Holoubek Gustaw.Wspomnienia.z.niepamieci.doc

(494 KB) Pobierz
Gustaw Holoubek

Gustaw Holoubek

Wspomnienia z niepamięci

 

 

Gustaw Holoubek. Aktor. Urodzony w Krakowie 21 kwietnia 1923 roku. Od ukończenia studiów w krakowskiej Państwowej Szkole Dramatycznej w roku 1947 po dzień dzisiejszy uczestniczy nieprzerwanie w życiu artystycznym polskiego teatru. Ma za sobą ponad trzysta ról teatralnych, filmowych, telewizyjnych i radiowych. Kultywuje sobie tylko właściwy styl gry aktorskiej, który zjednał mu opinię artysty wybitnego. Sam o sobie zwykł mówić, że żyje w dwóch odrębnych światach, świecie codzienności i sztuki, że wymyślony, iluzoryczny świat teatru jest dla niego ucieczką i schronieniem przed skazaniem na realizm życia.

 

sam swoi

Gustaw Holoubek

Wspomnienia z niepamięci

ttusfracie Kazimierz Wiśniak

Warszawskie

Wydawnictwo

Literackie

MUZA SA

Warszawa 2000

 

Projekt okładki - Kazimierz Wiśniak Projekt graficzny serii - Maciej Sadowski Redakcja - Maja Lipowska Redakcja techniczna - Mariusz Jaśtak Korekta - Stanisława Staszkiel

(c) by Gustaw Holoubek

(c) for this edition by MUZA SA, Warszawa 1999, 2000

 

l

ISBN 83-7200-593-1

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA Warszawa 2000

 

Ojciec

Matka moja była ze wsi. Pochodziła gdzieś ze wschodniej Małopolski i nigdy nie dowiedziałem się, jakim cudem znalazła się w Krakowie, aby wyjść za mąż za magistrackiego urzędnika. Zdążyła z nim mieć trzech synów, kiedy ten cichy, ujmujący człowiek zmarł na serce w wieku trzydziestu sześciu lat. Na fotografii miał ogromne, ciemne oczy, drobną, bladą twarz i czarne, podkręcone do góry wąsy. Ojciec mój mieszkał na tej samej ulicy - naprzeciwko. Miał może czterdzieści trzy albo czterdzieści cztery lata, kiedy umarła jego czeska żona, zostawiając syna i córkę. Matka mówiła, że był piękny, kiedy w letnią słoneczną niedzielę stawał na balkonie swojego mieszkania, wśród pelargonii i nasturcji, rozglądając się pogodnie i bez powodu. Zwłaszcza jego koszula była olśniewająca, biała aż do niebieskości, dopasowana ściśle do ciała.

Tak więc kiedy się pobierali, mieli już pięcioro dzieci. Matka lubiła opowiadać, jak to kryła się ze mną przez pierwsze parę miesięcy, zanim objawiła ojcu radosną niespodziankę.

 

 

 

 

7

 

Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to się odbyło w naszym dwupokojowym mieszkaniu. Czy ojciec siedział zamknięty w kuchni z pięciorgiem dzieci, czy wysłano je do sąsiadów, kiedy akuszerka wniosła mnie na dłoni. Ojciec, wściekły, zapytał: "Chłopiec czy dziewczynka?". "Dziecko" - odpowiedziała basem i zanurzyła mnie w wanience.

Pamiętam zapach matki, gdy pochylała się wieczorem nad moim łóżeczkiem, ubrana do wyjścia, wydekoltowana, ze sznurem pereł zwisającym z szyi. Kładła je ciężko na moich piersiach i ustami dziwnie małymi i wilgotnymi dotykała mojej buzi. Był to zapach perfum, słodkich, rozlewających się perfum. Zapach, który utkwił mi w pamięci na zawsze, ponieważ nigdy już takiego nie spotkałem. Łóżeczko było żelazne, z siatką, która zamykała się z trzaskiem, odcinając mnie od bezpiecznego świata, gdzie wszystko było dostępne i pełne przestrzeni. Teraz trzeba było się kulić, wtulać w najdalszy kąt, przykrywać szczelnie aż po czubek głowy, by stać się niewidzialnym dla oczu wszystkich potworów i zmór, które przychodziły do mnie zaraz po zamknięciu oczu. Miały kształt przenikających się nawzajem ramion i rozwartych ust - chciały mnie połknąć, udusić, wchłonąć. Tylko raz jeszcze powróciły do mnie te sny - później, w okresie dojrzewania, inne, ale równie uporczywe. Wtedy prześladowały mnie formy mniej konkretne, obłe, cielesne, ale

 

8

bez twarzy, w ciągłym ruchu szukania najdogodniejszej pozycji do wzajemnego kontaktu, czułe, tulące się do siebie. Nie budziły grozy, ale męczyły ogromnie tym, że uciekały przed dotknięciem mojej dłoni, że nie dawały się objąć. Od tego czasu opuściły mnie sny albo straciłem umiejętność ich zapamiętywania. Ale te pierwsze, pełne zmór powodowały, że za każdym razem byłem bliski umierania i gdyby nie mój krzyk, wydarty ostatnim wysiłkiem woli i rozpaczy, pewnie doszłoby do tego. Płakałem potem cichutko, szczęśliwy z odzyskanej rzeczywistości, czekając na ojca sakramentalne: "Chodź już, chodź". Biegłem w długiej aż do ziemi różowej koszulce, wślizgiwałem się dokładnie w tym miejscu, gdzie schodziły się dwa łóżka, potem, zagarniany przez matkę, ze szczęścia traciłem zmysły, zapadałem w sen bez snów.

A ojciec był rzeczywiście cudowny. Widzę go na końcu naszej ulicy, kiedy skręcając z placu na Stawach, idzie prosto w kierunku domu, coraz bardziej wyrazisty, wsparty na lasce, którą za każdym krokiem wyrzuca wysoko w górę, w kapeluszu na bakier, w szerokim rozpiętym palcie, z pakunkiem zwisającym na sznurku zaczepionym o środkowy guzik kamizelki. Płynął jak okręt, kołysząc się lekko na boki, a mnie zamierało serce z lęku i dzikiej ciekawości - co za jego powrotem spadnie na mnie nowego, olśniewającego. Pędziłem jak wariat na górę,

 

krzycząc od progu: "Ojciec idzie!", i dom w jednej chwili zamieniał się w ul rojny od czynienia porządków, ustawiania wszystkiego na swoim miejscu - jakby złapany na gorącym uczynku chciał zdążyć jeszcze zatrzeć ślady występku. Bo ojciec był wojakiem z temperamentu i powołania. Oficer Drugiej Brygady Legionów Polskich, uczestnik kampanii karpackiej, swą niewielką resztkę życia, tę właśnie, którą wypełnił moje dzieciństwo, poświęcił innym, poza własnym domem. Działacz "Sokoła" krakowskiego, jeździł na zloty do miasteczek małopolskich, do Pragi czeskiej, przybrany w piękną czamarę zwisającą z jednego ramienia, w pąsowej koszuli, w butach z cholewami, w czapce z gołębim piórem pieczętowanym biało-czerwoną rozetą. Patronował klubom sportowym, uczył gimnastyki. W zapamiętaniu, bez chwili zmęczenia. Uciekał z domu o ósmej rano, by wracać - niekoniecznie tego samego dnia - późnym popołudniem albo wieczorem. I te powroty właśnie były jak powrót słońca. Rozpromieniony, oszalały z radości, obdarowywał nas jakimiś straszliwymi dziwadłami. Za dużymi albo za małymi butami, nie na tę porę roku, albo kwiatami zaklętymi w szklanych kulach, albo ciastkami w ilości mogącej pożywić kompanię wojska. Nie miał gustu, a może jeszcze bardziej wstydził się kupować. Brał wszystko, co mu podsunięto albo co wydawało mu się ładne, bez wybierania, w panicznym pośpiechu. Biedna matka musiała

 

10

używać podstępów, aby dowiedzieć się, skąd wytrzasnął dla niej na przykład niebieskie pończochy. Biegła potem do sklepu z pretensjami, domagając się zamiany: "Ten pan - mówiła sprzedawczyni - żądał tych z wystawy. Tłumaczyłam mu, że są spłowiałe od słońca, ale on oświadczył, że nic mnie to nie obchodzi". "Na drugi raz niech pani nie słucha wariatów" - oświadczyła matka.

Czy pamiętam ojca? Wyłania mi się tylko z mgły, z nierzeczywistości, w kilku miejscach, na chwilę. W sali "Sokoła". W czasie popisów gimnastycznych. Wśród widzów otaczających parkiet siedzi na wydzielonej ławce, pośrodku dłuższego boku prostokąta, w otoczeniu wąsatych panów, z których każdy ma założoną nogę na nogę, cwikiery na nosie i zwisające przy kamizelce dewizki od zegarków. Ojciec ma przyklejony do twarzy napięty uśmiech i od czasu do czasu, podczas oklasków po udanym ćwiczeniu, sprawdza, jakie wrażenie zrobiło to na sąsiadach. Albo w czasie świąt Bożego Narodzenia. Przed wojną w dniach Wigilii i Bożego Narodzenia zawsze padał śnieg. Zmierzch zapadał podobnie jak dziś koło wpół do czwartej i wtedy w blasku gazowych latarni można było zobaczyć tysiące tańczących płatków, które bardzo długo utrzymywały się w powietrzu, zanim z niechęcią kładły się na chodniku lub jezdni. Patrząc z okna ciepłego domu przez wychucha-ną "dziurkę" w zamarzniętej szybie, nie można

 

11

było oderwać oczu od tego białego wirowania. Na ulicy robiło się coraz ciszej, tak że kroków biegnących przechodniów nie było już słychać. A spieszyli się wszyscy. W dzień wigilijny było nie do pomyślenia, by po godzinie piątej pozostawać poza domem. Kiedy prześwit w szybie znowu wypełniał się szronem, wracałem do pokoju. Pachniał świeżą pastą do podłogi, czystością olbrzymiego stołu nakrytego białym obrusem i ledwie wyczuwalnym zapachem choinki. Nie było jej jeszcze. Stała, byłem tego prawie pewien, w sąsiednim pokoju zamkniętym na klucz, do którego wstęp był kategorycznie wzbroniony. Drzwi otwierały się nieskończenie później, po wigilijnej wieczerzy, kiedy z olbrzymiej tuby gramofonu, z szumu i char-kotu postarzałej płyty wybuchała kolęda.

Ale najpierw był ranek tego cudownego dnia. A właściwie świt. Zdumiewający jest świat widziany oczami nagle obudzonego dziecka. W ten niezupełnie jeszcze jasny dzień, rozświetlony sztucznie przez pierwszy śnieg. Ciężar snu opada tak nagle, jak gwałtownie zdarta zasłona z czarodziejskiego lustra i widzi się wszystko w ostrości jednoczesnej wszystkich planów. Włochatego konia na biegunach, ciepłą puszys-tość dywanu, przejrzystość firanek, śpiące jeszcze okna domu naprzeciwko, graficzną suchość zmarzniętych wokół niego drzew. Porażająca radość sprawia, że chciałoby się posiąść to wszystko naraz, wtulić w siebie, nikomu nigdy

 

12

nie oddać. Skąd się bierze to olśnienie, to samolubne przywłaszczanie świata, jakby dany był tylko nam i nam jedynie objawiony? Może z potwornie mocnego bicia serca, z krwi, która - słyszysz to - płynie zasobnie przez wszystkie arterie, dociera w niezmierzonej obfitości do policzków, brzucha, czubków palców. Albo z wcześniejszego wyroku, z którego wówczas, u zarania świadomości, nie zdajemy sobie sprawy, którego nie tylko nie przeczuwamy, ale o którym w ogóle nie wiemy, że zapadł. Że oto w tym ułamku sekundy, w tej jednej chwili niezawinionego uniesienia powiek zostaliśmy skazani na wieczną pamięć o piękności świata. Choć całe życie będzie temu przeczyć. Choroby, ciemnota naszego umysłu, brzydota i nikczem-ność ludzi, rozpaczliwa odległość Boga i codzienna bliskość zła - na tym jednym śladzie, na tym jednym porażającym skurczu pamięci oprzemy cały sens istnienia, nieustającą tęsknotę do miłości. Bo czymże innym, jeśli nie znakiem miłości jest owo pragnienie, aby choć raz otoczyć czułością wszystko: ludzi, przedmioty, niebo i ziemię.

Ojciec siedział u szczytu wigilijnego stołu. Już przy barszczu z uszkami sytuacja była napięta. Wyszukana grzeczność dzieci i liryczne milczenie matki nie mogły zmylić nikogo. Katastrofa wisiała w powietrzu. Jedynie ojciec nic nie przeczuwał. Gadał i był szczęśliwy. I dokładnie wtedy gdy nasza wytrzymałość osiągała kres

 

13

- zawsze o tej samej porze, przy pierwszych kęsach smażonego karpia - ojciec przerywa w pół zdania, czerwienieje jak indyk, oczy wychodzą mu z orbit, rozpoczynając dziki taniec ściąga wraz z obrusem filiżanki i talerze, po czym uderzony w kark przez najbliższego pasierba w szalonych spazmach odzyskuje oddech. "Ta cholerna ryba" - brzmi w ustach ojca jak triumfalne bicie dzwonów. Na to właśnie czekaliśmy. Dalej leci już wszystko jak lawina. Babki, makowce, serniki, przekładance, boski strudel jeszcze gorący, pachnący jabłkami i cynamonem, wreszcie otwarcie zakazanych drzwi, a za nimi rozżarzona choinka, wielka, do sufitu, i prezenty, prezenty. A wszystko w obłędnej radości, śmiechu i łzach.

Była w naszym mieszkaniu nyża. Nie pamiętam, czy w jednym z pokoi, czy może w kuchni. Chyba w kuchni, która była olbrzymia i pełna zakamarków. W tej nyży stało łóżko, szerokie, przyparte do ściany, otoczone makatkami. Spały tam od czasu do czasu osoby spoza domu. Jakieś ciotki z prowincji, zapóźnieni koledzy braci albo szwaczka, która obszywała dom. Na dłuższy czas zajmowałem to łóżko ja, kiedy nawiedzała mnie gorączka. Na taborecie, tuż przy mojej głowie, siadywała siostra i przy naftowej lampie, bo elektryczność tam nie docierała, czytała mi książki.

Wtedy w każdym domu były jeszcze naftowe lampy. Najbiedniejsze wisiały na gwoździach

 

14

wbitych w ściany mrocznych, zagraconych pomieszczeń. W piwnicach albo na strychach. Nieduże, wsparte o metalową tarczę, miały zakopcone szkiełka, sczerniałe knoty i przysadziste zbiorniczki na naftę. Świeciły tak, jak wyglądały - nikłym, niedomówionym światłem. Dlatego aby zajrzeć do miejsc szczególnie skrytych, trzeba było zdejmować je ze ścian. Ostrożnie, powoli, koniecznie w pozycji pionowej, wędrowały wśród kurzu i pajęczyn, kładąc się ostrą teraz smugą na dziwacznych, fantastycznych przedmiotach. Żelaznych konstrukcjach zapomnianych łóżek, narzędziach do niczego nie służących, rozprutych, porzuconych lalkach, na ciągle jeszcze kolorowych zwałach drewnianych pak po egzotycznych kolonialnych wiktuałach, na spiętrzonych do sufitu wilgotnych stertach granatowych węgli, skrzyniach porośniętych już ziemniaków albo na beczkach z kiszoną kapustą na zimę, nakrytych deseczkami przywalonymi olbrzymimi kamieniami. Potem, zdmuchiwane dokładnie przez niosących je ludzi, zawisały znowu na ścianie, porzucone nie-czułością, zatrzaśnięte drzwiami, zamknięte na wielkie zardzewiałe kłódki. Te na wolności, w salonach i sypialniach rozległych mieszkań, były wspaniałe. Zwisały z sufitu nad jadalnymi stołami, stały na nocnych stolikach po obu stronach małżeńskich łóżek albo przy głębokich, miękkich fotelach, gdzie najwygodniej było czytać i zasypiać w atmosferze tej szczególnej bez-

 

15

troski, kiedy pamięć spożytego obiadu nie pozwala myśleć o niczym. Lampy te prześcigały się w urodzie. Majestatyczne wielkością, zmysłowe wyszukaną formą, walczyły o oryginalność, o niepowtarzalny, sobie tylko właściwy wyraz. Jak to się działo, że prawie niepodobieństwem było spotkać dwie takie same. Czy tylu było pomysłodawców, rzemieślników, aby spośród tysięcy nie znaleźć sobie podobnych? In-krustacje naftowych zbiorników z różnobarwnego szkła miały postać róż, lilii, bławatków łączonych splątanymi łodygami. Na wpół ubrane damy z włosami upiętymi w kok omdlewały secesyjnie na szezlongach, kanapach, pośród zwiewnych muślinów i drapowanych jedwabiów. Pękate amorki zawieszone na błękitnym niebie dmuchały wzdętymi policzkami w srebrzyste albo złote trąby, zwiastując pochwalę miłości. Nad zbiorniczkami tkwiły szkiełka mieniące się przezroczystością, smukłe albo subtelnie wybrzuszone, a w nich serca lampy - naftowe płomyki, na które można patrzeć śmiało, bez zmrużenia powiek, dające tylko tyle jasności, ile trzeba dla wydobycia z mroku miejsca, które oświetlały. I wreszcie wieńczące klosze. Najbardziej wyrafinowane, bo najbardziej odpowiedzialne za ostateczny kształt i urodę. Zawieszone niezależnie nad korpusem lampy albo umieszczone na metalowych kręgach, ściśle wkomponowanych w całość konstrukcji. Forma ich miała dać ostateczną odpowiedź na sens

 

16

pomysłu twórcy i zaświadczyć o jego guście. Były więc klosze skromne, z białego, mlecznego szkła, jak obcięte górne połowy butli przeznaczonych do przechowywania octu albo fermentacji owocowych win. Inne, o kształtach olbrzymich odwróconych talerzy albo owalnych firanek ze szklanych dzwoniących wisiorków, albo przygiętych ciężarem dojrzałości tulipanów - mieniły się wszystkimi kolorami świata, chcąc za wszelką cenę dać świadectwo jego bogactwa.

Światło żadnej z tych lamp nie padało na mojego ojca, kiedy widziałem go po raz przedostatni. Choć nie jestem pewien, czy go widziałem. Zaciera mi się w mroku, w oddaleniu, w niedostępności. Bo przecież gdybym mógł być blisko niego, gdyby porażający strach nie bronił mi dostępu, pamiętałbym dotyk jego rąk albo jego słowa, albo niemożność ich wypowiedzenia. Wiem tylko, że cierpiał ponad siły, że potem w miarę upływu godzin cichł coraz bardziej, jakby przygotowując się na przyjęcie czegoś, co ma nadejść, a co trzeba przywitać w milczeniu.

A może było inaczej. Może to on mnie odepchnął, uciekł, skrył się przede mną w kuchennej nyży, w najdalszym kącie świata i zgasił wszystkie światła, żebym nie mógł zobaczyć jego brzydoty i poniżenia. Tak. Wszystko wtedy działo się poza nim. W jego obecności, ale poza nim. Lekarz pochylony nad łóżkiem,

 

17

a potem w przyciszonej rozmowie z matką, gdzieś w przedpokoju, już koło drzwi wyjściowych. My wszyscy bez słowa krążący po mieszkaniu, zamarli, kiedy w szalonym pośpiechu wpadli sanitariusze z noszami i wynieśli go okrytego pledem, jakoś tak krzywo, przekrzywionego, w ciemność schodów.

Był chyba piątek. Na pewno. Bo potem przez długie jeszcze lata myślałem sobie, że w tym dniu, co Chrystus. Albo w tydzień przed, albo po Wielkim Piątku, w kwietniu. Padał deszcz, kiedy wieczorem jechałem z matką dorożką do szpitala na ulicę Kopernika. Nienawidzę tej ulicy. Od kościoła Świętego Mikołaja aż do jej końca po obu stronach ciągną się szpitale. Brzydkie, zimne, sterylne, w oparach karbolu i zawsze w deszczu. Stoją obok siebie osobno, do wyboru, zapraszająco, ale ich bramy wyglądają tak, jakby otwierały się tylko do wewnątrz. W zakrytej budzie dorożki matka trzymała mnie za rękę i płakała. Mówiła, żebym się nie bał, że ojciec wygląda pięknie, jakby spał, że zawsze był piękny, że powinienem być z niego dumny, tylko że się nie szanował, nie słuchał, choć tyle razy prosiła, błagała.

Zatrzymaliśmy się pod numerem piętnastym albo dwudziestym pierwszym. Portier, który zamykał za nami bramę, wyglądał jak obudzony ze snu. Szliśmy szerokimi schodami na piętro w zupełnej ciszy. Od momentu otwarcia drzwi wszystko wydawało mi się ogromne

 

18

i przerażająco puste. Przestrzeń pokoju, okna, za którymi nie było nic, łóżko, na którym leżał. Tylko on sam był niewielki. O wiele mniejszy niż za życia. Leżał na wznak, miał zamknięte oczy i dolną szczękę zaciśniętą opaską. Matka poprawiła mu ręce leżące na kocu, a ja ukląkłem na ceratowej podłodze, blisko jego głowy i miotany dreszczami płakałem. Miałem dziesięć lat.

 

Zwierzyniec

Zwierzyniec, a ściśle Półwsie Zwierzynieckie, jest, jak wiadomo, w Krakowie. Na Zwierzyńcu zaś Wzgórze Salwatorskie. U jego podnóża, gdzie rzeka Rudawa wpada do Wisły, stoi kościół i klasztor ss. Norbertanek. Trochę wyżej nad nimi budowla drewniana i okrągła, bardzo tajemnicza i niedostępna, o której zawsze się

 

 

20

mówiło, że jest starosłowiańską gontyną. Jeszcze parę kroków w górę, po prawej stronie, na niewielkim dziedzińcu biały kościół Świętego Salwatora. W tym zakątku właśnie, u stóp wzgórza, wśród dziesiątków sadów, straszliwie bogatych w czereśnie, jabłka, gruszki i śliwki, gnieździły się wille, omszałe, starożytne, strzeżone przez psy, a mieszkańców tych domostw, przynajmniej za mojego dzieciństwa, nikt nigdy nie widział. Nic więc dziwnego, że w tym miejscu zatopionym w wiecznym cieniu miały swoje siedlisko wszystkie strachy świata. Wampiry, pożeraczki niemowląt, nocni dusiciele. To stamtąd wyruszały, aby na nas polować jesienią albo słotną zimą, kiedy rodzice wieczorem zostawiali nas samych w pustych mrocznych mieszkaniach, albo kiedy na nas, zapatrzonych w migotanie świec w bocznych nawach kościołów, z ram obrazów wychodzili brodaci święci, by grozić piekłem za zatajone grzechy, albo kiedy zmrok zapadał tak prędko, że już nikogo nie było na ulicy i musiało się biec do dalekiego jeszcze domu tunelem otwartych, czarnych bram kamienic. Toteż ciągnęło nas w to salwatorskie osiedle, aby poprzez szpary w sztachetach, rozsunąwszy kryjące widok zarośla, ujrzeć wreszcie, jak w biały dzień wyglądają upiory. Ale ledwo drgnęła zasłona jakiegoś zapomnianego okna albo z trudem zaczęły się uchylać nie otwierane nigdy drzwi - braliśmy nogi za pas i uciekaliśmy jak ścigane

 

21

 

 

i

zające. A było gdzie uciekać. Poniżej, od pętli tramwaju numer sześć, który tam kończył swój bieg i szykował się do następnego najazdu na śródmieście, szła wzdłuż koryta Rudawy wesoła ulica Królowej Jadwigi. Na początku zabudowana ubogo i niezbyt urodziwie niskimi kamieniczkami z czerwonej cegły albo wiejskimi jeszcze chałupami. W miarę pokonywania drogi w kierunku Woli Justowskiej zaludniała się coraz schludniej szymi, bardziej nowoczesnymi willami. Te po prawej stronie sytuowały się blisko rzeki. Te po lewej unoszone zboczem wzgórza świeciły czystością tynków i kolorowymi kwiatami ogrodów. Miały też inną fascynującą atrakcję. Kiedy śledziło się dłużej tajemnicę ich mieszkańców, można było się doczekać, że jedna z większych bram, która nie mogła być ani drzwiami wejściowymi, ani tym bardziej piwnicznym zamknięciem - otwierała się majestatycznie i z ciemnego wnętrza wynurzał się nagle wspaniały potwór na czterech kołach, lśniący srebrzystymi szprychami, niklem ciągnących się w nieskończoność okuć, sklepiony maską silnika zapinaną na wspaniałe klamry jak ozdobna skrzynia kryjąca niezmierzone skarby. Otwarty dach zwinięty na tył wozu jak porzucony niedbale kosztowny płaszcz odkrywał obite brązową albo jasno-beżową skórą siedzenia, obszerne, głębokie, które wyglądały tak, jakby tolerowały na sobie tylko wytworne ciężary. Panów w obcisłych

 

22

garniturach z kamizelką w innym kolorze, w jasnych albo sztuczkowych spodniach, w trzewikach nieskalanych błotem, lśniących od pasty wtartej irchowym gałgankiem. Panie spowite w miękkie płaszcze zwieńczone futrzanym kołnierzykiem opasującym ciasno długą, nieco podaną do przodu szyję. Główki tych pań, niezależnie od tego z jakiego samochodu wyglądały, były jednakowe, nie do odróżnienia. Przycięte krótko włosy, prawie zawsze czarne, okalały buzię ścisłym, dopasowanym do głowy, gładko odprasowanym hełmem. Obcięte równo nad oczami, po obu bokach zawijały się skręconymi ku górze cienkimi kosmykami kryjącymi uszy, czyniąc z twarzy plamę w kształcie przyrządzonego do zjedzenia jajka na twardo. Na powierzchni tej białej tarczy dominowały trzy akcenty: uniesione w geście zdziwienia, bezwłose, cienko narysowane brwi, czarne, wyodrębnione grubą czarną szminką, patrzące zawsze spod rzęs oczy i usta pieczętowane maleńkim, karminowym serduszkiem. Pasażerów tych aut nie widywało się spacerujących wałami Rudawy. Ani wśród kupujących na placu Na Stawach, na codziennym targowisku rojnym od bab z okolicznych wiosek, odmierzających pokrywkami od blaszanych baniek świeżutkie mleko prosto od krowy, oferujących w liściach chrzanu osełki masła pięknie rzeźbione, zroszone kroplami wody, albo jajka z wyściełanych sieczką koszyków, tak duże, że już nigdy potem

 

23

takich nie spotkałem. Nie widywało się też tych ludzi na mszach niedzielnych w parafialnych Norbertankach, ani nawet w procesji Bożego Ciała, kiedy co najprzedniejsi zwierzynieccy obywatele dzierżąc baldachim nad Przenajświętszym Sakramentem, odświętnie ubrani, godni, świadczyli o tradycji i przynależności do naszej zamkniętej społeczności.

O tych nieobecnych-niedostępnych snuło się natomiast opowieści. O ich domniemanych bogactwach i o ich rozwiązłości. O córeczkach kształconych w ekskluzywnych szkołach przy-klasztornych albo o synalkach od maleńkości ubieranych w dorosłe garnitury z długimi spodniami, w białe koszule z muszkami pod brodą, synalkach wysyłanych potem do dalekich miast dla nabrania ogłady, na pobieranie nauk, na kosztowanie wielkiego świata.

Kim byli ci ludzie. Kim byli dla nas. Na pewno jedną z fascynacji, pożywką dla wyobraźni, która lubi w tym wieku tworzyć fantastyczne fabuły o nieprawdopodobnych przygodach ludzi, o ich nadludzkich możliwościach.

Gdyby nie ta skłonność do obcowania z nie-rzeczywistością, gdyby nie ta cudowna dyspozycja do tworzenia fikcji, którą dobry Bóg obdarzył właśnie dziecko - dotąd nie latalibyśmy po niebie, ani nie dotarlibyśmy do głębin oceanów.

Ale mieszkańcy tych domów pełnych kwiatów, właściciele tych wspaniałych maszyn,

 

24

kojarzyli nam się jeszcze z czymś bardziej realnym, bliższym ziemi. Stanowili rzeczywisty kontakt ze światem nieznanym, który, byliśmy tego pewni, gdzieś tam istniał naprawdę.

Do jakiego stopnia sprostał on naszym domniemaniom, a o ile różnił się od naszych o nim wyobrażeń - mieliśmy się dowiedzieć znacznie później. Ale faktem jest, że próba dotarcia do tego świata, ambicja uczestniczenia w nim, a nawet wzięcia go w posiadanie, zrodziła się wtedy, tam, w wytrzeszczonych, chłonnych oczach dzieci.

Choć już teraz muszę zdradzić, że w końcu dobrnę do jednego z tych niedostępnych domów, zostanę wpuszczony do wnętrza i na długo pozostanę jego gościem - ale to dopiero za parę dobrych lat, w czasie wojny. Przyjdzie mi się tam zatrzymać, aby zwierzyć się ze stanu pół snu, pół jawy - z pierwszych uczuć czegoś nieokreślonego i porażającego - z czasu dojrzewania, który definitywnie i nieodwołalnie pozostawi za sobą cudowny świat dzieciństwa.

Tymczasem trzeba było uciekać dalej, w górę Rudawy, aż za czwarty most. A za czwartym mostem kończyło się miasto i z nim poczucie przynależności do sprawdzonych miejsc i znanych ludzi.

Kiedy mimo to pędziło się dalej, to po pierwsze dlatego, że droga, piaszczysta, zakurzona ścieżka biegnąca grzbietem wałów Rudawy, niosła nas samą sobą, a po drugie mieliśmy wytknięty cel - za każdym razem ten sam

 

 

25

- dotarcia za wszelką cenę do źródeł rzeki, miejsca skąd wypływa.

Kto nie dotknął gołymi stopami ziemi pokrytej grubym dywanem kurzu, ten w ogóle nie doznał rozkoszy dotyku. Kurz jest ciepły i bezinteresowny. Pozwala się rozdeptywać, maltretować i nie tylko się nie broni, ale jeszcze tak zwanymi tumanami, które za każdym naszym stąpnięciem wznosi, daje radosne przyzwolenie naszej brutalności. Nigdy nie dotarliśmy do źródeł Rudawy, nawet do szóstego mostu; piąty był kresem naszej wytrzymałości. Padaliśmy ze ' zmęczenia a wokoło nas nie było już nikogo. Wtedy dopiero okazywało się, że od pierwszej chwili, od startu spod Wzgórza Salwatorskiego, do niczego innego nie zmierzaliśmy. Bo kiedy leży się w trawie zielonej i nie stratowanej, wśród pól kolorowych od rozmaitości zbóż, warzyw i owocowych drzew, kiedy oddech i szybkie bicie serca na tyle się uspokajają, aby usłyszeć granie owadów, kiedy słońce wybiera wyłącznie nas, aby okryć swym ciepłem i wonną chmurą zapachów - wtedy się wie, jest się pewnym, że nic już nie zagraża, że strach był tylko urojeniem.

Słońce przesunęło się znad kopca Kościuszki nad lasy Woli Justowskiej i za chwilę za nie zajdzie. Trzeba wracać do domu, najszybciej i najkrótszą drogą, zanim zapadnie zmierzch. Najlepiej przekątną Błoń, od Cichego Kącika do stadionu Cracovii.

 

26

Krakowskie Błonia. Nigdy nie liczyłem, ile mają morgów i dotąd nie wiem, może dwieście, a może dwa tysiące. Są w kształcie trójkąta, którego podstawą są właśnie wały Rudawy, a wierzchołkiem wylot ulicy Wolskiej. Jednym bokiem przylegają do długiego pasma zieleni parku Jordana, boiska Wisły, stadionu AZS-u, drugim - do zachodnich zabudowań mojego Zwierzyńca. Nie odznaczają się niczym szczególnym. Rośnie na nich trawa i wszystkie z trawą związane kwiatki świata. A przecież te Błonia były i są jednym z firmowych znaków Krakowa, jak Wawel, kościół Mariacki, Sukiennice, Wisła czy Planty.

Już na wiosnę, a potem w ciągu lata, a pory te przed wojną były zawsze pogodne, gdzieś koło ósmej rano naprzeciwko mojego mieszkania po drugiej stronie ulicy otwierało się okno na poddaszu i ukazywała się głowa mojego przyjaciela. Miał jasne włosy, teraz zlane wodą po porannej toalecie i małym grzebieniu, który niknął w jego dłoni, wyznaczał w nich przedziałek. Ani jeden włosek nie przecinał precyzyjnie wypracowanej dróżki między mniejszą i większą częścią czaszki. Tak pięknie ulizany dawał znak, że czas już wyjść z domu. Kopało się wszystko, kamienie na drodze, szmacianki, zszywane ze starych szmat w jako tako foremne kule, zośkę, to jest kawałek metalu, najlepiej ołowiu - ubranego kunsztownie w sukienkę z włóczki. Gra polegała na podbijaniu jej nogą w nieskończo-

 

27

ność, to jest do czasu kiedy nie "zeszła" z nogi i nie spadła na ziemię. Miała to do siebie, że podbita wzbijała się w górę za pomocą włóczkowych frędzli, a spadała zawsze metalowym ciężarkiem. Rekord naszej dzielnicy do wojny wynosił sto dziewięćdziesiąt osiem bez skuchy. Ale marzeniem była oczywiście prawdziwa skórzana piłka nożna. Nikt z nas, o ile pamiętam, nie miał jej na własność, nie stać nas było na ten luksus. Ale znajdowała się jakoś, prawdopodobnie z wykopanych już doszczętnie zapasów sąsiedniej Cracovii. Składała się z dwóch części, pokrowca i szlauchu.

Ważne to rozróżnienie, zważywszy, że rzadko nam było dane mieć je w komplecie. Zawsze jednak jakoś się udawało i można było rozpocząć ceremoniał ostatecznego zmajstrowania piłki. Cała reprezentacja ulicy z napięciem śledziła głównego majstra, który przez otwór w pokrowcu wciskał gumowy szlauch tak, aby cycek pozostał na zewnątrz, po czym przez niego rozpoczynało się pompowanie, na ogół pompką od roweru, aż do odpowiedniej twardości. I wreszcie najtrudniejsza czynność - wiązanie sznurkiem cycka po odłączeniu pompki, tak aby nie uronić ani jednej cząstki zawartości powietrza. Wepchnięcie cycka do wewnątrz i zasznurowanie otworu wieńczyło dzieło. Ruszała kawalkada chłopaków na całą szerokość ulicy, a podawana z rąk do rąk i od nogi do nogi piłka, dla sprawdzenia wysokości kozła

 

28

i siedzenia na bucie, wypuszczona wreszcie na dalekiego fora wyznaczała zawsze ten sam kierunek: przestrzeń Błoń. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek doznał podobnego uczucia radości, podniecenia, które bierze się z nieograniczonej pojemności płuc, sprawności nóg i całego ciała, z pewności sukcesu - jak wtedy kiedy naprzeciwko nas z równi Błoń zaczęła wynurzać się grupa innych chłopaków z innej ulicy, z którymi mieliśmy rozpocząć bój. Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już dawno przestaliśmy ruszać nogami, fascynuje.

Że rządzi się podziwu godną techniką, która wymaga od piłkarza szczególnej sprawności, od przyswojenia umiejętności trzymania piłki przy nodze, panowania nad jej krągłością, znajomości własnych stóp, w których każda część ma swoją odrębną dynamikę, do jasności widzenia całego boiska i w związku z tym wybrania odpowiedniego wariantu zagrania - o tym wszystkim wiemy. I wiemy, że od stopnia tej technicznej doskonałości zależy poziom piłkarskiego widowiska. Ale przecież inne dyscypliny wymagają nie mniejszej, a niekiedy o wiele wyższej sprawności, jak na przykład gimnastyka sportowa, a ich widownia ani nie składa się z miliardów ludzi, ani nie popada w stan amo-kalnej ekscytacji, jak to ma miejsce w piłce. Musi być więc coś, co ją, jeśli można tak powiedzieć, wyróżnia. I myślę sobie, że tym czymś

 

 

29

jest fakt równie oczywisty, co fantastyczny. Piłkarski mecz daje nam okazję do oglądania z bardzo bliska bitwy, bitwy w pełnym znaczeniu tego słowa, bo rządzącej się zasadami strategii wojennej. Wszystko w niej jest. Wstępne harce, służące do zbadania możliwości bojowych przeciwnika, próby ataków małymi siłami, wypady w głąb linii obronnej wroga, generalne ofensywy podjęte z pewności przewagi albo z determinacji w obliczu klęski, dbałość o zabezpieczenie własnych tyłów, od krycia poszczególnych napastników do skomasowanej defensywy. I broń zasadnicza - strzały - tak właśnie się nazywają i mają miejsce po wypracowaniu najdogodniejszych pozycji dla ich celności. Wszystko to jest prawdziwą bitwą. Z jedną tylko różnicą, że nam, siedzącym na widowni, spokój sumienia gwarantuje pewność, że nikt w tej wojnie nie zginie. Że to, co jest przedmiotem ataków, to nie szaniec najeżony armatami i determinacją kanonierów, ale jedynie prostokąt bramki zamkniętej siatką i jeden człowiek broniący do niej dostępu.

Kto nigdy nie grał w piłkę, ten nie wie, czym jest bramka. Jak jest wściekle obszerna dla bramkarza i jak wąska i niska dla tego, kto ją atakuje. Jakiego treningu wymaga od bramkarza, aby szybkością i skocznością zwiększającą objętość ciała, długość ramion i nóg, mógł uzyskać poczucie zawężenia pola obrony, przybliżyć do siebie słupki wyznaczające szerokość, obniżyć

 

 

 

 

30

 

 

poprzeczkę znaczącą wysokość bramki. Jaki stres spada na napastnika decydującego się na strzał, wszystko jedno czy z największej odległości, kiedy musi się przedrzeć przez las nóg, znaleźć lukę między nimi a jedynym nie strzeżonym jeszcze punktem bramki, czy z czystej pozycji, uwolnionej od obrońców, kiedy ostatnią przeszkodą do zdobycia bramki pozostał bramkarz. Prawie zawsze stres odbiera mu połowę umiejętności i skazuje albo na maksymalną siłę uderzenia, albo przerafinowaną chytrość, w obu wypadkach kierujące piłkę poza światło bramki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin