Graham Masterton - Brylant.pdf

(2721 KB) Pobierz
140377703 UNPDF
Graham Masterton
Brytlant
140377703.002.png
Prolog
Jego matka zawsze umiała go zadziwić. To było w jej stylu. Ale tym razem zaskoczyła go
bardziej niŜ kiedykolwiek. Z obitego błękitnym pluszem pudełka na biŜuterię wyjął olbrzymich
rozmiarów diament, podniósł go do góry i w zaciemnionej sypialni zaczął mu się z zachwytem przy-
glądać, czując przy tym nagły zawrót głowy. Był to brylant, połyskliwy, prostokątny kamień; za duŜy,
Ŝeby człowiek mógł go bez wysiłku połknąć. Był jeszcze nie oprawiony; odkąd jubiler nadał mu
ostateczny kształt i połysk, nikt nie próbował przy nim manipulować.
Właściwie nie miał pojęcia, ile diamenty były warte, chociaŜ słyszał, Ŝe te najbardziej okazałe,
takie jak ten, nie były wyceniane według liczby karatów; gdyby tak było, to nawet najbogatsi ludzie
tego świata nie mogliby sobie na niego pozwolić. Był przekonany, Ŝe na aukcji zostanie wyceniony na
setki tysięcy dolarów, a moŜe nawet miliony.
Jestem milionerem, pomyślał. Czuł się, jak gdyby właśnie wyszedł z piwniczki z winem i
dopiero na świeŜym powietrzu odkrył, jak bardzo był pijany.
Nie miał wątpliwości, Ŝe kamień był prawdziwy. Obracając go w palcach, przypomniał sobie
słowa szeptane przez matkę jakieś pięć tygodni temu. Siedzieli na oplecionej bluszczem werandzie
domu wielebnego Ponsforda w Herne Hill, podczas gdy reszta towarzystwa grała w krykieta na
wypalonym przez słońce trawniku.
— Twój ojciec zatroszczył się o ciebie — powiedziała wtedy. — To znaczy twój prawdziwy
ojciec. Zabezpieczył ciebie i twoje dzieci. Kiedy odejdę, o nic nie będziesz się musiał martwić.
— Ale ty nie odejdziesz — uśmiechnął się do niej, chwytając jej rękę w swoje dłonie. Miała
załoŜone białe letnie rękawiczki. Wydawało mu się, Ŝe trzyma w rękach nieŜywego szpaka, same
kości i pióra.
Nie wiadomo, czy było to przeczucie, czy jakaś wróŜba przekazana przez pogodę, chmury, a
moŜe miało to coś wspólnego z dŜentelmenami grającymi w krykieta — odeszła trzy tygodnie po
przyjęciu. Zaczęło się letnim przeziębieniem, które przeszło w zapalenie płuc. Mając trzydzieści trzy
lata, Peter Ransome został sierotą.
Wybiło go to z rytmu. Nie był przygotowany na samotność ani na ból; kiedy porządkował
sprawy matki z panami Winchellem i Golightlym, prawnikami zajmującymi się sprawami
spadkowymi w Croyden; i kiedy doprowadzał do porządku dom matki w Kennington w południowym
Londynie, który stał niedaleko boiska Oval do krykieta. Wtedy właśnie wpadły mu w ręce fotografie i
pamiątki po matce z odległej przeszłości: czarno-białe zdjęcie jego ojczyma z biskupem Woolwichem,
jeszcze jedna fotografia matki stojącej obok Cecila Rhodesa na tle jakiegoś zamazanego krajobrazu,
naszyjnik z lwim zębem, srebrna tabakierka z wytłoczonym Wodospadem Wictorii — poczuł się tak,
jak gdyby nie wiedział, kim był albo dlaczego tutaj był. Odziedziczył fragmenty Ŝycia innych ludzi,
chociaŜ nie było juŜ na świecie nikogo, z kim byłby spokrewniony w prostej linii.
Jego ojczym, wielebny Hugh Ransome, zmarł na atak apopleksji na dzień przed rozpoczęciem
uroczystości związanych z jubileuszem królowej Wiktorii, 21 czerwca 1897 roku. Gorączka
przygotowań do przyjęcia dla dzieci i staruszków w Kennington oraz upał: tego po prostu było dla
niego za duŜo.
Jego prawdziwy ojciec zmarł rok wcześniej. Utopił się. Stało się to na powracającym z
Madagaskaru liniowcu „Andromeda". Wypadek, na temat którego szeroko wówczas rozpisywała się
prasa. Jeden ze świadków stwierdził z całą stanowczością, Ŝe pan Błitz „z pełną premedytacją"
przeskoczył przez reling i wpadł do Oceanu Indyjskiego, po czym nałykał się tyle wody, Ŝe utonął,
zanim pośpieszono mu z pomocą. JednakŜe pani Blitz uparcie dementowała pogłoski o samobójstwie.
Jej mąŜ był „w znakomitej kondycji fizycznej", tak powiedziała koronerowi, był zdrowy i zamierzał
rozkręcić nowy interes w Kapsztadzie.
Ale teraz Peter był tutaj, w wielkim domu z czerwonej cegły na Montacute Road, w domu, do
którego przylegał zaniedbany trawnik w kształcie trójkąta, na którym posadzono pospolite drzewa.
Miał przed sobą otwarte pudełko na biŜuterię, które naleŜało do jego matki, a w palcach trzymał
diament większy, niŜ mógł to sobie wymarzyć. Musiał być prawdziwy, był o tym przekonany, chociaŜ
nie miał Ŝadnego doświadczenia, jeŜeli chodzi o diamenty, i nie wiedział, w jaki sposób to sprawdzić.
Mógł jedynie wyryć na szybie od sypialni swoje nazwisko, ale nie wydawało się to najszczęśliwszym
140377703.003.png
pomysłem. Pięć lat temu zmarł jego ojczym. Przez cały ten okres Peter utwierdzał się w przekonaniu,
Ŝe uczucie pomiędzy jego matką a prawdziwym ojcem było szczególnie silne i bardzo wyjątkowe.
Nawet ich przypadkowe rozstanie nie było w stanie go zniszczyć.
JeŜeli miłość pomiędzy jego matką a jego prawdziwym ojcem była w połowie tak
niepohamowana, jak opisywała to matka (była skromną kobietą, wdową po pastorze, ich miłość
musiała być dwa razy tak silna i zmysłowa, jak jemu opowiadała), to diament, który ją symbolizował,
musiał być autentyczny i bez skazy.
Do sypialni weszła słuŜąca matki, Olive. Trzymała w ręce szczotkę do czyszczenia dywanów.
Na głowie miała chaos, setki farbowanych loczków i gdzieniegdzie poutykane grzebyczki ze skorupy
Ŝółwia.
— Proszę pana, czy gdybym odsłoniła zasłony, to okazałabym brak szacunku dla zmarłej? —
zapytała. — Bardzo nie chciałabym, Ŝeby nadweręŜył pan sobie oczy. Mój Henry zepsuł sobie oczy,
walcząc w ciemnościach pod Nicholson's Nek.
Peter przezornie zamknął diament w dłoniach i odwrócił się sztywno i bardziej dystyngowanie,
niŜ zamierzał.
— Zrób to bez względu na wszystko — powiedział. — Nie sądzę, Ŝeby matka chciała widzieć
swój dom w takim ponurym nastroju.
Olive rozsunęła grube brokatowe zasłony, grzechocząc mosięŜnymi kółkami. Promienie
słoneczne oświetliły wzorzysty dywan oraz biały kilim na łóŜku, na którym zaledwie dwa tygodnie
temu jego matka zamknęła na zawsze oczy, jak gdyby głęboko zasnęła. Na ścianie obok łóŜka wisiał
prosty, drewniany krucyfiks; matka zawsze mu powtarzała, Ŝe dostała go od misji w Afryce
Południowej, kiedy jeszcze była małą dziewczynką — zanim umiała mówić po angielsku.
— Czy chciałby pan wypić herbatę, proszę pana? — zapytała Olive.
Peter w dalszym ciągu miał mocno zaciśnięte dłonie.
— Tak, herbatę — powiedział. — Zaraz zejdę na dół.
— Bardzo dobrze, proszę pana.
Kiedy Olive opuściła sypialnię, Peter podszedł do owalnego zwierciadła, które wisiało
niedaleko okna. Zobaczył w nim ciemnowłosego, nieśmiało wyglądającego młodego męŜczyznę w
prostym, szarym garniturze; młodego męŜczyznę, którego karnacja była zbyt ciemna, aby mógł
uchodzić za Anglika, i którego krótki, prosty nos i ostro zarysowane czoło były zbyt europejskie, aby
brano go za czystej krwi Afrykanina. Rasowo był zlepkiem trzech narodowości: w jednej trzeciej
Holendrem, w jednej trzeciej Hotentotem i w jednej trzeciej niemieckim śydem.
Był przyzwyczajony do problemów wynikających z jego ciemnej skóry. Pracował jako
mechanik samochodowy dla przedsiębiorstwa Vulcan w Southport, Cheshire. Pomimo Ŝe miał zręczne
ręce i umiał posługiwać się kluczem francuskim, wiedział, Ŝe nigdy nie zrobią go szefem. Brał udział
w wyścigach samochodowych, kiedy tylko był wolny jakiś samochód i wystarczająca ilość etyliny.
Ale nigdy nie pozwolono mu zrobić licencji kierowcy pierwszej klasy. Taka, niestety, była Anglia,
która tolerowała mieszańców, poniewaŜ byli jasnym dowodem kolonialnych zdobyczy imperium, ale
za to bardzo rzadko pozwalała zbliŜyć się „kolorowemu" do towarzystwa.
To, Ŝe jego ojczym, wielebny Hugh Ransome, był darzony szacunkiem za swoją pracę wśród
biedaków południowego Londynu i pogaństwa Afryki Południowej, bardzo Peterowi pomogło.
Ojczym nauczył go dobrych manier, niuansów konwersacji, pokazał mu, jak się ubierać. Wszystko to
jednak nie rozjaśniło mu skóry. Wiedział juŜ od czasów szkoły, Ŝe tylko cud boski moŜe sprawić, Ŝe
znajdzie się w bezpośredniej bliskości śmietanki towarzyskiej Anglii rządzonej przez króla Edwarda.
A moŜe właśnie sprawi to diament? MoŜe to był ten cud, który zmieni całe jego Ŝycie?
Otworzył dłonie. Wielki kamień był ciepły, miał temperaturę zbliŜoną do temperatury jego własnego
ciała. Złapał promień słońca, a właściwie jedynie jego wierzchołek, i rozjaśnił się brylantowymi
tęczami oraz drŜącymi jaskrawymi trójkątami odbitego i rozszczepionego światła, przypominał
obwieszony zwierciadełkami pokój w miniaturze.
— Twój ojciec zatroszczył się o ciebie — wyszeptała wtedy matka i słowa te zapadły mu
głęboko w pamięć.
Przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu, w jeden z zimowych wieczorów spędzanych na
plebanii, siedział na matczynych kolanach i opiekał nad kominkiem bułeczkę nadzianą na widelec.
Policzki paliły go od ognia, a matka powiedziała mu wtedy:
— Czy opowiedziałam ci juŜ historię męŜczyzny, który zrezygnował ze wszystkiego, co
140377703.004.png
posiadał, z całego swojego majątku, nawet posiadłości, które tak kochał, tylko po to, Ŝeby swojej
sekretnej miłości kupić najdroŜszy kamień świata?
Odpowiedział wtedy, Ŝe nie i Ŝe chciałby ją usłyszeć. Ale ona uśmiechnęła się tylko
nieznacznie, zmierzwiła mu włosy palcami i ostrzegła go, Ŝeby był ostroŜny i nie upuścił bułeczki w
ogień. Teraz jednak wiedział, co miała na myśli.
Przejrzał szuflady matczynej toaletki i znalazł jedwabną saszetkę uŜywaną kiedyś do
przechowywania pojemniczka ze złotym proszkiem. Wpuścił diament do saszetki i zaciągnął
tasiemkę, po czym włoŜył ją do kieszeni. Następnie przejrzał się w zwierciadle, poprawił krawat i
zszedł do salonu, gdzie Olive przygotowywała herbatę. Na stole stał juŜ spory czajnik Rockingham z
aromatyczną cejlońską herbatą i mały talerzyk z niezbyt świeŜymi kruchymi ciasteczkami.
— Bardzo pan blady, sir, jeŜeli wolno mi zauwaŜyć — powiedziała Olive. — Czy nie jest pan
przypadkiem chory?
— Nie sądzę — odpowiedział Peter. — Proszę nalać. Olive nalała herbaty, a para znad filiŜanki
uniosła się do góry i zmieszała z promieniami słonecznymi.
— Rozmyślałam o pańskiej matce, sir — powiedziała Olive smutnym głosem. — Taka
wspaniała kobieta; a jaka była śliczna, kiedy była młodsza.
— Tak — mruknął Peter, sącząc parzącą usta herbatę. Ani myślał wspominać przeszłość razem
z Olive. — Bardzo mi jej brakuje.
Dokończył herbatę w samotności. Spróbował ciasteczko, ale było zbyt czerstwe i miało zapach
śmierci. W końcu, około trzeciej, wyszedł z domu i skierował się na przystanek przy końcu drogi, aby
zaczekać na konny omnibus, który zawiózłby go przez rzekę do samego Londynu. Po drugiej stronie
ulicy dwóch bosonogich, bezdomnych chłopców czyściło stojącą na rogu gazową latarnię uliczną,
podczas gdy inny chłopiec, ubrany w marynarski mundurek, obserwował ich z przeraŜeniem. Jego
niania zatrzymała się, aŜeby poplotkować przez chwilę z listonoszem.
Omnibus przyjechał mocno spóźniony. PoniewaŜ był to ciepły, letni dzień, Peter usiadł na
dachu i zapalił papierosa. Na Blackfriars Bridge znaleźli się w korku ulicznym i omnibus zatrzymał
się tam około dwudziestu minut, a chłodny wietrzyk od Tamizy niósł wszystkie zapachy unoszące się
nad dokami, zapachy przypraw i towarów z rozładowywanych statków oraz z magazynów portowych.
Peter wyjął następnego papierosa, ale nie dopalił go do końca; zdusił i wyrzucił na ulicę.
Do niewielkiego sklepu jubilerskiego mieszczącego się naprzeciwko Holborn Circus dotarł
przed piątą. Ulice były przepełnione powozami, wozami i platformami do przewoŜenia beczek z
piwem ciągnionymi przez konie, a hałas podków oraz kół z metalowymi obręczami był ogłuszający.
Kiedy otworzył drzwi do sklepu, zadźwięczał dzwonek. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i
znalazł się w ciszy.
Sklep był niewielki. WzdłuŜ ścian stały gabloty ze szkła i mahoniu, wypełnione pierścionkami,
wisiorkami i srebrnymi buteleczkami do perfum — biŜuteria dla niŜszych warstw społecznych, rodzaj
klejnotów, które cięŜko pracujący urzędnik mógł podarować wybrance swojego serca na gwiazdkę
albo sklepikarz kupić Ŝonie z okazji rocznicy ślubu. Wnętrze sklepu pachniało kurzem, pastą do srebra
i róŜnymi chemicznymi odczynnikami.
Z tylnych drzwi wyszedł męŜczyzna wymizerowany jak krawiec, jego blond włosy opadały mu
na prawe oko.
— Mój drogi przyjacielu! — wykrzyknął jak tylko rozpoznał gościa. — CóŜ za niespodzianka!
Peter wyciągnął rękę na przywitanie.
— Jak się masz, Samuelu? Czy ty nigdy nie przytyjesz?
— To nie dlatego, Ŝe nie dojadam — powiedział Samuel. — Interes idzie jak nigdy dotąd.
Chcesz coś kupić, czy wpadłeś, Ŝeby pogadać?
Samuel Kellogg był kolegą szkolnym Petera z Kennington. Kiedy jego ojciec zmarł na gruźlicę,
przeprowadził się do Bloomsbury, aby zamieszkać ze swoim wujkiem Maxem i pomóc w rodzinnym
interesie z klejnotami. Mimo to przyjaciele utrzymywali ze sobą kontakt nawet wtedy, kiedy Peter
przeniósł się do Southport. Ostatnio spotkali się zeszłego lata, aby zjeść wspólną kolację w Runcorn's
Chop House na Oxford Street.
— Zmarła moja matka — powiedział Peter. — Byłem w Kennington, Ŝeby uporządkować dom.
— Mój drogi przyjacielu — powiedział Samuel współczująco.
— Była bardziej słabowita, niŜ myślałem — stwierdził Peter. — Przypuszczam, Ŝe nie słuŜył
jej brytyjski klimat. Zawsze łatwo się przeziębiała i łapała grypę.
140377703.005.png
— Bardzo ci współczuję — powiedział Samuel.
— Dzięki — mruknął Peter, próbując się uśmiechnąć.
— Chodź na zaplecze — zaproponował Samuel. — Mam tam trochę herbaty i pyszny pieróg z
cielęciną.
Podniósł mahoniową pokrywę lady i Peter poszedł za nim do pokoju na zapleczu, gdzie stała
kanapa w opłakanym stanie, a w kominku leŜał zeszłoroczny popiół. Na stole jubilerskim walały się
szczypce, kłębek srebrnego drutu oraz lutownica. Na ścianie wisiał frywolny kalendarz z rozebraną
tancerką z pióropuszem strusich piór we włosach i sznurkami pereł na kostkach nóg.
— Nie sądzę, Ŝebyś widział się z Walterem — powiedział Samuel, zdejmując pokrywkę z
czajniczka i nieufnie zaglądając do środka.
— Nie widziałem się z nim. Słyszałem, Ŝe pojechał na Malaje załoŜyć plantację drzew
kauczukowych.
— Muszę ci wyznać, Ŝe zawsze przypominał mi plantatora kauczuku.
Peter przesunął kilka sfatygowanych numerów „The London Illustrated News" na bok i usiadł
na kanapie.
— Być moŜe. A jak wygląda plantator kauczuku? — zapytał.
Samuel wzruszył ramionami.
— Myślę, Ŝe kauczukowato. Czy przyrządzić świeŜej?
— Nie rób sobie kłopotu. Przyszedłem raczej w interesach.
— Rozumiem — powiedział Samuel, siadając. Odciął kawałek ciasta z cielęciną i wpakował
sobie do ust. — Przypuszczam, Ŝe twoja biedna mama zostawiła trochę klejnotów do twojej
dyspozycji?
— Jeszcze się im nie przyjrzałem — powiedział Peter.
— Głównie interesowałem się tym — dodał i wyciągnął z kieszeni niewielką, zaciągniętą
tasiemką saszetkę, którą otworzył i odwrócił do góry dnem nad stołem jubilerskim Samuela.
Diament spadł na blat, potoczył się i zatrzymał na krawędzi stołu, błyszcząc w świetle gazowej
lampki. Samuel, z gębą wypchaną pierogiem, gapił się w niego, jak gdyby była to trzecia tablica
przykazań, spuszczona przez Boga wprost z nieba.
— Wielki BoŜe, co to...? — zawołał. — Chyba nie chcesz powiedzieć, Ŝe to prawdziwy
kamień?
Peter pokiwał głową.
— Jestem raczej przekonany, Ŝe tak.
— Ale przecieŜ to jest diament — powiedział Samuel.
— Nie znajduje się diamentów takiej wielkości. Ten jest wielki jak Regent. Większy. Nie moŜe
być prawdziwy. Gdzie, na Boga, go znalazłeś?
— W pudełku na biŜuterię mojej matki.
— Nawet nie w sejfie? Nie moŜe być prawdziwy. Mój drogi przyjacielu, gdyby to był
prawdziwy diament, byłby wart... milion funtów. MoŜe nawet więcej. Takich diamentów nie trzyma
się w pudełku na biŜuterię. Trzyma się w sejfie, w Coutts.
— MoŜe tak, a moŜe nie. Czy złodziej mógłby podejrzewać Ŝonę pastora, Ŝe w swoim pudełku
na biŜuterię trzyma diament wartości miliona funtów? Kilka pierścionków, to byłoby moŜliwe;
wisiorek z tombaku. Ale nie diament za milion funtów.
Samuel podniósł diament i spojrzał na niego z niezadowoloną miną. Następnie wziął do ręki
swoją jubilerską lupę z dziesięciokrotnie powiększającą soczewką i zaczął go dokładnie badać.
— Trudno cokolwiek powiedzieć przy gazowym oświetleniu — zaczął. — Ale jeŜeli to
prawdziwy diament, to jest wspaniały. Trzeba by mu dodać trochę róŜowawej barwy, rozumiesz?
Niewiele, ale wtedy będzie naprawdę fantastyczny i podniesie to jego wartość od czterech do pięciu
razy, jeŜeli oczywiście znajdziesz kogoś, kto zapłaci takie pieniądze.
— A więc uwaŜasz, Ŝe jest prawdziwy?
— Mój drogi przyjacielu, nie mogę powiedzieć na pewno. To właśnie cały urok
„diamentowego" interesu. Nawet kupcy z reputacją nie są czasami w stanie stwierdzić, czy niektóre
diamenty są prawdziwe, czy teŜ nie. Na rynku znajduje się wiele fantastycznych falsyfikatów, a jeŜeli
są oprawione, to jeszcze trudniej je rozróŜnić. Niektórzy fałszerze oprawiają gorszej jakości diamenty
w doskonałej jakości złoto lub srebro, rozumiesz o co chodzi, a następnie malują spód diamentu na
czarno, przez co odbija więcej światła. Tak było ze słynnym tęczowym naszyjnikiem Romanowów.
140377703.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin