Barbara Rosiek
BYŁAM
SCHIZOFRENICZKĄ
Tarcyzjuszowi Zębnikowi
Jutro...
Być sobą to być mgnieniem
na firmamencie snu,
spojrzeniem w ból.
Być z tobą to być pytaniem,
zagadką i wiarą,
odpowiedzią bez słów.
T.K.
7.06.90
Wstęp
Pewnego dnia przyszła pustka umysłu. Lewitowałam. Ale uczucia kierowały mnie słuszną
drogą.
Wybawieniem będzie śmierć.
Maria rodziła każdej nocy po 30 dzieci i rano była zdumiona, że ich nie ma. Maria tworzyła
afirmacje. Już nie miała dystansu do tego, by rozróżnić prawdę od choroby.
Szatan zapładniał mnie czasami, ale wywoływałam sztuczne poronienie bez żadnego poczucia winy.
Kto zawinił?
Marysia chciała wszystkich pozabijać. Ile przeciągłego wycia wydobywała z krtani. Czasu
nie odczuwała. Tylko ja potrafiłam skłonić ją do uśmiechu.
Obie byłyśmy wybrane.
Dominował Duch Święty. Dlatego Maria nikogo skrzywdziła.
Przez oddział przewijali się alkoholicy i ćpuny. Nazywali nas czubkami. Myśmy chociaż
miały jakieś szanse na życie, ich topił szatan. Kradzieże, prostytucja, napady, codzienny
„strzał w kanał".
Nie żałowałam ich, wiedziałam, że i tak umrą wcześniej niż każdy z nas.
Mam 40 lat. Nadal nie wiem co jeszcze może się przytrafić w moim życiu, ale już jestem
gotowa na śmierć.
Schizofrenicy to wybrańcy Boga, mogą uczynić wszystko, ale za szybko się wyczerpują.
Tyle dróg przeszłam w życiu, że nie mogę zdecydować się, ku jakiej śmierci dążę.
Pozostało wyczekiwanie. Nie wiem na co. Może to zagadka całego losu człowieka. Mogłam
szukać lub poddać się chorobie i łykać prochy dla odwrócenia stanu rzeczy. Nie chciałam.
Byłam obca dla zwykłych ludzi, dopiero pobyty w szpitalach psychiatrycznych ukazywały
mi drogę.
Milczałam.
Chyba chciałam żyć. Tylko w szpitalu opowiadałam o szatanie i wierzyłam, że mogę go
pokochać.
Po ostatniej próbie samobójczej, pokonałam Ogoniastego. Udręka poza rajem. Marzenia
wyczerpywały się.
Czekałam na miłość.
Tę, która nie niszczy twórczego nieszczęścia. Jedynie mnie akceptuje.
Byłam spragniona miłości.
To nieprawda, że schizo nie potrafią kochać. Byli przerażająco wygłodzeni wszelkich
uczuć, których nie potrafił im ofiarować żaden zwykły człowiek.
Wybrańcy Boga żyją tak krótko.
Tyle razy umierałam, szukając nieba. Ale to były tylko majaki po zagubionej duszy.
Lubiłam tylko pisać. To „coś" tkwiło we mnie od procesu dojrzewania. I pozostało na
dłuższą metę. Cienie przeszłości, cichy lęk, że w końcu odkryją moją drugą naturę.
Nikt nie wierzył w moją chorobę, tylko pacjenci w szpitalu, chociaż i ich zaskakiwałam.
Schizofrenik ma swoistą intuicję.
Bóg go wybrał, by głosił prawdę. Ale oprócz psychiatrów nikt nie chciał tego wysłuchać.
Zapisywałam wszystko. Było to odebrane jako kolejny symptom choroby.
A ja wiedziałam co robię. Przygotowałam się do pisania książki, by świadczyć prawdę daną
od Boga.
Dochodziły do mnie różne głosy, że to ja mam rację, ale to było bezsensowne.
A przecież kochałam, tak mocno, że byłam gotowa umrzeć dla idei.
Nawet psychiatra miał wątpliwości jak potrafiłam ukryć swój obłęd. Opowiadałam mu o
lęku, halucynacjach, próbach samobójczych – ileż to razy wieszałam się u niego w szpitalu.
Kończyło się zawsze śmiercią kliniczną. Odratowywano mnie.
Byłam wybrana.
Nie dało się jedynie zwieść Ogoniastego. Czyhał na każdą okazję i kusił, bym odeszła do
piekła.
Nie byłam winna.
Byłam jedynie posłańcem, pomiędzy wszystkimi schizofrenikami, telepatycznie odczuwałam
myśli.
Nagrywano nas.
Niekiedy to była jedynie pustynia uczuć, innym razem walka z pożądaniem. Nic więcej nie
dało się wyczuć.
Nosiłam w sobie wizję zagłady świata. Tak zostałam obdarowana od Boga. Lecz nie słuchano
mnie i każdy żył w grzechu. Nie udało mi się przekonać żadnego człowieka.
Mogłam jedynie pisać dla nielicznych braci i sióstr, których spotykałam jak Chrystus na
swojej drodze.
Było nas wielu skazanych na zagładę.
Czekałam na słowo.
Byłam oczarowana wizjami innych Maryi, Jezusa, Boga, szatana. To był nasz czas. Mogli
nas jedynie spacyfikować lekami, ale myśmy i tak wracali z nową duszą wypełnioną całym
Wszechświatem.
Ale nikt nie mógł nam odebrać marzeń, rozmów z głosami, zadzierzgnięcia pętli.
Powstrzymanie świata od zagłady zależało tylko od nas. Czasami uśmiech i przytulenie
przez doktora prowadziło do wiary, że może jeszcze nie wszystko stracone. Czasami była to
modlitwa.
Jednak był czas rozczarowań, żalu, utraty wiary. Przechodziłam przez to wszystko. Wtedy
szatan od razu kusił do samobójstwa albo fizycznego zbliżenia z nim. Miałam orgazm.
Zagłady świata się nie bałam. Kres wszystkiego podniecał mnie. Być ostatnim pokoleniem
na naszym globie. Nie przeczuwałam jedynie obrazu zagłady i śmierci wszystkiego. Ale nie
marnowałam czasu, pisałam wiersze, byłam poetką wyznającą miłość do swego psychiatry.
Ktoś nasrał w umywalce.
Pobyt w szpitalu miał dziwne i zaskakujące stany. Sama często tego doświadczałam, trułam
się prochami, płukano mi żołądek, by bez obaw przespać się pod kroplówkami.
Spotykałam te same twarze, znajomych, powracali niemal wszyscy. Było rodzinnie.
Głód miłości opisywałam w wierszach. Było to jak samowyzwolenie. Chyba już nic nie
umiałam robić. Czekałam na dotyk, uśmiech, troskę, przytulenie.
Chemia była tylko dodatkiem do całości choroby, kiedy inaczej nie dało się uspokoić choroby
i wiekuistego lęku.
Szatana też nie udało się wygonić. Miałam przynajmniej z kimś pogadać.
Chciałam umrzeć.
Jednak Bóg miał inne zamiary wobec mnie. Miałam jakąś misję do spełnienia, tu, na Ziemi,
i czekałam kiedy się odezwie. Przyszedł do mnie i zabronił odchodzić bez Jego woli.
Wszystko miało swoje znaczenie. Nawet cierpienie kiedy inni cierpiący pytali – dlaczego
ja. Nie potrafili odczytać sensu swego cierpienia. Mnie też nie rozumieli, a więc w końcu
zamilkłam.
Była niczyja.
Rozdział I
To zdarzyło się naprawdę. Ból, który porusza swe jądro do granic wytrzymałości, otwiera
się, rozpływa, demaskuje prawdziwe oblicze.
Żyłam w nieświadomości przez 32 lata mego istnienia i dane mi było ponownie narodzić
się, ujrzeć prawdę o sobie i mojej rodzinie. Tak niewiele pamiętam z mego życia, wszystko
było zamazane chorobliwym oglądaniem rzeczywistości, obroną przed ostateczną utratą siebie, dlatego cały obraz był zafałszowany i taką mnie znali różni ludzie, nie przeczuwając
prawdziwej tragedii, która się we mnie rozgrywała. Na szczęście prowadziłam dziennik, który
dopiero po przebudzeniu potrafiłam odczytać. Nie wiedziałam, co zapisuję, realność zlewała
się z fantazjami, rojeniami, halucynacjami, które były tak namacalne, że stały się w końcu
jedynym rzeczywistym światem, w którym potrafiłam się poruszać. Powoli moja świadomość
otwierała się jak skorupa zbyt twardego orzecha, pękała, ukazywała fragmenty wnętrza, z
początku rozsypane i niepewne, po to, by stać się całością.
Przez cztery miesiące analizy udało mi się dojść do przyczyn i skutków wszelkich zdarzeń.
Udało mi się to dopiero, kiedy ostatecznie uderzyłam w siebie, zaplanowałam podświadomie
misternie swoje odejście stąd, nie wiedząc, co robię i dlaczego tak postępuję.
Nie potrafiłam zwrócić się wtedy o pomoc do kogokolwiek, tak doskonale nie rozumiałam
siebie. Nie mogłam nikomu opowiedzieć o swoich problemach, bo nie wiedziałam, jakimi
one są. Gdzieś tam na poboczach świadomości wyczuwałam, że się topię, ale to nie wystarczało, by dokonać zmiany. I prawie by mi się udało umrzeć w całkowitej nieświadomości.
Przeżyłam niemożliwe, wbrew wszelkim prawom medycyny, wbrew logice i siłom zwykłego
człowieka. Dlatego nie mogę pozostawić swej prawdy tylko dla siebie. Jest ona dowodem,
że można wyjść ze spraw nawet prawie beznadziejnych, kiedy inni sądzą, że nie ma
ratunku i są przekonani, że już nic nie da się uczynić.
A wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy pokonana przez los i własne życie nie wierzyłam
w nic, jedynie w śmierć. I ona miała być ostatnim wyzwoleniem, wybawieniem z udręki, której nie byłam już w stanie unieść.
20 października 1990 roku zapisałam w swoim dzienniku:
Miałam wczoraj piękny sen w narkozie. Ostatni moment świadomości to błękit nieba.
Czy jestem po tym wszystkim płodna? Jakie to ma znaczenie? Sądzę, że już minimalne lub
żadne.
Odpływanie w niebyt. Taka chyba jest śmierć, Tadeuszu. Sen, wieczny sen, lecz już bez
snów.
Usiłuję do Ciebie napisać list. I nie mogę się na to zdobyć. Na co jeszcze mogę się zdobyć?
Na śmierć, to pewne, to najłatwiejsze. Straciłam wielu ludzi, którzy byli wokół mnie. Jest Anka, cudowna dziewczyna, kocham ją bardzo, idzie w rozwój jak burza, dobra, wiosenna i
ożywcza, a u mnie częściej gradobicie, zniszczenie, pustoszenie somy, może nowy duch się
wyzwoli.
Nie boję się. To naprawdę nic strasznego, taki ciepły sen. Najgorsze to, co przedtem, czasami za dużo bólu, za dużo zgrozy. Wiesz, już nie będę matką, lecz czy teraz tego pragnę?
Kiedyś byty takie momenty tęsknoty, spychane gdzieś w otchłań, w absurd. Nie starczyłoby mi sit, tych zwykłych, fizycznych, które na początku są tak decydujące.
Granice ciemności. Osamotnienia, opuszczenia. Prawie na granicy samobójstwa. Czy ciągłe
chorowanie nie jest samobójstwem?
Kilka minut później otrułam się, nie zdając sobie sprawy z tego, co napisałam, nie przeczuwając, że jest to list pożegnalny. Uczyniłam to będąc pacjentką oddziału ginekologicznego, gdzie leczyłam się na przewlekłe zapalenie jajników. Kiedy zasłabłam leżąc w łóżku, podjęto akcję ratowania mnie. Przez 19 dni walczono o przywrócenie mnie życiu. Nie pamiętam niczego, jedynie z relacji rodziny udało mi się zebrać informacje, co się wtedy wydarzyło.
I chociaż pozornie momentami odzyskiwałam przytomność, byłam cały czas nieświadoma.
Dzień wcześniej podano mi narkozę, by przeprowadzić punkcję jajnika, podejrzewano ciążę
pozamaciczną. Długo nie mogłam się z niej wybudzić, już nie chciałam powracać. Następnego dnia wzięłam śmiertelną dawkę barbituranów i leku nasercowego mającego zatrzymać moje serce. Wierzyłam w to, tak sądzę, i położyłam się do łóżka.
Jednak nikt do końca tak naprawdę nie chce umierać. W ostatnim przebłysku świadomości,
że nadchodzi kres tak oczekiwany i wytęskniony, zawołałam, że mi słabo i zwróciłam na
siebie uwagę. Co mnie zatrzymało na chwilę, by podświadomie zawołać o pomoc, jaka to siła
przeciwstawiła się tej destrukcyjnej?
Rozpoczęła się akcja ratowania mnie, która trwała 19 dni, kiedy nieświadomie walczyłam
z ludźmi, którzy nieśli mi pomoc, by im się to nie udało. Nie chciałam wracać, wybrałam
wtedy inną drogę, nie chciałam być przywrócona życiu, nie miałam po co się obudzić, zostałam sama jak w pustym teatrze i nie było przed kim odgrywać ról. Wszystko się dla mnie skończyło.
A jednak moja walka okazała się nieskuteczna. Były we mnie dwie moce, które rozpoczęły
swój wewnętrzny dialog, które niczym dwa żywioły pochłaniały mnie od środka po to, by
wygrać coś, czego nie pojmowałam.
Na drugi dzień pojawiły się napady padaczkowe z powodu zatrucia barbituranami, których
nie można było opanować. Czasami rozmawiałam, czasami popadałam w stan nieprzytomności.
Lekarze czekali, aż mój stan zacznie się poprawiać, jednak stale następowało pogorszenie.
Byłam leczona na oddziale neurologii, gdzie pracowałam cztery lata jako psycholog. Od
razu na mój temat zaczęły krążyć plotki, przypomniano sobie książkę, którą napisałam, „Pamiętnik narkomanki”, i zostałam „oskarżona” o branie narkotyków, tak jakby cztery lata
uczciwej pracy w ogóle się nie liczyły, jakbym trafiła tutaj prosto z ulicy. Na szczęście nie
wszyscy byli przeciwko mnie, koleżanka broniła mnie przed moim szefem, nie zgadzała się
na negatywną opinią.
Napady padaczkowe nasilały się, mój stan stale się pogarszał. W trzeciej dobie wypadłam
z łóżka, miałam pęknięte śródstopie i mocno potłuczoną rękę. Opieka na moim oddziale nie
była wzorowa, muszę to przyznać, przyglądałam się temu przez cztery lata i niewiele mogłam uczynić, nie było to w mojej gestii, tylko ordynatora.
Zrobiła mi się odleżyna na pięcie. Gnijące za życia własne ciało jest przejmującym przeżyciem.
Po kilku następnych dniach serce nie wytrzymywało obciążenia niedotlenienia spowodowanego drgawkami, koleżanka zdecydowała się na przewiezienie mnie na oddział reanimacyjny.
Sądziła, że nie przeżyję nocy. Tam opieką otoczył mnie mój kolega Arek, lekarz, który
robił wszystko, by mnie uratować, szukał pomocy w klinikach na Śląsku, lecz wszędzie odmawiali
przyjęcia. W końcu na własną rękę, stając przeciwko własnej szefowej, zawiózł mnie
na badanie komputerowe do kliniki w Sosnowcu i tam już czekała moja ciotka, lekarz, powiadomiona w końcu przez rodziców. Ciotka jest osobą, która prawdziwie mnie kocha, która zawsze mnie wspierała w trudnych chwilach. Mój stan był bardzo ciężki, byłam już bez oddechu, kiedy ciotka walczyła o miejsce na OIOM – ie, na początku nie chcieli mnie przyjąć,
lecz pod presją ciotki w ostatniej chwili zostałam podłączona do respiratora.
Zastosowano śpiączkę dla wyciszenia napadów padaczkowych. Zaraz po przyjęciu, z powodu
źle podłączonej kroplówki do kąta żylnego, wytworzyła się odma lewego płuca. Wykryła
to ciotka swym szóstym zmysłem i to ona uratowała mi życie.
Walka trwała cały czas. Szanse miałam niewielkie, właściwie żadne, lecz szef oddziału,
docent, mądrze rozgrywał tę partię i powoli rodziła się nadzieja, że jednak przeżyję.
Kiedy pozornie odzyskiwałam świadomość, halucynowałam, byłam bardzo niespokojna,
pobudzona. Czuwała przy mnie kuzynka Anka, studentka medycyny, córka ciotki. Obie mocno przeżywały moją agonię. Anka w tym czasie skontaktowała się z Tadeuszem i wszystko mu opowiedziała, szukała u niego wsparcia psychicznego i wskazówek, co ma robić, kiedy się wybudzę.
Nastąpiło drugie uśpienie, już krótsze, po którym wybudziłam się szybciej i bez drgawek.
Miałam zaburzenia pamięci, nie wiedziałam, gdzie jestem i co się wydarzyło. I było dla mnie
zupełnie naturalną sprawą, że Anka i ciotka są przy mnie, to mnie nie zaskakiwało, nie dziwiło.
Było to tak naturalne, że nie pytałam, co tu wszyscy robią, dlaczego jestem na reanimacji.
Pojawiły się pierwsze oznaki świadomości, zaczęło do mnie docierać, gdzie jestem i dlaczego.
Cały czas wszyscy sądzili, że była to pomyłka lekarska, że źle podano mi narkozę.
Wszyscy oprócz Anki i lekarzy mnie leczących. Tadeusz uświadomił jej, że jest to zamach
samobójczy, a lekarze zorientowali się z mego stanu, że musiałam sobie pomóc, by doprowadzić się do agonii.
Niewiele pamiętałam, lecz podtrzymywałam wersję błędu w sztuce lekarskiej. Wydawało
mi się niemożliwym, że można powiedzieć rodzinie, że było inaczej. Lekarze z kliniki taktownie milczeli przed rodziną.
l listopada wyjechałam z OIOM – u na salę chorych. Powoli uczyłam się chodzić, jeszcze
nie mogłam czytać i pisać, to przyjdzie z czasem. Nauka chodzenia zajmowała mnie bardzo,
odkrywałam w sobie wciąż nowe możliwości, jak małe dziecko, dla którego pierwsze kroki
oznaczają nową wolność. Chociaż nieporadne i bezbronne, lecz ciekawe, co będzie za następnym zakrętem.
Mój mózg pracował jak za jakąś kosmiczną mgłą, nie miałam świadomości, że stał się cud,
że istnieję. Przychodzili mnie oglądać różni ludzie ze szpitala, stałam się wielką wygraną medycyny.
Anka odwiedzała mnie z ciocią codziennie, opowiadała o zainteresowaniu Tadeusza,
który był na mnie wściekły. Wprawiło mnie to w stan depresji, nie rozumiałam, dlaczego się
na mnie złości, dlaczego moja choroba wywołuje u niego złe emocje, kiedy wydawało mi się,
że powinnam wywoływać współczucie i chęć pomocy. Lecz Anka tego nie wyczuwała, przekazywała mi za dużo informacji, które mogły uczynić wiele złego, nie byłam odporna na żadną prawdę, przynajmniej teraz, kiedy usiłowałam sobie odpowiedzieć, co się właściwie wydarzyło.
11 listopada zaczęłam kojarzyć datę, lecz nadal nie potrafiłam policzyć dni pobytu w
szpitalu. Na sali miałam dwie wspaniałe pacjentki, które mi matkowały, przynosiły posiłki,
wspierały w bólu i smutku. Żołądek po dwóch tygodniach niejedzenia skurczył się i każdy
kęs był prawdziwą torturą, ważyłam około 48 kg, z 60 kg. Na szczęście dostawałam dużo
leków i mogłam wszystko przespać. Byłam skrajnie wyczerpana trucizną i podawanymi lekami.
Naprzeciwko mego łóżka wisiał ogromny krzyż i po każdym przebudzeniu pytałam Chrystusa, co się stało, dlaczego tak się stało, co ja takiego zrobiłam. Na oddziale pracowała moja koleżanka ze studiów, która także odwiedzała mnie codziennie i wspierała, dodawała otuchy.
Moja rozchwiana psychika była głodna każdego gestu czułości, każdego zainteresowania.
Anka próbowała mnie terapeutyzować, coś jednak powstrzymywało mnie przed powiedzeniem jej prawdy, była to jakaś niesamowita intuicja, czas przyszły pokazał, że się nie myliłam nie chcąc ofiarować jej wyznania. Na razie pozornie wszystko było w porządku, wyczekiwałam przyjścia Anki jak zbawiennego leku, przynosiła wiadomości od Tadeusza, które były dla mnie najważniejsze. Tadeusz zorientował się, że musi mnie wspierać inaczej i takie informacje przekazywał Ance. Na szczęście nie powiedziała mi do końca wszystkiego w
szpitalu, pofrunęłabym z szóstego piętra kliniki prosto na betonowy bruk, nie dałoby się mnie uchronić.
17 listopada powróciłam do domu ze złamaną duszą, z rozpaczą w sercu. Wzbudziło to we
mnie paniczny, nieokreślony lęk. Sądziłam, że boję się pozostawienia mnie bez opieki medycznej, że mogą wrócić napady i stanie się coś złego, umrę natychmiast i nikt nie będzie w stanie mi pomóc. Nie rozumiałam wtedy, skąd mam takie totalne poczucie zagrożenia.
Powoli zaczęłam jeść, noga z odleżyną goiła się. Pragnęłam odciąć się od dotychczasowego
życia, przeczuwałam, że jest to jakiś punkt zwrotny, najistotniejszy, i wyrzuciłam całą
nagromadzoną korespondencję, oprócz listów od Kasi. To była ponownie wielka intuicja, los
połączył mnie z Kasią prawdziwą przyjaźnią.
Powoli rozglądałam się po moim królestwie, usiłowałam zorientować się w sytuacji, pytałam
siebie nieustannie – dlaczego? Pytałam, dlaczego przeżyłam, kiedy nie miałam na to żadnych
szans, ta myśl zajmowała mnie na długo, powracała obsesyjnie, wierciła we mnie otwory,
paraliżowała. Wyobraźnia pracowała, nie dawała spokoju. Usypiałam w lęku i budziłam
się w lęku.
Nie przeczuwałam absolutnie niczego.
Od 24 listopada zaczęłam ponownie pisać dziennik. Robiłam to intuicyjnie, zapisywałam
swe stany świadome i nieświadome i doprawdy nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Nie wiedziałam, co kryje się w zapisie, czym jest systematyczne dokumentowanie siebie. Byłam jak rozbitek na tratwie, skazana na nieznane siły w oceanie nieświadomości. Powoli rodziła się nadzieja, że w gąszczu zdań wyłoni się jakiś przyjazny ląd, gdzie odnajdę człowieka, który pomoże mi żyć inaczej w nowym życiu.
Wieczorem pojawiał się znajomy lęk. Pytałam siebie, jak unieść to, co się wydarzyło, kiedy
wszystko się rozsypało, zapadło. Zderzenie z Kosmosem. Nauczyłam się chodzić. Potrafię
jeszcze wiele. Nie pamiętam.
Powracało jak bumerang słowo „szantaż". Takiego wyrażenia użył Tadeusz w rozmowie z
Anką. Budziłam się i usypiałam z tym słowem i nie wiedziałam, jak je odczytać. Było na to
jeszcze za wcześnie. Jego znaczenie odkryłam dopiero na końcu analizy, która trwała cztery
miesiące od momentu, kiedy zaczęłam pracować nad sobą. Na razie w dziecięcy sposób odkrywałam świat, litery zaczęły mieć swoje znaczenie, przestawały się zlewać, tworzyły sensowne zdania.
Pierwsza próba czytania. Przeczytałam bajkę z dzieciństwa, Małą Księżniczkę. Poczułam
się lepiej, było to coś znajomego, przywoływało dobre wspomnienia. I zmniejszał się lęk.
Mogłam iść dalej.
Już wszystko się stało. Jestem dla kolegów z pracy alkoholiczką, narkomanką i samobójczynią.
No i zwariowałam. Jestem oczyszczona, bo skazana i potępiona przez nich za wszystko.
Teraz jestem już pewna, że nie mogę wrócić na oddział do pracy.
Życie. Nigdy nie sądziłam, że to takie niesamowite słowo. Niepojęte. Cztery lata czekali, aż
się potknę i przewrócę.
Żyję. Nie mam nic do stracenia. Darowano mi życie. Jestem wolna. Niebieski ptak. A życie,
nawet w piżamie od rana do wieczora, jest życiem.
Pragnę tu podziękować wszystkim, którzy przez 19 dni walczyli o mnie wytrwale, nie pogodzili się z rozsądkiem, nie uwierzyli, że już wszystko stracone, że jest to kwestia godzin, kiedy odejdę.
Pragnę podziękować Kasi, koleżance z pracy, lekarce, która w ostatniej chwili wywiozła
mnie na reanimację, i która nie pozwoliła wypowiadać absurdów na mój temat. Czuwała cały
czas nade mną na oddziale, korygowała błędy mego szefa w leczeniu, przeżywała moją chorobą jak bliskiej osoby.
Chcę podziękować Arkowi, lekarzowi, który o mnie walczył na reanimacji, kiedy inni
mówili mu, że to już koniec i że nie warto się mną zajmować, że nie mam żadnych szans. Nie uwierzył starszym lekarzom i przewiózł mnie do kliniki, a później cały czas razem z żoną
Dorotą, moją przyjaciółką, dowiadywał się o mój stan.
I największe podziękowanie ciotce, która w najkrytyczniejszym momencie swym szóstym
zmysłem medycznym wyczuła zagrożenie i uratowała mnie.
Cały personel kliniki był wspaniały, robili wszystko, by mnie przywrócić życiu, dziękuję,
panie docencie, za życie. Ile później musieli ode mnie wysłuchiwać, kiedy następowało przebudzenie, ile rojeń i halucynacji im wykrzyczałam.
I wspaniałym pielęgniarkom składam podziękowanie za opiekę, za pielęgnację ciała, które
się rozsypywało.
Tylu ludzi było zaangażowanych w ratowanie jednego nie chcianego życia.
Po powrocie z kliniki zostałam sama. Odwiedzała mnie Anka i intuicyjnie wyczuwałam,
że nie jest to przyjaźń, dlatego milczałam, bałam się, że po wyznaniu tajemnicy stanie się coś, nad czym nie będę mogła zapanować. I tak dzielnie znosiłam jej antyterapię, sądząc, że mi pomaga. To wykazało, ile mam w sobie siły, pomimo całkowitej klęski życiowej.
Chyba mocniej się boję. To będzie jak przypływy i odpływy morza. Wiara i niepewność.
Prawdziwi przyjaciele sprawdzili się. Nie pytam nikogo co dalej. Na to pytanie muszę sobie
sama odpowiedzieć.
Jestem szalona. Odkryłam tę prawdę 29 listopada 1990 roku. Nie wiedziałam, co za sobą
niesie. Było to przypadkowe stwierdzenie faktu, przeczucie, że to, co uczyniłam, niesie za
sobą coś niesamowitego. Pierwsze uderzenie o skałę, pierwsze poruszenie prawdy.
Jeżeli wszystko co złe sprawdza się, można odwrócić sytuację o 180 stopni i doprowadzić
do tego, by wszystko co dobre spełniało się. Krok prosto w życie. Cholera, Rosiek, uwierz w
to.
Rozpoczął się grudzień 1990 roku. Planowałam spalenie dzienników, bojąc się podświadomie
powrotu przeszłości. Gdybym to uczyniła, mogłabym nigdy nie dowiedzieć się prawdy.
Przeczuwałam, że w nich jest coś, co może ostatecznie przytłoczyć. I chociaż wielokrotnie
wcześniej je czytałam, nie potrafiłam odkryć sama przed sobą, co zawierają. Z nich pisałam
„Pamiętnik narkomanki", drugi tom „Oswajanie zwierza". Wyczytywałam z nich tylko
to, co chciałam odczytać, nie potrafiłam wcześniej dojrzeć prawdy. Na szczęście byłam za
słaba fizycznie, by tego dokonać.
We śnie byłam zabijana wielokrotnie i tłumaczyłam moim oprawcom, że nie trzeba mnie
zabijać, ponieważ już nie żyję. Będzie to ze mnie wyłazić, po kawałku jak martwy płód.
To jest jak sen, który powraca i realizuje ciąg dalszy.
5 grudnia udało mi się spalić dwa tomy dzienników. Te najokrutniejsze.
Oczyszczam powoli świat zewnętrzny. Co w środku, trudno przewidzieć, co zrobią ze mną
tamte nie...
blusior