JOANNE HARRIS Nasienie zła.doc

(1571 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

JOANNE HARRIS

NASIENIE ZŁA


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

MŁODA ŻEBRACZKA


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wstęp

 

 

 

 

Nadnaturalnie wielka, o twarzy i dłoniach zaskakująco

bladych na płótnie ciemnym i wąskim jak trumna, o oczach

przepaścistych jak kraina cieni i wargach lekko maźniętych

krwią, Prozerpina zdaje się obserwować w melancholijnej

zadumie jakiś przedmiot poza krawędzią obrazu. Przy piersi,

niczym berło, trzyma owoc granatu, którego złocistą dosko­

nałość szpeci szkarłatne rozcięcie, znak, że ugryzła go i tym

samym zrzekła się swojej duszy. Skazana na to, by pozo­

stać przez pół roku w świecie zmarłych, tęsknie wypatruje

odblasków odległego słońca na obrośniętych bluszczem

ścianach.

A przynajmniej tak się nam wmawia.

Jednak Królowa Krainy Cieni jest kobietą o wielu ob­

liczach; stąd bierze się jej moc i czar. Stoi blada jak opary

kadzidła, a obramowujący jej twarz kwadrat światła nie

dotyka jej skóry; Prozerpina jaśnieje własnym blaskiem

i choć z jej pozy wyziera znużenie stuleci, wypełnia ją siła

zrodzona z nieśmiertelności. Nigdy nie patrzy obserwatorowi

w oczy, a mimo to jej spojrzenie nieustannie utkwione jest

w punkcie tuż za jego lewym ramieniem; może widzi tam

innego mężczyznę, skazanego na to, by zaznać straszliwej

rozkoszy jej miłości, innego wybrańca. Owoc, który trzyma,

 

13


 

 

 

 

jest czerwony jak jej wargi, czerwony jak ukryte w jego głębi

serce. I któż może wiedzieć, jakie apetyty, jakie ekstazy

spoczywają w tym szkarłatnym miąższu? Jakie nieziemskie

rozkosze czekają, by zrodzić się z tych nasion?

 

Z „Błogosławionej Panienki", Daniel Holmes


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Masz tu rozmaryn na pamiątkę;

Proszę cię, kochany, pamiętaj.

Hamlet, akt 4, scena 5

(TŁUM. ST. BARAŃCZAK)

 

 

W dzieciństwie miałem dużo zabawek; moi rodzice byli

bogaci i, jak sądzę, mogli sobie pozwolić na ich kupno na­

wet w tamtych czasach, ale tą, która najbardziej zapadła

mi w pamięć, był pociąg. Nie nakręcany czy nawet taki, który

się za sobą ciągnie na sznurku, tylko prawdziwy, pędzący

przez swoją własną krainę, pozostawiający w tyle smugę

białej pary, gnający coraz szybciej w kierunku celu, którego

nigdy nie osiągał. To był bąk, z dolną połową pomalowaną

na czerwono, a na górze wykonany z czegoś w rodzaju prze­

zroczystego celuloidu, pod którym cały świat świecił i obracał

się jak klejnot: małe żywopłoty, domy i rąbek namalowanego

kręgu nieba, tak czystego i błękitnego, że niemal raziło, kiedy

za długo na nie patrzeć. Ale co najlepsze, gdy pompowało

się małym tłokiem („ostrożnie z tym tłokiem, Danny, nie

kręć bąkiem za szybko"), pociąg dzielnie, z sapaniem wy­

ruszał w drogę, jak smok uwięziony pod szkłem i magicznie

zmniejszony do miniaturowych rozmiarów; z początku powoli,

potem coraz szybciej, aż mijane domy i drzewa zlewały się

w nicość, a świst bąka ginął w triumfalnym gwiździe loko-

 

15


 

 

 

 

motywy, jakby mały pociąg śpiewał pijany radością, że jest

już tak blisko celu.

Mama oczywiście mówiła, że bąk może się zepsuć, jeśli

zakręci się nim za mocno (i zawsze uważałem na wypa­

dek, gdyby to była prawda). Myślę jednak, że nawet wtedy

wierzyłem, że pewnego dnia, jeśli będę nieostrożny, jeśli

pozwolę sobie choć na chwilę nieuwagi, to pociąg może

wreszcie dotrzeć do swojego tajemniczego, nieosiągalnego

celu jak wąż, który zjada własny ogon, a wtedy wyrwie się

z hukiem na świat, buchając ogniem, krzesząc stalą iskry

do cichego pokoju zabaw, żądny zemsty za swoją długą

niewolę. I może częścią całej przyjemności była ta świa­

domość, że jest moim więźniem, że nigdy nie ucieknie,

bo jestem zbyt ostrożny, i że mogę go oglądać, kiedy chcę.

Jego niebo, jego żywopłoty, jego szalony pęd przez świat

były moje i tylko moje, i mogłem to wszystko puścić w ruch

i zatrzymać, kiedy chciałem, a to dzięki temu, że byłem

ostrożny i cwany.

A może i nie. Nie przypominam sobie, żebym w dzieciń­

stwie lubił bujać w obłokach. A już na pewno nie miałem

chorych myśli. Te zawdzięczam Rosemary - zapewne jak

my wszyscy. Zmieniła nas na powrót w dzieci, górowała

nad nami niczym zła wiedźma w chatce z piernika, a my,

piernikowe ludziki, biegaliśmy w kółko jak małe pociągi

pod celuloidem, podczas gdy ona patrzyła z uśmiechem

i pompowała tłokiem, by puścić swój świat w ruch.

Błądzę myślami; zły to znak, podobnie jak zmarszczki wo­

kół oczu i włosy rzedniejące na czubku głowy. To też sprawka

Rosemary. Kiedy pastor powiedział „Z prochu powstałeś,

w proch się obrócisz", podniosłem wzrok i miałem wrażenie,

że zobaczyłem ją znowu, tylko przez chwilę, opartą o pień

głogu, z uśmiechem w oczach. Gdyby na mnie spojrzała,

chybabym krzyknął. Ale ona patrzyła na Roberta.

 

16


 

 

 

 

Robert był blady jak ściana, wyzierająca spod kapelu­

sza twarz zdawała się pusta, udręczona, ale to nic dlatego,

że ją zobaczył. Ja jeden ją widziałem i to tylko przez moment;

gdyby światło było inne, gdyby coś się poruszyło, pewnie bym

jej nie zauważył. Ale nic mi nie przeszkodziło. Zobaczyłem

ją. I to przede wszystkim dlatego piszę teraz do ciebie, moja

przyszłości, zza grobu, by opowiedzieć o sobie, Robercie

i Rosemary... tak, Rosemary. Bo widzisz, ona wciąż pamięta.

Rosemary pamięta.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

To byi piękny, rześki dzień złotej jesieni, na ziemi stał się

jaskrawy kobierzec liści, niebo było tak okrągłe i błękitne

jak to, pod którym dawno, dawno temu pędził mały pociąg.

Ludzi przyszło mało: ja, Robert, garstka innych, wszyscy

w czerni, o twarzach jak mgliste plamy w słońcu. Twarz

Roberta jest jedyną, którą mam żywo w pamięci, blada,

zmieniona przez rozpacz w swoją własną karykaturę. Jego

widok sprawiał mi ból.

„Tylko białe kwiaty", napisali w ogłoszeniu w „Cam­

bridge News" i tego dnia były ich setki: lilie, róże, wielkie,

kosmate, rozbuchane chryzantemy, ułożone wokół grobu,

wzdłuż trawiastej ścieżki i wieńczące opuszczaną do ziemi

trumnę. Ich woń dusiła, ale mroczny zapach z grobu był

jeszcze silniejszy i kiedy ksiądz wypowiedział ostatnie słowa

nabożeństwa, cofnąłem się od wykopanego dołu jak czło­

wiek odsuwa się od krawędzi urwiska, przejęty cierpieniem

przyjaciela, ale jednocześnie dziwnie zamroczony. Może

to przez te kwiaty.

Wybrał dla niej piękną kwaterę: w głębi cmentarza, przy

samym murze, pod splecionymi gałęziami głogu i osłaniającego

od słońca cisu. Drzewo śmierci stało pod rękę z drzewem

życia, ich jasne jagody zdawały się drwić z rozpaczy żałob-

 

19


 

 

 

 

nika, jakby w zmowie ze słodyczą dnia przywdziały swoje

najradośniejsze barwy, by uczcić odejście zmarłej. W lecie

będzie tu pięknie, pomyślałem sobie, nic, tylko cień, zieleń

i cisza. Tego roku cykuta i wysokie chwasty zostały powyry­

wane z okazji pogrzebu, ale odrosną.

Odrosną.

Ta myśl jakoś mnie zaniepokoiła, ale nie miałem pojęcia,

dlaczego. A niechże odrosną, niech się wedrą w ten cichy

zakątek, niech okryją grób, kamień i pamięć o Rosemary

na zawsze; niech z jej niewidzących oczu wystrzelą kwiaty.

Gdyby tylko to był koniec, pomyślałem. Gdyby tylko dało się

o niej zapomnieć. Ale Robert oczywiście będzie pamiętał.

Przecież ją kochał.

 

Rosemary pojawiła się w naszym życiu wiosną 1947 roku.

Szedłem obok jazu przy moście Magdalene do herbaciarni,

gdzie umówiłem się z Robertem; potem mieliśmy pójść do bi­

blioteki. Miałem dwadzieścia pięć lat i byłem na studiach

doktoranckich; pisałem rozprawę o prerafaelitach (pogar­

dliwie podówczas traktowanej szkole malarstwa, na którą

miałem nadzieję przywrócić modę). Egzystowałem w świecie

książek i prawd absolutnych, co odpowiadało mojej skrytej

i cokolwiek obsesyjnej osobowości. Niezmącone od stuleci

milczenie kamieni i kocich łbów Cambridge było idealnym

tłem dla moich studiów i dawało mi schronienie od oszałamia­

jących postępów współczesnego świata. Żyłem przeszłością

i było mi z tym dobrze.

Miałem jednego serdecznego przyjaciela, bardzo przy­

zwoitą kwaterę przy drodze na Grantchestcr i pokaźne kie­

szonkowe od ojca. w uzupełnieniu stypendium przyznanego

mi przez uczelnię. Byłem święcie przekonany, że po obronie

doktoratu zostanę na uczelni jako pełnoetatowy wykładowca.

Może w Pembroke, gdzie pracował mój opiekun naukowy,

 

20


 

 

 

 

doktor Shakeshafte, który zawsze wiązał ze mną wielkie na­

dzieje. Moje życie zaplanowane było tak starannie i precyzyjnie

jak ogrody i trawniki Cambridge i do głowy mi nie przyszło,

by ten plan zakwestionować czy liczyć na coś więcej.

Tamtego szczególnego dnia, kiedy jasne poranne słońce

złociło wielodzielne okna Magdalene College, było mi lekko

na duszy. Na moście przyspieszyłem kroku i już zaczyna­

łem coś sobie nucić, kiedy usłyszałem w dole jakiś dźwięk

i znieruchomiałem.

Czasem się zastanawiam, co by się stało, gdybym zignoro­

wał ten dźwięk, gdybym przebiegł przez most, ile sił w nogach,

nic oglądając się za siebie, ale oczywiście nie było takiej

możliwości. Za dobrze wszystko zaplanowała. Bo widzisz,

ten dźwięk, którego nie dało się pomylić z żadnym innym,

to był plusk czegoś wpadającego do rzeki.

Była wiosna i Cam osiągnęła swój najwyższy poziom. Sto

metrów dalej woda rozbijała się z hukiem o jaz i gdyby ktoś

w tym miejscu wpadł do rzeki, prawie na pewno uwiązlby

wewnątrz śluzy i tam utonął. Dlatego właśnie nie wolno było

wpływać łodzią za most; zresztą, nikt nie był aż tak głupi,

by próbować. Przez chwilę stałem nieruchomo i wychylony

za poręcz wypatrywałem zmrużonymi oczami kłody, uszko­

dzonej łodzi czy jakiegoś niesionego prądem śmiecia, który

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin