Sandra Brown - Niebo i piekło.pdf

(935 KB) Pobierz
392719539 UNPDF
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drzemała. Jej głowa spoczywała na zgiętym ramieniu, które zaczynało cierpnąć.
Otworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie. Wtedy go zobaczyła. Od razu oprzytomniała.
Myślała, że to złudzenie, że sen nadal trwa. Przez chwilę mrużyła oczy. Nie zniknął. Jego
sylwetka na tle zachodzącego słońca była wyraźna jak wycinanka z czarnego papieru.
Zastygł w bezruchu jak gałęzie otaczających ich drzew, których nie poruszał nawet
najlżejszy wietrzyk.
W postawie tego mężczyzny, w sposobie, w jaki nie¬dbale stał, wysunąwszy lekko jedną
nogę, było coś niepokojąco wyzywającego.
Obecność przyglądającego się cicho nieznajomego onieśmielała ją. Tym bardziej że ten
zarozumiały i pewny siebie mężczyzna patrzył na nią jak na intruza.
Najbardziej zdziwiła ją motyka, którą trzymał na ramieniu. W tej części Belle T erre nie
było nawet grządki cebuli.
Pola warzywne znajdowały się dość daleko stąd. Schyler miała więc powód do
niepokoju.
Słońce już zachodziło, była sama i - prawdę mówiąc ¬daleko od domu. Powinna zażądać
od niego wyjaśnień, kim jest i co robi na jej ziemi. Nie powiedziała jednak ani słowa, być
może dlatego, że wydawał się częścią Belle Terre, zlewał się z krajobrazem. To raczej
ona nie pasowała do tego miejsca.
Nie wiedziała, jak długo już tak się sobie przyglądają. Usiadła.
Ruszył w jej stronę. Trawa pod jego stopami szeleściła, gdy poruszał się elastycznie,
zdejmując jednocześnie motykę z ramienia i chwytając trzonek dwiema rękami.
Usiłowała przypomnieć sobie jakieś sposoby samoobrony, ale wszystkie trzeźwe myśli
uciekły tchórzliwie w naj dalszy zakątek jej umysłu. Nie mogła się ruszyć. Nie potrafiła
wymówić żadnego słowa. Próbowała wziąć głęboki oddech, by móc krzyknąć, lecz
powietrze było gęste i suche.
Instynktownie skurczyła się i zacisnęła powieki. Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrowały jej
oczy, było błyszczące w pro¬mieniach słońca ostrze motyki, szybko opadające łukiem aż
po głuchy odgłos towarzyszący jego lądowaniu. Schyl er czekała na przedśmiertny ból,
lecz ten nie nadchodził.
- Obudziłaś się, pichouefte?
Schyler przymrużyła oczy, zdumiona, że jeszcze żyje.
- Co?
- Obudziła się pani, panienko Schyler?
Osłoniła oczy przed oślepiającym słońcem, ale wciąż nie mogła dostrzec jego twarzy.
Znał jej imię. Jego rodzimym językiem był dialekt Cajunów. Nie potrafiła odgadnąć, kim
jest.
Dźwięk, który tak ją wcześniej przestraszył, był odgłosem wbijania narzędzia w ziemię.
Mężczyzna opierał się teraz na trzonku motyki, jednak jego łagodny wygląd nie czynił go
mniej niebezpiecznym.
- Skąd mnie znasz? - zapytała.
Jego wargi nieznacznie się rozchyliły. Trudno było to nazwać dobrotliwym uśmiechem.
- Cała okolica wie, że panna Schyl er Crandall wróciła z Londynu do domu.
- Tylko na jakiś czas i tylko z powodu choroby mo¬jego ojca.
Wzruszył ramionami, okazując w ten sposób pogardę dla jej spraw. Odwróciwszy głowę,
spojrzał w stronę zachodzącego słońca. Jego oczy odbijały promienie jak nieruchome
lustro wody, gdy światło pada pod odpowiednim kątem.
O tej porze dnia powierzchnia wody wygląda tajemniczo i połyskuje jak miedź. Takie też
były jego oczy.
- Nie powtarzam plotek, panno Schyler. Ja ich tylko słucham. Szczególnie interesuje
mnie to, co dotyczy mojej osoby.
- Co tutaj robisz?
Ponownie zwrócił głowę w jej stronę•
- Przyglądam ci się.
- A wcześniej? - Jej głos stał się ostrzejszy.
- Zbierałem korzenie. - Klepnął skórzany woreczek przywiązany do pasa.
- Korzenie? - Ta odpowiedź wydawała się pozbawiona sensu, a jego bezceremonialna
postawa irytowała ją• - Jakie korzenie?
- Za długo by wyjaśniać. Nigdy o nich nie słyszałaś.
- Wkroczyłeś na teren prywatny, nie masz tu nic do roboty.
W ciszy, jaka nastąpiła, słychać było brzęczenie owadów.
Mężczyzna ani na chwilę nie odwracał od niej wzroku. Gdy odpowiedział, jego głos był
miękki i cichy:
- Ależ mam, pichouefte. Belle Terre jest moim domem.
- Kim jesteś?
- Nie pamiętasz?
W jej umyśle pojawiło się światełko.
- Boudreaux? - wyszeptała. Przełknęła ślinę. - Cash Boudreaux?
- Bien. W końcu mnie poznałaś.
- Nie. Słońce mnie oślepia. Zresztą minęły lata od czasu, gdy widziałam cię po raz
ostatni.
Chrząknął z radosną satysfakcją, a dziewczyna, zakłopotana, rozejrzała się wokół.
Jeśli mnie nie rozpoznałaś, skąd wiesz, kim jestem?
- Jesteś jedyną osobą żyjącą w Belle Terre, która nie ...
- Która nie należy do rodziny Crandallów.
Potrząsnęła lekko głową, zdenerwowana przebywaniem sam na sam z Cashem
Boudreaux. Jak daleko sięgała pamięcią, Ojciec zawsze zabraniał jej siostrze Tricii i jej
rozmawiać z nim.
Jego matka, Monique Boudreaux, była tajemniczą kobietą, która zamieszkiwała chatę
nad wijącym się wśród lasów BeBe Terre Kanałem Laurenta. Jako chłopiec Cash
otrzymał pozwolenie przebywania na dalej położonych tere¬nach, ale nigdy nie
pozwolono mu się zbliżyć do domu Crandallów.
Nie chcąc wracać do tej kwestii teraz, Schyler uprzejmie zapytała:
- A twoja matka? Jak jej się wiedzie?
- Nie żyje.
Ta szczera odpowiedź zaskoczyła ją. Twarz Casha była nieprzenikniona w zalegającym
mroku. Nigdy nie był rozmownym człowiekiem. Roztaczał wokół siebie taką samą aurę
tajemniczości jak jego matka.
- Zmarła kilka lat temu.
Schyler strąciła komara, który wylądował na jej szyi.
- Przykro mi.
- Lepiej wracaj już do domu. Komary zjedzą cię tu żywcem.
Wyciągnął dłoń w jej kierunku. Spojrzała na nią jak na coś obrzydliwego. Równie
chętnie wzięłaby do ręki jadowitego węża. Nie chciała jednak być niegrzeczna. W
przeszłości już raz mu zaufała. Nie żałowała tego.
Podała mu dłoń, a on uścisnął ją tak mocno, że czuła stwardnienia skóry na jego palcach.
Gdy tylko złapała równowagę, wyrwała rękę.
- Ostatni raz słyszałam o tobie, gdy wysłano cię do Wietnamu. Byłeś tam? - zapytała,
otrzepując starannie spódnicę.
- Tak.
Ale to było dawno.
- Dla mnie nie.
- Cieszę się, że udało ci się wrócić.
Wzruszył ramionami.
- Pewnie byłem lepszym żołnierzem niż ci, którzy tam zostali - jego wargi ułożyły się w
coś na kształt uśmiechu.
Nie chciała dalej drążyć tego tematu. Właściwie próbo¬wała wymyślić coś, co w
grzeczny sposób zakończyłoby tę krępującą rozmowę•
Zanim jej się to udało, Cash Boudreaux sięgnął dłonią jej szyi i odgonił komara, który
szukał tam kolacji.
Palce Cash miał szorstkie, ale ich dotyk był delikatny, kiedy sunęły po jej nagiej skórze,
w dół, ku piersiom. Obserwował jej reakcję ze szczerym zainteresowaniem. Spoglądał na
dziewczynę pożądliwie. Dokładnie wiedział, co robi - popełniał to, co niewybaczalne -
Cash Boudreaux dotykał Schyler Crandall...
- One doskonale wiedzą, gdzie warto ukąsić.
Schyler bała się poruszyć pod wpływem jego spojrzenia.
- Nic się nie zmieniłeś, prawda? - powiedziała.
- Nie chciałbym cię rozczarować.
Schyler zamarła.
Muszę wracać do domu. Już najwyższy czas. Miło było pana zobaczyć, panie
Boudreaux.
- Jak on się czuje?
- Kto? Mój ojciec?
Skinął głową.
- Nie widziałam go dzisiaj. Po kolacji jadę do szpitala. Dzisiaj rano rozmawiałam przez
telefon z jedną z pielęgniarek i dowiedziałam się, że noc minęła spokojnie. - Pod
wpływem emocji jej głos zniżył się. - Trzeba być wdzięcznym za każdy kolejny dzień
jego życia. Przekażę mu, że pan pytał o stan jego zdrowia - dodała chłodno.
Śmiech Boudreaux był ochrypły i nieprzyjemny. Spłoszył ptaka, który wyfrunął z korony
dębu.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Chyba nie pragniesz jego śmierci?
Pomyślała szybko, że Cash Boudreaux dobiegał czterdziestki, powinien więc wiedzieć,
że nie mówi się w taki sposób o poważnie chorym człowieku. Rzeczywiście, ten
mężczyzna niewiele się zmienił - pozostał ordynarny i niegrzeczny jak w czasach
młodości.
Jego matka nie sprawowała nad nim żadnej kontroli, pozwoliła, by wyrósł na dzikusa. W
głowie miał wiecznie jakieś psoty i nawet krótki okres przerwy, spowodowany
egzaminami do szkoły średniej, nie trwał długo. Heaven w Luizjanie nigdy nie kształciło
takiego bumelanta i łobuza jak Cash Boudreaux.
- W takim razie do zobaczenia, panie Boudreaux. Złożył jej zdawkowy ukłon.
- Do widzenia, panno Schyler.
Odkłoniła mu się chłodno i poszła w stronę domu. Zda¬wała sobie sprawę, że patrzy za
nią. Gdy tylko znalazła się w ~ieniu drzew, pewna, że nie może jej zobaczyć, zerknęła do
tyłu.
Cash oparł się o pień dębu, którego nie zdołałoby objąć dwunastu mężczyzn. Zauważyła
płomyk, który na krótką chwilę oświetlił szczupłą twarz Casha, gdy ten zapalał
pa¬pierosa. Zgasił zapałkę. Zapach tytoniu płynął strumieniem wilgotnych zawirowań, aż
osiągnął kryjówkę Schyler.
Boudreaux głęboko zaciągnął się dymem. Papieros żarzył się - jak samotne oko
wyglądające z otchłani piekieł.
ROZDZIAŁ DRUGI
Schyler przemykała między drzewami, potykając się o korzenie, spiesząc do
bezpiecznego domu. Na wąskiej i skrzypiącej kładce jej głowę otoczyła bzycząca chmura
komarów. Mostek łączył brzegi strumienia, który oddzielał lasy od wypielęgnowanego
trawnika otaczającego dom.
Stanąwszy na szmaragdowym kobiercu trawy, Schyler zatrzymała się, by uspokoić
oddech. Powietrze miało duszący, ciężki zapach. Brzegi strumienia porastało
kapryfolium, gdzieś niedaleko kwitły gardenie, dzikie róże i drzewa magnolii.
Wszystkie te płynące zewsząd zapachy przywoływały wspomnienia z dzieciństwa, każdy
związany był z czymś szczególnym. Ale dzieciństwo minęło, a ona nie była w Belle
Terre przez sześć lat.
Żaden angielski ogród nie pachniał tak jak dom, jak Belle Terre. Nic tak nie pachniało.
Gdyby oślepła i przyszła tutaj, rozpoznałaby niezwłocznie Belle Terre po zapachu i
dźwięku.
Nocne koncertowanie ropuch i świerszczy wzmagało się• Za grzbietem góry, około mili
stąd, wyły syreny pociągów towarowych. Żaden dźwięk nie brzmiał tak smutno.
Schyler, zamknąwszy oczy, oparła się o chropowaty pień sosny i chłonęła wszystko,
przypominając sobie to, co było jej tak bliskie. Nagle przestraszyła się, że kiedy otworzy
oczy, zbudzi się ze snu, by zobaczyć, że nie jest w Belle T erre w pełnym rozkwicie lata,
ale w Londynie, okryta zimnym całunem zimowej mgły.
Lecz kiedy otworzyła oczy, zobaczyła dom. Stał spokojnie w centrum polany, górując
nad nią jak perła w diademie.
Żółte światło przenikało przez zasłony i padało na werandę. Wzdłuż ganku stało sześć
kolumn, po trzy z każdej strony frontowych drzwi. Podtrzymywały one balkon
znaj¬dujący się na piętrze.
Weranda otaczała budynek ze wszystkich czterech stron.
Schyler pamiętała matkę opowiadającą o tym, jak podczas zjazdów rodzinnych spali tam
- na siennikach - wszyscy kuzyni Laurentów.
Schyl er zawsze wolała odkrytą część werandy. Pomalowane na biało wiklinowe fotele
rozmieszczono tak, by z każdego miejsca widać było piękny trawnik rozciągający się
przed domem.
Huśtawka, którą Cotton zawiesił dla Tricii i Schyler, znajdowała się w rogu werandy.
Bliźniacze bostońskie pap¬rocie rosły w donicach po obu stronach drzwi. Veda była
bardzo dumna z tych paproci i krzątała się przy nich bezustannie, besztając każdego, kto
je choć musnął, przechodząc zbyt blisko.
Matki nie było już w BeBe T erre. Vedy też. Cotton walczył o życie w Szpitalu Świętego
Jana. Jedno wydawało się nie zmienione - dom. BeBe T erre.
Schyler powtarzała szeptem tę nazwę jak modlitwę. Ru¬szyła w stronę domu, ale
zatrzymała się jeszcze, by zsunąć sandały przed marszem po chłodnej, wilgotnej trawie,
którą automatyczna polewaczka obficie skropiła po południu.
Gdy przeszła z trawy na kamienną nawierzchnię podjazdu, wykrzywiła twarz z bólu, lecz
to także wywołało wspomnienia z dzieciństwa. Bieganie boso w dół podjazdu stanowiło
doroczną ceremonię powitania wiosny.
Noszenie butów i skarpet przez całą zimę wydelikacało jej stopy. Kiedy już robiło się
wystarczająco ciepło i Veda dawała pozwolenie, buty i skarpety szły w kąt. Zawsze
trwało kilka dni, zanim skóra stóp przyzwyczaiła się na tyle, by Schyler mogła
swobodnie chodzić po drogach.
BeBe Terre nigdy się nie zmieniła. To był dom. Lecz teraz już nie dla niej. Nie, odkąd
Ken i Tricia uczynili go swoim domem.
Siedzieli w jadalni przy długim stole. Jej siostra odstawiła szklaneczkę z bourbonem.
- Czekaliśmy na ciebie, Schyler - powiedziała z irytacją Tricia.
- Przepraszam. Wyszłam na spacer i straciłam poczucie czasu.
- Nic się nie stało, Schyler. Nie trwało to długo - za¬łagodził Ken. Uśmiechnął się do
niej. Stał przy kredensie, napełniając szklankę bourbonem z kryształowej karafki.
- Napijesz się czegoś?
- Proszę o dżin z tonikiem i dużą ilością lodu. Na dworze jest bardzo gorąco.
- Tu też. - Tricia wachlowała twarz białą serwetką.
- Mówiłam Kenowi, żeby włączył wentylator. Tato zawsze tak nerwowo reaguje na
rachunki za elektryczność. Każe nam prażyć się przez całe lato. Do czasu jego powrotu
moglibyśmy pozwolić sobie na tę odrobinę luksusu. Na zdrowie! - Uniosła szklankę,
zwracając się do siostry.
Ken wręczył Schyler drinka.
Umoczyła wargi i nie patrząc mu w oczy, powiedziała:
- Znakomity. Dziękuję.
- Ken, zanim usiądziesz, powiedz, proszę, pani Graves, że Schyler już wróciła i jesteśmy
gotowi do kolacji. - Tricia wskazała mu drzwi łączące jadalnię z kuchnią. Posłał żonie
pełne niechęci spojrzenie, ale zrobił, co poleciła.
Schyler zrzuciła sandały obok krzesła.
- Nie było cię w domu parę lat, Schyler, ale błyskawicznie odzyskujesz złe nawyki, które
doprowadzały mamę do szału aż po dzień jej śmierci. Nie zamierzasz chyba siedzieć przy
stole boso, prawda?
By nie rozdrażniać dodatkowo Tricii, złej już na nią za spóźnienie, Schyler nałożyła
sandały.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie lubisz chodzić boso.
- A ja - dlaczego ty lubisz.
Pomyślała, że Michał Anioł mógłby obdarzyć uśmiechem Tricii jednego ze swoich
aniołów.
Upiła nieco ze swojej szklanki, rozkoszując się chłodem
dżinu i goryczką jałowca.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin