póki nie stracił jeszcze rozsądku.
Niektórzy w ogóle nie wiedzą, że mają talent, bo nikt inny też tego nie widzi.
Tak jest z Bajarzem. Nie zauważyłem nic, dopóki nie zacząłem układać swoich
wspomnień i wszystkiego, co słyszałem o życiu Alvina Stwórcy. Chciałem
przedstawić jego wizerunek z młotem w kuźni, byśmy nie zapomnieli, że ma uczciwy
fach, z trudem zdobyty własnym potem, że nie przetańczył przez życie w kadrylu z
damą Fortuną jako czułą partnerką... Jakbyśmy w ogóle myśleli, że łączy ich coś
więcej niż zwykły flirt, a pewnie gdyby kiedyś podszedł do niej bliżej,
zobaczyłby, że i tak jest dziobata - Fortuna zawsze jakoś staje po stronie
Niszczyciela, kiedy tylko ludzie zaczynają wierzyć, że ich ocali. Ale odchodzę
od tematu; musiałem zajrzeć na początek akapitu, żeby zobaczyć, o czym w ogóle
mówię, u diabła (i już słyszę, jak wszystkie pruderyjne świętoszki wołają: "Co
on wyczynia, spisując przekleństwa na papierze? Czy nie zna przyzwoitego
języka?" Na co ja mówię: "Kiedy przeklinam, nikomu krzywdy nie robię, od tego
mój język jest barwniejszy, a Bóg mi świadkiem, umiem używać koloru". Mogę
zapewnić, że potrafię mówić językiem o wiele barwniejszym niż w tej chwili, ale
już się uspokajam, żebyście nie dostali apopleksji od czytania moich słów. Nie
mam ochoty połowy życia spędzić na pogrzebach ludzi, którzy umarli na zawał przy
czytaniu tej książki. A zamiast krytykować mnie za brzydkie słowa, co mi się
wymsknęły, czemu mnie nie wychwalacie za słowa prawdziwie paskudne, które
cnotliwie opuszczam? Wszystko, moim zdaniem, zależy od punktu widzenia; na
dodatek, jeśli macie czas się złościć na mój język, to na pewno brakuje go wam
na pracę, więc chętnie skontaktuję was z ludźmi, którym przyda się pomoc w
twórczej pracy), więc znowu spojrzałem na początek tego akapitu, żeby sprawdzić,
o czym, u diabła, mówiłem. Chodzi o to, że kiedy układałem sobie te wszystkie
opowieści, zauważyłem, że Bajarz ciągle pojawia się w najróżniejszych miejscach
dokładnie w chwili, kiedy coś ważnego ma się zdarzyć, więc nic dziwnego, że był
świadkiem, a nawet uczestnikiem zadziwiająco wielu wypadków.
A teraz zapytam was wprost, przyjaciele. Jeżeli człowiek czuje głęboko w
kościach, kiedy ma się przydarzyć coś ważnego i gdzie, i z takim wyprzedzeniem,
że może tam dojść i być świadkiem, zanim to coś w ogóle się zacznie, to czy to
nie jest proroctwo? Znaczy, dlaczego w ogóle William Blake wyjechał z Anglii i
przypłynął do Ameryki, jeśli nie dlatego że wiedział, jak to świat ma się
rozerwać i znowu, po tylu pokoleniach, wydać nowego Stwórcę? Nie wiedział o tym
świadomie, ale to nie znaczy, że nie jest prorokiem. Myśli, że musi być
prorokiem w słowach, ale ja twierdzę, że jest prorokiem w kościach. I dlatego,
nie zdając sobie sprawy z powodów, zawędrował do Vigor Kościoła, do młyna ojca
Alvina, dokładnie tego dnia i godziny, kiedy młodszy brat Alvina, Calvin,
postanowił uciec i szukać kłopotów gdzieś daleko. Bajarz nie miał pojęcia, co
się stanie, ale był tam, ludziska! I kiedy ktoś - Bajarza nie wyłączając - powie
wam, że Bajarz nie ma żadnego talentu, to jest patentowanym durniem. Oczywiście
w najmilszym możliwym sensie, jak by powiedział Horacy Guester.
Podejmuję więc opowieść tego dnia, od którego chcę zacząć. Przede wszystkim
dlatego że - mówię to z doświadczenia - nic ciekawego nie zdarzyło się przez te
długie miesiące, kiedy Alvin próbował nauczyć gromadę zwykłych ludzi, jak być
Stwórcami takimi jak on, zamiast... Ale wszystko w swoim czasie. Powiedzmy
tylko, że niektórzy będą źli na mnie, bo nie opowiadam o Alvinowych lekcjach
Stwarzania, o każdej nudnej chwili każdej lekcji, kiedy to starał się ryby
nauczyć skakania.
Ale gwarantuję, że pominięcie tych dni w mojej historii jest aktem miłosierdzia.
Wielu ludzi wystąpi w tej opowieści i wiele w niej będzie zamieszania, ale nie
ma na to rady. Gdybym uczynił ją jasną i prostą, tobym skłamał. Była poplątana,
uczestniczyło w niej wiele różnych osób, a także, prawdę mówiąc, zdarzyło się
wiele rzeczy, o których nie miałem pojęcia i ciągle nie wiem zbyt dużo.
Chciałbym obiecać, że opowiem o wszystkim, co jest ważne, i o wszystkich ważnych
ludziach, ale zdaję sobie sprawę, że pewne ważne wydarzenia nie są mi znane i o
pewnych ważnych osobach nie wiedziałem, że są ważne. Są sprawy, o których nikt
nie wie, i takie, że ci, co wiedzą, nikomu nie mówią, i jeszcze takie, że ci, co
wiedzą, nie mają o tym pojęcia. I choćbym nawet próbował wyjaśnić różne rzeczy
tak, jak sam je rozumiem, i tak pominę niektóre, choć tego nie chcę, albo
opowiem coś dwukrotnie, albo zaprzeczę czemuś, o czym już wiecie. Mogę tylko
powiedzieć: żaden ze mnie Bajarz, a jeśli chcecie poznać najgłębszą prawdę,
namówcie go, żeby rozpieczętował te końcowe dwie trzecie swojej książki i
przeczytał, co tam ma napisane. Założę się, że choć nie uważa się za proroka,
usłyszycie o takich sprawach, że włosy wam się skręcą albo wyprostują, zależy.
Jest wszakże pewna tajemnica, której rozwiązania zwyczajnie nie znam, chociaż
jest chyba najważniejsza. Może kiedy opowiem wam dosyć, sami zrozumiecie. Ale ja
nie wiem, dlaczego Calvin stał się właśnie taki. Był grzecznym chłopcem -
wszyscy to mówią. On i Alvin byli sobie tak bliscy, jak tylko mogą być bracia.
Znaczy owszem, bili się czasem, ale bez złości; Cally dorastał w przekonaniu, że
Al oddałby za niego życie. Dlaczego więc zazdrość zaczęła podgryzać Calvinowe
serce, dlaczego odwrócił się od brata i chciał zniszczyć jego dzieło? Sporo z
tego, co chcę wam opowiedzieć, słyszałem z własnych ust Cally'ego, ale na pewno
nie usiadł i nie wyjaśnił mi - ani nikomu - dlaczego się zmienił. Jasne, wielu
tłumaczył, dlaczego nienawidzi Alvina, ale w jego słowach nie zadźwięczała
prawda, jako że zawsze oskarżał Alvina o to, czego jego słuchacze najbardziej
nie znosili. Purytanom mówił, że nienawidzi Alvina, bo widział, jak zawiera
przymierze z diabłem. Ludziom króla opowiadał, że nienawidzi Alvina, bo ten
posunął się do morderstwa, żeby nie pozwolić właścicielowi na odzyskanie
skradzionej własności, zbiegłego niewolnika, chłopca nazywającego się Arthur
Stuart (a rojaliści zgrzytali zębami na samą myśl o tym, że pół-Czarny nazywa
się jak król). Calvin zawsze miał gotową historię, usprawiedliwiającą go w
oczach obcych, ale nigdy ani słowem nie wytłumaczył się przed nami, którzy znamy
prawdę o Alvinie Stwórcy.
Powiem tyle: kiedy spojrzałem na Calvina w Vigor Kościele, w owym roku, kiedy
Alvin próbował uczyć Stwarzania, zanim jeszcze odszedł, zapewniam was, ludziska,
że Calvin już przekroczył granicę. W jego sercu każde słowo Alvina było jak
trucizna. Jeśli Alvin nie zwracał na niego uwagi, Calvin czuł się zaniedbany i
mówił to głośno. Ale jeśli Alvin zwracał na niego uwagę, Calvin chodził
skwaszony i ponury, mówiąc, że Alvin nie daje mu spokoju. Nie można go było
zadowolić.
Ale powiedzieć, że był "na nie", to tylko nazwać jego zachowanie, a nie
wyjaśnić, dlaczego się tak zachowywał. Czegoś tam mogę się domyślać, ale to
tylko domysły, nawet nie to, co nazywają "rozsądnymi domysłami", bo przecież
żaden rozsądek nie pozwala jednemu człowiekowi zgadywać lepiej niż innemu. Albo
się coś wie, albo nie, a ja nie wiem.
Nie wiem, dlaczego ludzie, którzy mają wszystko, co im potrzebne do szczęścia,
nie są po prostu szczęśliwi. Nie wiem, dlaczego samotni ludzie ciągle odpychają
wszystkich, którzy chcą się z nimi zaprzyjaźnić. Nie wiem, dlaczego ludzie
obwiniają o swoje kłopoty słabych i łagodnych, a prawdziwemu wrogowi pozwalają
ujść bezkarnie. I na pewno nie wiem, dlaczego się męczę i spisuję to wszystko,
kiedy jestem pewien, że i tak nie będziecie zadowoleni.
Jedno wam powiem o Calvinie. Kiedyś widziałem go na lekcji Alvina i przynajmniej
raz uważał, pilnie słuchał każdego słowa brata. Pomyślałem wtedy: nareszcie
zmądrzał. Nareszcie zrozumiał, że jeśli chce być siódmym synem siódmego syna,
jeśli naprawdę chce być Stwórcą, musi się tego nauczyć od brata.
Lekcja się skończyła, a ja patrzyłem na Calvina; wszyscy wyszli do swoich zajęć,
tylko ja i on zostaliśmy w sali. Wtedy się do mnie odezwał - zwykle mnie nie
zauważał, jakby mnie tam nie było. Mówił do mnie i po paru sekundach
zrozumiałem, co robi: naśladuje Alvina. Nie zwykły głos, ale jego głos szkolny,
nauczycielski. Wszyscy pamiętacie, kiedy Alvin się tego nauczył - poznał tę
kwiecistą, wykwintną mowę, kiedy studiował u panny Larner, zanim jeszcze
zrzuciła przebranie i zanim zrozumiał, że to ta sama Peggy Guester, która
zachowała jego czepek porodowy i ochraniała go przez lata dorastania. Te
wielkie, pięciodolarowe słowa poznała w Dekane albo z tych książek, co je
czytała. Alvin chciał mówić wykwintnie, jak ona, a przynajmniej czasami chciał.
Dlatego zapamiętał te słowa i używał ich, żeby mówić tak pięknie, jakby uczył
się angielskiego od profesora, a nie dorastał z nim, jak my wszyscy. Ale nie
potrafił tak długo. Słyszał siebie takiego eleganckiego i nagle wybuchał
śmiechem albo żartował i wracał do normalnej mowy. A teraz Calvin mówił tak samo
wykwintnie, ale się nie roześmiał. Kiedy skończył, spojrzał na mnie i zapytał:
- Dobrze było?
Skąd miałem wiedzieć?
- Calvinie - odpowiedziałem mu - to, że mówisz jak człowiek wykształcony, nie
daje ci jeszcze wykształcenia.
- Wolę być ignorantem - on na to - i mówić jak człowiek wykształcony, niż być
wykształcony i mówić jak ignorant.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo kiedy mówisz jak wykształcony, nikt cię nie sprawdza, ale kiedy mówisz jak
prostak, sprawdzają ciągle.
O to mi chodzi. Może to nie to samo, o co mi chodziło na początku, ale o to mi
chodzi teraz: więcej wiem o zdarzeniach z roku Alvinowych wędrówek niż
ktokolwiek inny na bożym świecie. Ale jestem też świadom, na jak wiele pytań nie
potrafię odpowiedzieć. Czyli jest tak, że wiem, ale wychodzę na ignoranta. A wy?
Jeśli już się zorientowaliście, że znacie tę historię, na miłość boską,
przestańcie czytać i zaoszczędźcie sobie kłopotów. A jeśli macie zamiar
krytykować mnie, że nie skończyłem wszystkiego i nie podałem wam zawiązanego w
kokardkę, zróbcie przysługę sobie i mnie, i napiszcie własną książkę. Tylko
miejcie dość przyzwoitości, by nazwać ją romansem, nie historią, bo historia nie
ma kokardek, ma tylko postrzępione końce i supły nie do rozplatania. To nie
śliczny pakunek, ale nie słyszałem, żebyście akurat mieli urodziny, zresztą nie
mam obowiązku dawać wam prezentów.
ROZDZIAŁ 2 - HIPOKRYCI
Calvin miał dosyć. Niewiele brakowało, a podszedłby do Alvina i... i coś by
zrobił. Może przyłożyłby mu w nos, tyle że już tego próbował, a Alvin tylko
złapał go za rękę, ścisnął tymi przeklętymi kowalskimi łapskami i powiedział:
"Calvin, wiesz, że zawsze cię przewracałem; czy muszę to robić teraz?" Alvin
zawsze wszystko potrafił lepiej, a jeśli nie potrafił, to widać nie warto było
tego robić. Ludzie zebrali się dookoła i słuchali jego paplania, jakby miało
jakiś sens. Obserwowali każdy jego ruch, jakby był tańczącym niedźwiedziem.
Calvina zauważali tylko po to, żeby go grzecznie zapytać, czy nie mógłby się
trochę odsunąć, bo zasłania Alvina.
Odsunąć się? Jasne, mogę się odsunąć. Mogę w ogóle wyjść za drzwi, na ten upał,
i prosto ścieżką na wzgórze, do granicy lasu. Zresztą co mi przeszkadza iść
dalej? Co mi przeszkadza dojść aż do brzegu świata i skoczyć?
Ale Calvin nie odszedł. Oparł się o wielki stary klon, a potem osunął na trawę i
spojrzał na ziemię ojca. Na dom. Stodołę. Kurniki. Chlew. I młyn.
Czy koło w młynie ojca w ogóle jeszcze czemuś służy? Woda bezużytecznie płynie
przez kanał, ale koło się nie obraca, więc kamienie wewnątrz też są nieruchome.
Równie dobrze mogli zostawić ten wielki głaz w górach, zamiast przywozić go
tutaj, gdzie stoi bez pożytku, kiedy wielki brat Alvin napełnia umysły tych
biednych ludzi bzdurnymi nadziejami. Jakby kładł ich głowy między kamienie
młyńskie, tak je miele; miele, zmienia na mąkę, z której upiecze chleb i zje na
kolację. Może i uczył się na kowala przez długie lata w Hatrack River, ale
tutaj, w Vigor Kościele, jest piekarzem umysłów.
Myśl o Alvinie zjadającym zmielone ludzkie głowy sprawiła Calvinowi przyjemność.
Roześmiał się głośno. Usiadł na trawie i oparł się wygodnie o pień klonu. Jakiś
chrząszcz szedł mu po łydce, pod nogawką, ale Calvin nie schylił się, żeby go
wyjąć, nawet nie potrząsnął nogą. Zamiast tego posłał swój przenikacz - jak
zapasową parę oczu, jak dodatkowy zestaw palców - na poszukiwanie maleńkiego,
szybkiego trzepotania bezużytecznego, głupiego życia chrząszcza, a kiedy je
znalazł, ścisnął tylko, czy raczej przekręcił - lekkie drgnienie mięśni wokół
oczu, słabe uszczypnięcie, ale chrząszcz przestał się ruszać. Są takie dni,
robaczku, kiedy nie warto wychodzić rano na świat.
- To musi być bardzo zabawne - usłyszał głos.
Niemal wyskoczył ze skóry. Jak ktoś mógł do niego tak podejść niepostrzeżenie?
Jednak nie pok...
sunzi