Nowy31(1).txt

(30 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 30
Po trzech dniach forsownego marszu lord Senedai nakazał rozbić obóz, by jego wojownicy mogli odpoczšć i podbudować morale przed nachodzšcš bitwš. Nie spieszyli się, by zaatakować ludzi otaczajšcych ruiny domu, który stał się w umysłach Wesmenów symbolem całego zła magii. Wielu z wojowników siedzšcych teraz wokół plemiennych proporców nigdy nie wierzyło, że znajdš się tutaj. To duchy ich przywiodły i to duchy miały dać im siłę potrzebnš do zwycięstwa. Szamani, choć pozbawieni niszczycielskiej magii, znów znaleli się w centrum uwagi, stajšc się obiektem szacunku plemion.
Senedai powinien być absolutnie pewny wygranej. Obrońcy domu zostali otoczeni. Nie mieli się dokšd wycofać i było ich dwudziestokrotnie mniej niż wesmeńskich wojowników. wit miał rozpoczšć się rzeziš, a zakończyć pocigiem za Krukami, gdziekolwiek się znajdowali. Zostanš schwytani, a ich desperacka próba uzyskania jakiej mitycznej pomocy zakończy się porażkš... zostanš usunięci z areny działań wojennych o Balaię raz na zawsze.
To włanie powiedział swym kapitanom i wojownikom spotkanym podczas obchodu, który odbył z aroganckim umiechem, godnym plemiennego lorda o absolutnej władzy.
Jednak teraz, stojšc samotnie, czuł, jak ogarniajš go wštpliwoci, jakich nie miał nawet przez chwilę, walczšc pod bramami kolegium. I zastanawiał się, czy te osiem tysięcy wojowników pozostawionych, by zarzšdzali Julatsš, pilnowali jeńców i zajęli się rannymi, nie miało wyjštkowego szczęcia. Oni uważali, że odebrano im szansę na kolejnš chwałę, znieważono ich. Senedai za niemal żałował, że nie został z nimi, choć było to jego prawo jako zwycięskiego wodza. Julatsa była jego miastem po wiecznoć.
Stał na obrzeżach wesmeńskiego obozu, dalej niż najdalsze straże, i spoglšdał w stronę ruin. Tam znajdował się jeden z powodów jego wštpliwoci. Czterystu siedemdziesięciu szeciu zamaskowanych wojowników. Poprzedniego dnia kazał zwiadowcom ich policzyć. Nosili identyczne zbroje i takš samš broń. Byli potężni w tych przerażajšcych maskach. Wszyscy stali.
W milczeniu. Nieruchomo.
Senedai zadrżał i obejrzał się, by sprawdzić, czy nikt go nie widział. W ich bezruchu było co bardzo niepokojšcego. Stali wyprostowani, ze złożonymi przed sobš rękami. Tylko ruchy głów zdradzały, że sš żywymi istotami. Obserwowali armię Wesmenów. Byli strasznymi przeciwnikami i wesmeński wódz miał pewnoć, że nie będš stać i czekać, kiedy nakaże łucznikom strzelać. To był najlepszy sposób, by osłabić ich formację, ale myl, że pobiegnš ku niemu  powodowała strach, pomimo ich niewielkiej liczebnoci. Jednak, tak jak wszystko inne, rozwišzanie musiało poczekać do jutra rana.
Odwrócił się plecami do ruin i w czerwonawym blasku zachodzšcego słońca wyobraził sobie skazę nad Parvš. Otwór w niebie. Młody mag bełkotał bez końca o smokach, które przelecš przez niš i pochłonš ich wszystkich, a Senedai nie był na tyle pewien, że te potwory nie istniejš, by w pełni mu nie dowierzać. W końcu włanie dlatego się tu znalazł i dlatego lord Tessaya rozkazał mu za wszelkš cenę zniszczyć ruiny domu aż po fundamenty, a potem docignšć i zabić Kruków. Tessaya uważał, że znajdowała się tam brama. Do innego miejsca. Doć jasno okrelił zadania lorda Senedai.
Wódz plemion Heystron ponownie zadrżał i ruszył do swego namiotu. Całe to miejsce cuchnęło złem i magiš. Powodowało u niego dreszcze. Może Tessaya przybędzie, zanim sam będzie musiał zaatakować.

* * *
Baronowie Blackthorne i Gresse jechali w towarzystwie generała Darricka przez ruiny Kamiennych Wrót. Towarzyszyło im trzydziestu kawalerzystów, choć wszyscy trzej natychmiast zrozumieli, że jakakolwiek straż jest zbędna. Armia kontynuowała marsz na wschód, w stronę Koriny, okršżajšc przełęcz szerokim łukiem, ale nie oczekiwali i nie napotkali oporu na głównym szlaku. Ludzie, których cigali, nie skierowali się na zachód, do domu.
Przekroczywszy spalonš bramę niedawno zbudowanej, a już zniszczonej palisady, pod pustym spojrzeniem dwóch spalonych strażnic Darrick zauważył pierwszš plamę czerwieni i odwrócił się do swoich ludzi.
 Zachowajcie dla siebie to, co tu zobaczycie. Nie będzie to przyjemne.
Kiedy już zatrzymali się w centrum miasta albo w miejscu, które uważali za centrum, słowa generała wydały się puste i bez znaczenia. Nieprzyjemne. Ogrom tego eufemizmu niemal wywoływał miech, choć miech włanie teraz byłby absolutnš zniewagš.
Darrick sšdził, że w cišgu swej żołnierskiej kariery widział już wszystko. Wojna była okrutnym zajęciem. Widywał już czaszki ludzi zmiażdżone kopytami rumaków, ludzi nadal wołajšcych o pomoc. Widział młodych mężczyzn zaciskajšcych palce na trzewiach wypływajšcych spomiędzy nich na brudnš ziemię. Ich oczy nadal szukały nadziei w twarzach przyjaciół. Widział odršbane członki, odcięte szczęki, oczy przebite strzałami i topory sterczšce z głów ludzi, którzy nadal szli naprzód, z powodu szoku nie zdajšc sobie nawet sprawy z tego, że byli już martwi.
Widywał straszliwe oparzenia od ognia i lodu, jakie powodowała magia dzięki kilku wyszeptanym słowom, a ostatnio także niszczycielskš moc wody zalewajšcej przełęcz i pozostawiajšcej zmiażdżone i porozrywane ciała wcinięte w szczeliny skalne.
Jednak zawsze potrafił dostrzec przyczynę cierpienia. Obie strony przystępowały do wojny z pełnš wiadomociš bolesnych konsekwencji.
Tylko że tu, w Kamiennych Wrotach, było zupełnie, zupełnie inaczej.
Blackthorne zostało całkowicie zniszczone, ale jego mieszkańcy już wczeniej uciekli albo dołšczyli do armii barona. Ludzie z Kamiennych Wrót nie mieli takiej możliwoci, a ich rze była zamierzona.
Darrick pokręcił głowš. To wszystko było nie tak. Znał sposób mylenia Tessayi i co takiego nie było w jego stylu. Wesmeni solidnie umocnili Kamienne Wrota, wskazywały na to nawet popalone szczštki budowli. Miasto otoczyła palisada i wieże strażnicze. Na zewnštrz wykopano doły i rowy, a strategiczne punkty obrony w całym miecie zostały wietnie przygotowane. Tessaya planował długotrwałš okupację.
Ale co radykalnie i w ohydny sposób zmieniło jego zamiary. Wszystkie budynki spalono do fundamentów, nie zostawiajšc kamienia na kamieniu, a z konstrukcji Wesmenów pozostały jedynie drewniane szczštki i popiół. A wszędzie, absolutnie wszędzie dokoła leżały ciała. To była rytualna masakra, ludzi po kolei zabierano w konkretne miejsca w miecie już po jego spaleniu, a potem mordowano. Wyłupiono im oczy, poderżnięto gardła, rozcięto brzuchy, a trupy rozkrzyżowano na ziemi, by spoglšdały ku słońcu.
Musiało ich być ponad trzystu. Żołnierze z garnizonu miejskiego i z armii czterech kolegiów. Niektórych Darrick rozpoznawał, inni byli jego wypróbowanymi druhami. Od ich mierci minšł już dzień i chmary much wypełniały przestrzeń złowrogim bzyczeniem, podczas gdy padlinożercze ptaki i zwierzęta czekały tylko na odjazd jedców, by powrócić do przerwanej uczty. Smród rozkładu narastał w powietrzu.
 Co tu się stało, na bogów patrzšcych z niebios?  głos Gressea przypominał chrapliwy szept. Zeskoczył z konia i stanšł na ziemi z posępnym wyrazem twarzy. Reszta jedców poszła za jego przykładem.
 To ostrzeżenie  powiedział cicho jeden z kawalerzystów, wypowiadajšc myl Darricka.  Chcš, żebymy się ich bali.
 Nie  zaprzeczył Blackthorne.  To oni się bojš.
 Widziałe już kiedy co takiego?  zapytał Gresse, a na jego twarzy malowało się niedowierzanie.
Blackthorne pokręcił głowš.
 Widziałem opis, który jest w bibliotece w Blackthorne. Albo raczej był. Nie zapominajcie, że walczylimy już wielokrotnie z Wesmenami.
 Ale co skłoniło Tessayę do czego takiego?  zapytał Darrick.
 Spalenie miasta miało po prostu uniemożliwić komukolwiek skorzystanie z tego, co zbudował, prawdopodobnie sama przełęcz jest teraz bardzo silnie broniona. Ofiary, bo tym włanie były, to zupełnie co innego  wyjanił baron.  Kiedy Wesmeni idš do bitwy, szamani wzywajš na pomoc duchy, by dodawały im sił. Lecz gdy obawiajš się, że wróg jest silniejszy od nich, składajš ofiary, by odpędzić zło, które  jak sšdzš  ich przeladuje. Ci biedacy zostali powięceni w szamańskim rytuale, a ułożono ich twarzami ku wstajšcemu słońcu, bowiem Wesmeni wierzš, że wit pozwala patrzeć na wiat bogom ich wrogów, za taki widok odbiera im odwagę  wzruszył ramionami.
 Bojš się nas?  Gresse zmarszczył brwi.
 Nie sšdzę, nie nas  odparł Darrick.  Co poważnie przeraziło Tessayę, tak bardzo, że porzucił swój plan. Zazwyczaj jest bardzo ostrożny. Teraz najwyraniej wierzy, że inwazja może ponieć klęskę i gdziekolwiek się udał, sšdzi, że to kluczowy punkt jego kampanii.
 A gdziekolwiek idzie on, idš też jego słudzy  dodał ponuro Gresse.
 Tak  zgodził się Blackthorne.  Wyglšda na to, że zamiast jednego wilka, cigamy teraz całe stado.
Darrick wydšł wargi.
 Przedtem jednak wszyscy ci ludzie zasłużyli na pogrzebowy stos.
 Czas jest bezcenny  zaoponował doć ostro Blackthorne.  Ci ludzie nie dziękowaliby nam, gdyby ich mordercy uciekli, podczas gdy my będziemy ich chować.
Darrick popatrzył na niego twardo.
 I złapiemy Tessayę. Osiem tysięcy naszych ludzi idzie na wschód. Dołšcz do nich i przylij tu mojš kawalerię. Dopilnujemy, by zmarli otrzymali pogrzeb, na jaki zasłużyli. Dogonimy was jeszcze przed zmrokiem.
 Wybacz, generale  powiedział Blackthorne.  Moje słowa nie miały...
Darrick przerwał mu gestem.
 Rozumiem, baronie, a mój szacunek dla ciebie pozostał niezmieniony. Lecz nie mogę zostawić moich ludzi, by gnili poród tej straszliwej rzezi. Czułby to samo.
Blackthorne umiechnšł się blado i wskoczył na konia.
 Bez wštpienia, generale. Jeste dobrym człowiekiem. Zrób, co należy, nieważne, ile czasu to zajmie.
 Czas to co, czego mamy bardzo niewiele. Ale nasz przynajmniej się jeszcze nie skończył.

* * *
Krucy wraz z Xeteskianami i swymi przewodnikami opucili Choul na długo przed...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin