Jerzy Grundkowski - Lancelot znad Renu.rtf

(1045 KB) Pobierz

Jerzy Grundkowski

 

 

Lancelot znad Renu

powieść historyczno - fantastyczna

 

SOLARIS

Olsztyn 2001

GTW


„Lancelot znad Renu”

Copyright © 2001 by Jerzy Grundkowski

Copyright for the first edition © 2001

by Agencja „Solaris”, Olsztyn

ISBN 83-88431-11-0

Projekt graficzny serii Tomasz Wencek

Redaktor serii Wojtek Sedeńko

Skład Helena Małyszko

Wydanie I

Agencja „Solaris”

ul. Gen. Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn

Box 933

Tel. (0-89) 541-31-17

e-mail: apk-solaris@poczta.wp.pl

www.solaris.net.pl

Druk i oprawa „AG-BART”, Białystok, ul. Grottgera 6a


SPIS TREŚCI

CZĘŚĆ PIERWSZA: Ojciec Narodu              5

ROZDZIAŁ I              5

ROZDZIAŁ II              7

ROZDZIAŁ III              8

ROZDZIAŁ IV              13

ROZDZIAŁ V              16

ROZDZIAŁ VI              17

ROZDZIAŁ VII              18

ROZDZIAŁ VIII              23

ROZDZIAŁ IX              27

ROZDZIAŁ X              32

ROZDZIAŁ XI              38

ROZDZIAŁ XII              40

ROZDZIAŁ XIII              43

ROZDZIAŁ XIV              45

ROZDZIAŁ XV              48

ROZDZIAŁ XVI              55

ROZDZIAŁ XVII              59

ROZDZIAŁ XVIII              69

ROZDZIAŁ XIX              70

ROZDZIAŁ XX              73

ROZDZIAŁ XXI              79

CZĘŚĆ DRUGA: LANCELOT              88

ROZDZIAŁ I              88

ROZDZIAŁ II              98

ROZDZIAŁ III              100

ROZDZIAŁ IV              114

ROZDZIAŁ V              120

ROZDZIAŁ VI              122

CZĘŚĆ TRZECIA: MISJA              134

ROZDZIAŁ I              134

ROZDZIAŁ II              145

ROZDZIAŁ III              155

ROZDZIAŁ IV              157

ROZDZIAŁ V              160

ROZDZIAŁ VI              170

ROZDZIAŁ VII              185

ROZDZIAŁ VIII              196

ROZDZIAŁ IX              201

ROZDZIAŁ X              219

ROZDZIAŁ XI              222

ROZDZIAŁ XII              231


CZĘŚĆ PIERWSZA

Ojciec Narodu

ROZDZIAŁ I

Przebudziłem się nieświeży, jakbym miał niedobre sny, choć nic z nich nie pamiętam.

Często tak bywa, że ich treści nie pamiętamy, ale podświadomość podszeptuje nam, maluczkim i niegodnym dobroci Ojca, żeśmy w czymś przewinili.

I rzeczywiście przewiniłem! Na seledynowej powierzchni uniwersalnego identyfikatora lojalności pojawiły się pomarańczowe linie, jeszcze słabe, jeszcze nie czerwone, już jednak mówiące o zagrożeniu...

W przestrachu wytarłem spocone czoło. Ciało tkwiło jak gdyby w kokonie z zimna, dygotały mi członki, żołądek podchodził do gardła, sumienie kąsało jak wściekły pies.

Tak przecierpiałem czas aż do terkotu budzika. Kiedy zadźwięczał, odważyłem się zerknąć na unidel! I zaraz ulga wstąpiła w moje serce! Zzieleniał unidel; strach uczynił mnie lojalnym. Niechaj będzie błogosławiony człowiek pokorny!

Sprzęgnięty z łóżkiem budzik nie przestawał dzwonić. Marudził tak aż do chwili, kiedy uniosłem się z materaca i spuściwszy najpierw lewą nogę, a następnie prawą, stanąłem na ciepłej, podgrzewanej podłodze, czując przy tym rozkoszne wibracje pobudzające do twórczej pracy.

Dość długo trudziłem się potem przy domowym komputerze, tworząc ekonometryczne modele wahań koniunktury cen, bawiąc się nimi jak dziecko, bo praca winna być zabawą i przyjemnością, a jeżeli nie jest, to źle.

Przeraźliwy gwizd budzika uprzytomnił mi, że nadszedł czas śniadania. Pożarłem je niby tygrys bengalski, popijając wodociągową wodą.

Pokrzepiwszy ciało, zabrałem się za ćwiczenie ducha. Kilka podróży w głąb siebie... i już mój wskaźnik lojalności poszedł w górę!

Unidel jest skonstruowany tak genialnie, że przy całorocznych rozliczeniach uwzględnia przede wszystkim najwyższy stopień propaństwowych uczuć i jeśli w roku następnym uczucia te są na identycznym poziomie, to obiektywnie spadają, co wiąże się z niejakimi dolegliwościami dla nieudacznika nie czyniącego postępów. Tak więc nie mamy wyboru - musimy się wznosić, lecz w miarę rozsądnie.

O oznaczonej porze budzik przypomniał mi o obiedzie. Otworzyłem puszkę - groch z wołowiną - radośnie skonsumowałem jej zawartość. Na zimno, ale to mi nie pierwszyzna. Musimy trochę cierpieć: Ojciec cierpiał nieskończenie bardziej, przynosząc nam później światło postępu.

Po obiadku raczyłem zapoznać się z tym, co przyniosła mi poczta.

Normalnie nie dostaję żadnych listów, nawet z kraju, a co dopiero z zagranicy, tym większe przeto było moje zdumienie, kiedy przekonałem się, że list nosi zagraniczny stempel!

Rozdarłem kopertę. Suchy tekst informował mnie o kongresie orientalistów w Wenecji. Byłem zaproszony na ów kongres. Pojechać?

Wcale nie było to takie proste. Otóż nie wystarczy czegoś pragnąć; trzeba jeszcze mieć możliwości. Ja zaś nie posiadałem paszportu, bo byłem, ani chybi, niegodzien stałego posiadania tego cennego dokumentu.

Bijąc się z myślami wróciłem do mieszkania. Usiadłem do klawiatury, lecz pracowało mi się podle. W tej niewesołej sytuacji postanowiłem poradzić się przyjaciela. Wynajmował on lokum w jednym z tych strzelistych wieżowców, dzięki którym sięgamy nieskończoności.

Przyjaciel otworzył mi drzwi ubrany w szlafrok narzucony na gołe ciało.

Zatrwożyłem się nieco, patrząc na jego różowiący się unidel, ale potrzeba porady była silniejsza od strachu. Wcale nie musiałem zarazić się od niego nielojalnością! Zdradliwe wirusy są wprawdzie wszędzie, oddychamy nimi nawet nie wiedząc kiedy, nie oznacza to jednak jeszcze, iż musimy im ulegać!

Gospodarz powiedział mi, abym usiadł. Usiadłem. Zapytał, czy nie napiłbym się herbaty różanej. Odpowiedziałem, że z przyjemnością. No, więc zrobił mi tę herbatkę. Sobie też. Popijaliśmy w milczeniu. Po kilku łykach spytał, czy herbatka smakuje. Nie miałem zastrzeżeń. Milczeliśmy, niekiedy spotykając się oczyma. Wreszcie wyłuszczyłem mu cel wizyty.

- Ba - powiedział, rozparty w foteliku. - Znowu nie wiesz, co czynić. Ja bym wiedział. Wenecja to piękne miasto. Radzę jechać. A że nie można bez paszportu, napisz papier!

- Ale czy sam ten fakt nie zepchnie mnie na bezdroża nielojalności? Mam wysoką zeszłoroczną średnią, nie chciałbym jej tracić.

- Przy twej pracowitości i wrodzonej lojalności odrobisz to bez wątpienia - pocieszył mnie przyjaciel. - Jedź!

ROZDZIAŁ II

Radosny i pełen wewnętrznego ognia podążałem kursowym autokarem ku granicy państwowej. Po drodze mijały nas samochody służbowe i prywatne. Dobrze mi było. W lusterku widziałem, jak szczytów sięga mój osobisty wskaźnik lojalności. Jechałem kilka dni i nocy.

Nie zaznałem żadnych przygód. Ani erotycznych, ani innych.

Stacja graniczna to było parę budyneczków i dużo wojska. Dzielna jest nasza armia... Stale nas broni. Przed kim? To mało istotne!

W holu stał posąg Ojca w astronautycznej pozie. Strzeliste spojrzenie przebijało się przez gwiazdy, docierając do jądra Drogi Mlecznej. (Istnieją sekciarze utrzymujący, iż dociera ON niezawodnym spojrzeniem - przy czym oczy Ojca niczym nie są uzbrojone - do Mgławicy Andromedy, a hiper sekciarze opowiadają nawet o wzroku przebijającym się do drugiego Uniwersum, ale ON własnoręcznie dał odpór owym heretykom, po prostu pisząc prawdę: tylko jądro naszej galaktyki.)

Przeszedłem obok posągu, czci owemu nie oddając, bo Ojciec przeklął bałwochwalców.

Kilku kandydatów na wojaże oczekiwało już w przestronnym pomieszczeniu, dokąd łaskawie mnie skierowano. Po godzinie, może dwóch, zjawił się oficer straży granicznej i zaprowadził nas do pokoju, gdzie mieliśmy zostać poddani kontroli. Kazał nam rozebrać się do naga. Oczywiście było to śmieszne, ale nikt się nie sprzeciwił.

Strażnicy zabrali nasze rzeczy do worków, pieczętowali - nadmiar emocji związanych z przewidywanym przekroczeniem granicy nie pozwolił nam na należyte przeanalizowanie tego zdarzenia - i z workami znikli.

Gapiąc się na siebie staliśmy w pustym pokoju. Niektórzy już się trzęśli - z zimna lub ze strachu. Potem zaprzestaliśmy wzajemnych oględzin. Tarzanów wśród nas nie było.

Naraz coś się zmieniło. Może nie tak: wewnętrzny głos powiedział, że zaraz coś się zmieni. Ledwie przebrzmiał ów głos, już zmieniło się wszystko, i to radykalnie.

Wszystko, co było, poszło precz.

Znikł sufit, znikły ściany, tylko myśmy nie znikli. Nie dość na tym. Odmaszerowała gdzieś granica, odpłynęły w dal budynki, pola i szosa.

Że jednak rzadko kiedy coś znika tak zupełnie, żeby już nic w zamian się nie pojawiło, strwożonym naszym oczom ukazały się pięknie szumiące drzewa, a na nasze obnażone ciała począł padać deszczyk.

Oby trafił go szlag!

(Oczywiście - deszcz nie umiera. Deszcz jest nieskończenie cierpliwy i ma nas dokładnie gdzieś. I to od zawsze.)

ROZDZIAŁ III

Padało się miłemu jesiennemu deszczykowi! Znieruchomieliśmy w środku polany o kilkudziesięciocentymetrowej średnicy, otoczeni przez szumiące drzewa. Szumiało się im i szumiało pod wpływem chłodnego wiaterku. Było naprawdę zimno.

Pierwszy zaczął trząść się pewien chudzielec. Potem w histerię wpadali coraz to nowi podróżnicy. Muszę wyznać, że to mnie przypadł w udziale zaszczyt opanowania sytuacji.

- Milczeć, skurwiele! - zawołałem, nie bawiąc się w dyplomatyczne subtelności. - Pysk trzymać, gadziny! Jak będziecie tak wrzeszczeć, to przyjdzie z lasu dziki zwierz i nas zeżre!

- Wiem! - załkał rudy facet. - To halucynacja! Chcą poddać nas próbie!

- Zamknij się!

- Próbie! - ryczał histeryk, klasycznie przewracając białkami oczu.

- Trzymaj pysk, matole!

Rudy, o dziwo, przestał. Doskoczył do mnie w wiadomym celu, ale chudzielec prostym podstawieniem nogi zniweczył jego obłąkańcze zamysły.

Wciąż szumiał las i padał deszcz. Chudy rzekł do mnie: - Doktor Ahwer.

Podał mi dłoń. Uścisnąłem. I powiedziałem:

- Doktor Marcin Lipień. Do usług.

Widząc tę wymianę grzeczności, świadczoną sobie wzajemnie przez wysoce cywilizowanych nagusów, pozostali nieszczęśnicy także zaczęli przedstawiać się sobie wzajemnie i jeden tylko poniżony rudzielec raczył grobowo milczeć.

Deszcz nie ustawał; pogoda była prawdziwie zagraniczna.

Uciekliśmy pod drzewa.

Jedni zabrali swoje torby, drudzy nie.

Ci ostatni musieli po nie wrócić - już choćby po to, aby stało się zadość przysłowiu: kto nie ma w głowie, ten ma w nogach.

Ale bez żartów: musieli wrócić, bowiem doktor Ahwer znalazł w swej torbie rulon czegoś, co z grubsza przypominało płaszcz kąpielowy; co też mogło być tuniką, togą, sukmaną, czymkolwiek; na pewno jednak czymś, w co należało się przyodziać.

Pragmatyk Ahwer ubrał się od razu. Wyciągnąłem ów zbawienny rulon, ale nie rozwinąłem go, gdyż przyciągnął moją uwagę papier włożony w tubę.

- Co to? - zainteresował się Ahwer.

- Wygląda na posłanie - odparłem z namysłem, dość głębokim.

- Dawaj - powiedział głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Dopiero teraz dobiegł do reszty furiat o czerwonych włosach. Dobiegł i, jakby nic wcześniej się nie wydarzyło, ubrał swój płaszcz, ledwie sięgający połowy uda.

Okryłem się jako ostatni. Ahwer przebiegł wzrokiem papier i okropnie zbladł.

- Posłuchajcie - powiedział. - Oto jest głos Ojca!

- Co ON mówi? - spytałem z emfazą właściwą osobnikom genetycznie lojalnym.

- Zaczyna od wyzwisk. Czytać?

- Tak - powiedziałem. - Wypijmy ten kielich goryczy. Do dna!

- Wypijmy - powtórzyli inni.

- Czytam - obwieścił Ahwer. - „Dranie, dywersanci, skurczybyki!!! Łajdacy, sukinsyny, docenci!!! Nadeszła godzina prawdy!!! Myśleliście, że jako dobry Ojciec dam wam wyjechać bez mojego błogosławieństwa? Myliliście się. Wyjechać wyjechaliście, lecz nie tam, gdzie to sobie uwidziliście, skurwysyny. Nazbyt łaskawy byłem dla was, skoro zachciało się wam opuścić ojczyznę, żeby u wrogów szukać chleba. Już sama chęć wyjazdu była najwyższym aktem nielojalności i powinienem was za to ukarać, lecz znacie moją niewysłowioną dobroć: nie ukarałem, pozwoliłem wyjechać, wyjechaliście, teraz znajdujecie się dziesięć stuleci od domu, przyjaciół, rodzin i bliskich, dziesięć wieków ode mnie, stale nad wami czuwającego...”

Ahwer przerwał czytanie: - Znowu wyzwiska. Nie mogę tego znieść. Proponuję, dobrym studenckim obyczajem, opuścić tę partię materiału.

- Nie - powiedział ktoś.

Doszedłem do przekonania, że wszyscy moi poddani są nielojalni, że nikomu nie mogę ufać do końca; wiem, że nielojalny jest szef mojej ochrony osobistej oraz komendant tajnej policji; że nielojalni są marszałkowie lotnictwa, marynarki i wojsk lądowych, generałowie broni pancernej i obrony przeciwrakietowej! Ostatnia swołocz! Podobnie ta samorządowa swołocz; po co ja wam dałem odrobinę wolności!

Winą za to obarczam czasy zgniłego liberalizmu. Historycznie patrząc, kiedy już raz się ta zaraza pojawi, nie ma metody, żeby doszczętnie ją wykorzenić!”

Doktor Ahwer przerwał czytanie. Powiedział z niesmakiem:

- Dalej następuje szereg bredni, którymi on zwykł nas stale karmić. Coś o kosmicznej Panspermii, jeśli się nie mylę. Ojciec pod tym Aldebaranem, jak mu się rakieta rozpadła i poczuł się zmuszony do przymusowego lądowania, i w dalszej konsekwencji do bytowania w nieciekawym otoczeniu, dostał nielichego kręćka, i uważam, że moglibyśmy sobie darować to przedstawienie. Osobiście nie lubię zdartej płyty. A wy?

„... nie jestem zdartą płytą, jak to jeden z was powiedział. Nie sądźcie, że skoro znaleźliście się tysiąc lat ode mnie, przestał się wam przyglądać mój wszystkowidzący wzrok.”

Zadrżał doktor Ahwer. Opanował się jednak i rzekł:

- Nawet Ojcom niekiedy coś wychodzi. „Nielojalność jest wrodzona ludziom dzisiejszym. Ponieważ nie zamierzam się wami, skurczybyki, zadręczać, wpadłem na genialny pomysł, żeby... Tu należy się wam małe wyjaśnienie. Zbudowaliśmy maszynę czasu.”

Lektor otarł pot z czoła. Były powody.

„Ani o tym wiedząc, ani tego pragnąc, znaleźliście się w jej wnętrzu. Zainstalowana została na granicy. Słuszne mi się zdało, żeby ci, którzy tak jawnie obnoszą się ze swoimi zdradzieckimi chuciami, pierwsi doświadczyli jej bezlitosnego działania.”

Ahwer przerwał czytanie i powiedział:

- Zgłodniałem.

Rudzielec rzekł:

- A ja bym się chętnie czegoś napił. Może jest tu woda?

- Zachciewa się koledze źródełka - z przekąsem powiedział tęgawy osobnik, dotąd niczym się nie wyróżniający poza swą tuszą. - Proponuję, żeby kolega poszedł na zwiad.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin