Brzydkie kaczątko.docx

(25 KB) Pobierz

Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl/). Partnerem projektu

jest Prokom Software SA. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza

pochodzącego ze zbiorów BN. Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie

publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać.

Źródło: http://wiki.wolnepodreczniki.pl/Lektury:Andersen/Brzydkie_kacz%C4%85tko.

 

 

 

 

 

 

HANS CHRISTIAN ANDERSEN

 

 

BRZYDKIE KACZĄTKO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prześlicznie było na wsi. Lato gorące, pogodne, żółte zboże na polach, owies

jeszcze zielony, na łąkach wielkie stogi pachnącego siana, a bociany przechadzają

się powoli, na wysokich, czerwonych nogach i klekoczą po egipsku, bo takim

językiem nauczyły się mówić od matek. Dokoła wielkie lasy, cieniste, szumiące, a

w nich głębokie i ciche jeziora. Prześlicznie i cudownie było na wsi.

Na pochyłości wzgórza jasne słońce oświetlało stary zamek z wieżycami i

gankami, otoczony murem i szeroką wstęgą wolno płynącej wody. Z muru

zwieszały się pnące rośliny, a wielkie liście łopianu schylały się aż do wody. I było

pod nimi cicho i ciemno, jak w cienistym lesie.

Pod jednym z takich liści młoda kaczka usłała sobie gniazdo i siedziała na

jajach. Nudziło jej się bardzo, bo żadna z sąsiadek nie miała chęci w tak piękną

pogodę rozmawiać z nią o tym, co słychać na świecie. Każda wolała pływać po

przejrzystej wodzie, pluskać się i osuszać na ciepłym słoneczku, a ona tylko jedna,

jak przykuta, siedzi w cieniu na gnieździe.

Skończyło się wreszcie jej udręczenie, jajka zaczęły pękać i główka pisklęcia co

chwila wysuwała się z innej skorupki, oznajmiając cienkim głosikiem, że żyje.

— Pip, pip! — wołały wszystkie.

— Kwa, kwa! — odpowiedziała im poważnie matka, a maleństwa zaczęły jej

głos naśladować, opowiadając sobie, co widzą dookoła, i rozglądając się na

wszystkie strony.

Matka pozwalała im mówić i patrzeć, ile im się podoba, bo kolor zielony bardzo

zdrowy na oczy.

— Ach, jaki ten świat duży! — wołały kaczęta, dobywając się z ciasnej skorupy

i prostując z przyjemnością nóżki i skrzydełka.

— Nie myślcie, że to cały świat widać z tego gniazda — rzekła matka — ho,

ho! ciągnie on się ogromnie daleko, jeszcze za tym ogrodem, za łąką proboszcza,

het, het! Ale nigdy tam nie byłam. — Czyście już wszystkie wyszły ze skorupek?

— dodała, wstając. — Jeszcze nie! Największe ani myśli pęknąć. Ciekawam

bardzo, jak długo będę na nim tu pokutowała! Przyznam się, że mam tego już

zupełnie dosyć.

I usiadła z gniewem na upartym jajku.

— A cóż tam słychać u was, kochana sąsiadko? — spytała stara kaczka, która

wybrała się wreszcie w odwiedziny do młodej matki.

— Z jednym jajkiem mam kłopot: ani myśli pęknąć. A tak jestem zmęczona! A

inne dzieci ślicznie się wykluły, zdrowe, żwawe, żółciutkie, aż przyjemnie patrzeć.

Ładniejszych kacząt w życiu nie widziałam.

— Pokaż-no mi to jajko, które pęknąć nie chce — rzekła sąsiadka. — Ho, ho!

takie duże! To indycze jajko. Znam się na tym, bo mi się niegdyś zdarzyło

wysiedzieć takie. Nie ma z tego pociechy; wody się obawia, pływać nie umie.

Namęczyłam się i namartwiłam nad nim. Wszystko na próżno: niczego nauczyć nie

można. Pokaż-no jeszcze jajko. Tak, tak, to indycze. Zostaw je i zajmij się lepiej

swoimi. Czas puścić dzieciaki na wodę.

— Nie — odparła kaczka — posiedzę jeszcze; tak długo siedziałam, wytrwam

parę dni dłużej.

— Jak chcesz, moja kochana.

I siedziała kaczka cierpliwie, aż pękło i wielkie jajo.

— Pip, Pip! — odezwało się pisklę i prędko wydostawać się zaczęło ze

skorupki. Było bardzo duże i brzydkie! Kaczka patrzyła na nie z ciekawością i

uwagą.

— Ogromne pisklę — rzekła wreszcie — i do żadnego z moich niepodobne.

Czyżby to rzeczywiście było indycze jajko? No, o tym się przekonamy: musi iść

do wody, choćbym je miała wciągnąć za łeb własnym dziobem!

Nazajutrz była prześliczna pogoda. Gładka powierzchnia wody błyszczała jak

lustro i prawie zapraszała do pływania. Kaczka z całą rodziną wybrała się do

kąpieli i na dalszą wycieczkę. Plusk! … i skoczyła w wodę. — Kwa, kwa! —

zawołała, i dzieci zaczęły skakać za nią jedno po drugim; na chwilę kryły się w

wodzie z łebkami, lecz zaraz wypływały, poruszały zgrabnie i szybko nóżkami

i radziły sobie tak dobrze, że przyjemnie było patrzeć.

Brzydkie kaczątko pływało z innymi.

— To nie indycze — rzekła do siebie kaczka — umie pływać i jak jeszcze! Może

najlepiej ze wszystkich. Jak prosto się trzyma, a jak doskonale przebiera nogami. To

moje własne dziecko. Nie jest ono nawet tak brzydkie, jeśli się dobrze przypatrzyć,

tylko za duże trochę, — no, bardzo duże.

— Kwa, kwa! — odezwała się znów głośno — za mną, dzieci! Muszę was w

świat wprowadzić, przedstawić na dworze kaczym; tylko trzymajcie się koło mnie

blisko, żeby was kto nie zdeptał; a najbardziej strzeżcie się kota.

Przepłynąwszy kawałek drogi, kaczki wyszły znów na ląd i dostały się na kacze

podwórze. Hałas tu był niesłychany, gdyż dwie rodziny kłóciły się zapamiętale o

główkę węgorza, którą tymczasem w zamieszaniu kot rozbójnik pochwycił.

— Tak to bywa na świecie — rzekła kaczka i obtarła dziób o piasek, gdyż sama

miała apetyt na główkę.

— A teraz naprzód! Równo poruszać nogami, a tej pięknej kaczce ukłońcie się

grzecznie, tak, głową; to bardzo znakomita osoba; jest Hiszpanką i dlatego taka

tłusta. Widzicie na jej nodze ten czerwony znaczek? To największe odznaczenie,

jakie kaczkę od ludzi spotkać może: oznacza ono, że nie wolno jej wyrządzić

żadnej krzywdy, więc też wszyscy ją szanują. No, dalej, dalej, nogi rozstawiać

szeroko, nie do środka; kaczka dobrze wychowana powinna umieć chodzić.

Patrzcie zresztą na mnie. A teraz się ukłońcie i powiedzcie: kwa, kwa!

Kaczątka wypełniły rozkaz matki. Inne kaczki otoczyły je dokoła i

przypatrywały się nowym przybyszom.

— Jeszcze nas widać mało! — rzekła wreszcie jedna — niedługo miejsca dla

wszystkich zabraknie. Ach, pfe! a cóż to znowu? Patrzcie tylko, patrzcie, jak to

kaczę wygląda! Nie mogę znieść widoku takiego brzydactwa.

Podbiegła do brzydkiego kaczęcia i ze złością uszczypnęła je z całej siły w

szyję.

— Daj mu pokój — zawołała gniewnie matka — przecież nikomu nic złego nie

robi.

— Ale jest takie wielkie i takie dziwaczne, że nie można patrzeć na nie. Po co

takie stworzenie między nami? Każdy ma prawo dać mu poznać, co sobie o nim

myśli.

— Ładne masz dzieci — rzekła stara kaczka z czerwonym strzępkiem na nodze

— można ci powinszować. To duże tylko jakoś ci się nie udało. Czy nie można by

go trochę przerobić?

— Zdaje mi się, że nie można, proszę jaśnie pani — odrzekła kaczka skromnie.

— Nie jest ono ładne, ale posłuszne, dobre i doskonale pływa, mogę powiedzieć

nawet, że najlepiej ze wszystkich. Mam nadzieję, że wyrośnie z tej brzydoty i

będzie mniejsze z czasem. Za długo siedziało w jajku i dlatego takie niezgrabne.

Dziobnęła je po szyi, wyprostowała piórka, pogładziła. Niewiele to jednak

pomogło.

— To kaczor — rzekła jeszcze — więc da sobie radę, zwłaszcza że będzie silny.

— Inne dzieci bardzo ładne, bardzo ładne. No, możecie już odejść. Czujcie się

tu jak u siebie, moje małe. A jeśli wam się zdarzy znaleźć główkę węgorza,

możecie mi ją przynieść.

I kaczęta czuły się jak u siebie w domu.

Tylko jedno brzydkie kaczę popychano, szczypano, odpędzano, a znęcały się nad

nim nie tylko kaczki, ale nawet i kury. — Za duże jest — powtarzali wszyscy bez

wyjątku, a stary indyk, który przyszedł na świat z ostrogami i wyobrażał sobie, że

jest królem, nastroszył wszystkie pióra niby żagle, aż mu się końce skrzydeł po

kamieniach darły, poczerwieniał na szyi, głowie, aż po oczy i patrzył na nie z

groźnym oburzeniem. Biedne kaczątko samo nie wiedziało, czy ma przed nim

uciekać, czy zostać na miejscu. Było mu bardzo smutno, że jest takie brzydkie, lecz

cóż na to poradzi?

Tak upłynął dzień pierwszy, a następne były coraz gorsze. Brzydkie kaczątko

zewsząd odpędzano, nawet własne rodzeństwo stroniło od niego i życzyło mu

nieraz, żeby je kot porwał. Matka zaczęła wstydzić się go także. — Idźże sobie ode

mnie — powtarzała coraz częściej. — Czego się przy mnie plączesz!

Kaczki je biły, kury je dziobały, nawet dziewczyna, która jeść ptactwu dawała,

odtrącała je nogą.

Uciekło wreszcie i przedostało się przez płot na drugą stronę, w krzaki. Gdy

upadło na ziemię, przestraszone ptaszki frunęły i uciekły.

— To dlatego, że jestem takie brzydkie — pomyślało kaczę i zamknęło oczy,

aby nic nie widzieć przez jedną chwilę. Lecz skoro odpoczęło, zerwało się znowu i

biegło dalej, dalej, aż do wielkiego błota, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Tutaj noc

przepędziło.

Nazajutrz dzikie kaczki zaczęły mu się przypatrywać. — Coś ty za jedno? —

pytały zdziwione. A kaczątko kłaniało się na wszystkie strony, jak umiało i mogło.

— Jesteś potwornie brzydkie — rzekły dzikie kaczki — ale cóż nam z tego?

Bylebyś nie zechciało żenić się w naszej rodzinie, nic nam do twej urody.

Rozumie się, że biedne pisklę nie myślało o małżeństwie. Chodziło mu tylko o

to, aby się mogło przespać w gęstej trzcinie i napić wody z błota.

Tego mu nie broniły dzikie kaczki, i przebyło dni parę w tym cichym ukryciu.

Razu pewnego z sąsiedniego stawu przyleciały dwa gąsiory, jeszcze bardzo

młode, gdyż niedawno wykluły się z jajek, ale właśnie dlatego dość zarozumiałe.

Popatrzyły one na kaczę ciekawie, a jeden odezwał się:

— Jesteś tak brzydki, kochany kolego, że nie potrzebujemy obawiać się ciebie,

więc jeśli zechcesz, możesz lecieć z nami na nasze błoto. Tam dopiero życie! Nie

brak i młodych, ślicznych, białych gąsek. A jakie wszystkie wesołe, rozmowne, jak

pięknie śpiewać umieją! Mój drogi, zakochasz się z pewnością i choć jesteś tak

brzydki, kto wie, czy się której nie spodobasz.

— A ja myślę… — zaczął drugi.

Wtem — pif! paf! i obaj dorodni młodzieńcy padli nieżywi w błoto, które się

zaczerwieniło od krwi rozlanej. — Pif, paf! — rozległo się znowu — pif, paf — i

całe stada dzikich gęsi uniosły się w powietrze ponad trzcinę. Ale teraz dopiero

zaczęła się strzelanina! Było to wielkie polowanie: strzelcy otoczyli błoto,

niektórzy nawet siedzieli na drzewach, rosnących na wybrzeżu. Smugi dymu

rozciągały się nad wodą i zasłaniały wszystko. Plusk, plusk, i psy myśliwskie

zaczęły przebiegać wśród trzciny, chwytając nieszczęśliwych zbiegów. Sądny

dzień!

Biedne kaczę, odwróciło głowę, aby z wielkiego strachu schować ją pod

skrzydło, ale w tej samej chwili ujrzało przed sobą straszliwą paszczę z wiszącym

językiem i oczy, niby dwa ognie złośliwe. Pies rzucił się na kaczę, zęby mu

błysnęły, wtem — plusk, plusk! poszedł sobie w inną stronę.

— O, dzięki Bogu, że jestem tak brzydkie! — zawołało kaczątko. — Pies mnie

nawet tknąć nie chciał.

I zamknąwszy oczy, leżało cichutko, przytulone do trzciny, pośród huku

wystrzałów, duszącego dymu i świszczącego śrutu, który śmierć roznosił.

Późno uciszyło się na krwawym stawie, lecz wystraszone kaczę jeszcze przez

kilka godzin nie śmiało ruszyć się z miejsca. Na koniec cisza je uspokoiła,

podniosło głowę, otworzyło oczy, a nie widząc nikogo, zaczęło uciekać, ile mu sił

starczyło, dalej, dalej, dalej!

W drodze zaskoczyła je okropna burza. Pioruny biły, deszcz lał strumieniami, a

wicher miotał biednym pisklęciem, jak listkiem. Nigdy w życiu nic obcego nie

widziało, i zdawało mu się, że to koniec świata.

Co począć? Gdzie się schronić?

Wieczór już zapadł. Brzydkie kaczę upadało ze znużenia, kiedy ujrzało wreszcie

małą chatkę. Była ona tak stara, nędzna, pochylona, iż dlatego tylko stała, że nie

wiedziała, w którą stronę się przewrócić. Kaczę przytuliło się do ściany chatki, ale

wiatr ją uderzał z taką gwałtownością, iż wydawało się, że lada chwila je zabije.

Więc ma tu zginąć?

Wtem spostrzegło, że drzwi chaty wisiały tylko na jednej zawiasie, skutkiem

czego pod spodem utworzyła się szpara, przez którą można było wsunąć się do

środka. Uczyniło to spiesznie, choć z niemałym trudem.

W chatce mieszkała stara kobiecina z kotem i kurą. Kot umiał mruczeć, wyginać

grzbiet w pałąk, a nawet sypać iskry trzaskające, lecz na to trzeba było pod włos go

pogłaskać. Staruszka go kochała i nazywała wnukiem. Kura znosiła jajka, a że

miała nogi nadzwyczaj krótkie, staruszka ją przezwała swoją córką Krótko-nóżką.

Z rana zauważono zaraz obecność kaczki, i kura zagdakała, a kot zaczął

mruczeć.

— Co to jest? — rzekła stara, patrząc na nowego gościa.

Wzrok miała bardzo słaby, więc wydało jej się, że to jest duża kaczka, która się

przybłąkała podczas burzy.

— A to szczęśliwie! — rzekła — będziemy mieli teraz i kacze jaja. Żeby tylko

nie był kaczor. Ha, trzeba się przekonać, poczekajmy.

Minęły trzy tygodnie, a kaczych jaj niema, Staruszka już przestała się ich

spodziewać. Kot był w tej chatce panem, kura panią, i oni tu rządzili. — My i ten

świat — mówili, co miało oznaczać, że się uważają za coś lepszego od świata.

Kaczę chciało wyrazić inne zdanie pod tym względem, lecz kura się rozgniewała.

— Umiesz znosić jajka? — rzekła.

— Nie.

— No, to się nie odzywaj, z łaski swojej.

— Umiesz mruczeć, grzbiet wyginać, iskry sypać? — zapytał kot z kolei.

— Nie.

— No, to siedź cicho, kiedy mówią rozumniejsi od ciebie.

I kaczątko usiadło w kącie, smutne i zawstydzone.

Wtem przez drzwi otwarte wpadła smuga światła, wiatr przyniósł zapach wody,

trzciny, tataraku, i kaczę opanowała taka chęć pływania, że zwierzyło się z tego

kurze.

— A to co! — rzekła kura. — Nic nie robisz i dlatego ci takie głupstwa

przychodzą do głowy. Noś jajka albo mrucz sobie, a zaraz wywietrzeją ci fantazje.

— Kiedy to tak przyjemnie — zapewniało kaczę — zanurzać się, wypływać,

pluskać w czystej wodzie, a potem skryć się głęboko i widzieć, jak woda zamyka

się nad głową.

— O tak, to wielka rozkosz! — zaśmiała się kura. — Zupełnie zwariowałaś,

moja droga. Zapytaj kota — przecież mądrzejszego stworzenia nie ma na świecie

— zapytaj, czy lubi pływać albo zanurzać się w wodzie. O sobie już nie mówię, ale

możesz spytać naszej pani. Żyje tak długo na świecie i jest bardzo rozumna. Nie

znam rozumniejszej nad nią. Więc zapytaj, czy to przyjemnie zanurzać się z głową

w wodzie i czy ma ochotę pływać.

— Nie rozumiecie mnie — rzekło kaczątko.

— My ciebie nie rozumiemy? Doprawdy? Więc któż cię może zrozumieć? Czy

sobie nie wyobrażasz czasem, ty głuptasie, żeś mądrzejszy od kota albo od naszej

pani? O sobie już nie mówię. Nie bądź tak zarozumiałe, moje dziecko, i dziękuj

Bogu za te dobrodziejstwa, które ci tu wyświadczono. Mieszkasz w ciepłej izbie i

masz towarzystwo, z którego mógłbyś skorzystać bardzo wiele. Ale na to trzeba

słuchać i rozważać, a nie bajać bez sensu. Powiem ci otwarcie, że niezbyt

przyjemnie żyć z tobą pod jednym dachem. Możesz mi wierzyć. Zresztą mówię ci

o tym przez życzliwość. Przyjaciel ma obowiązek mówić prawdę w oczy,

chociażby była przykra. Radzę ci też szczerze: naucz się znosić jajka, albo

mruczeć, albo sypać iskry. Inaczej nic z ciebie nie będzie.

— Pójdę sobie w świat chyba — rzekło kaczę.

— Otwarta droga, nikt cię tu nie zatrzymuje.

I poszło sobie kaczę. Pływało po wodzie, pluskało, zanurzało się głęboko, ale

zawsze było samo — inne pływające ptaki unikały go z powodu brzydoty.

Tymczasem nastąpiła jesień. Liście na drzewach pożółkły, ściemniały i zaczęły

opadać; wiatr kręcił je w powietrzu i niósł gdzieś daleko, aby porzucić znowu.

Powietrze stawało się chłodne, wilgotne, ciężkie chmury przesuwały się nisko po

niebie, niosąc deszcze i śniegi, zasłaniając słońce. Wrony krakały z zimna. Dreszcz

przebiega na samą myśl o takim czasie.

I brzydkiemu kaczęciu było coraz gorzej. Chłodno, głodno i nikogo, kto by

polubił je szczerze. Bo takie brzydkie! A nie tylko brzydkie, lecz takie duże i takie

odmienne od wszystkich, wszystkich ptaków. Do nikogo, do nikogo niepodobne.

A każdy szuka podobnych do siebie.

Razu jednego pływało po wodzie. Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo było

czerwone, niby w ogniu. Wtem spoza lasu podniosło się stado wielkich,

wspaniałych ptaków. Podobnie pięknych kaczę nie widziało dotąd: leciały niby

chmurki śnieżnobiałe, spokojne, wdzięczne i majestatyczne. Były to odlatujące

łabędzie. Nagle wydały ton długi, przeciągły, tak dziwny! Poruszyły spokojnie

silnymi skrzydłami i wzniosły się wysoko, aż pod chmury i płynęły tak dalej,

dalej, w nieskończoność.

Łabędzie opuszczały kraj chłodny przed zimą i śpieszyły za słońcem tam, gdzie

ono świeci jasno i ciepło, gdzie błękitne wody nie zamarzają nigdy. Kaczę patrzyło

za nimi z zachwytem, z nieopisanym uczuciem tęsknoty, a gdy znikły, wydało

okrzyk silny i przenikliwy, aż samo się przestraszyło swego głosu.

I zaczęło się kręcić w kółko jak szalone, wyciągając szyję i podnosząc krótkie,

niezgrabne skrzydła. O, co to za męka! Nigdy nie zapomni tych wspaniałych

ptaków i nigdy ich nie ujrzy! Zniknęły, zniknęły!

Z rozpaczy zanurzyło się do dna samego, a kiedy wypłynęło znowu na

powierzchnię, nie wiedziało, co się z nim dzieje. Ptaki, królewskie ptaki, piękne

ptaki! Nie wiedziało, jak się one nazywają ani dokąd lecą, a jednak pragnęło

złączyć się z nimi i lecieć tak samo daleko i wysoko, razem z nimi!

Było to śmieszne i głupie pragnienie, bo jakim prawem ono, takie brzydkie,

które się cieszyć powinno, gdy kaczki chcą z nim przestawać…

— Ale tamte ptaki! …

Nadeszła zima surowa i mroźna. Zamarzły wody. Na małym kawałku, który

został wolny, musiało kaczę pływać bezustannie, aby uchronić go od zamarznięcia.

Mimo to przestrzeń wolna zmniejszała się po każdej nocy. Bo co dzień zimniej

było, mróz się wzmagał, lód trzaskał dookoła na maleńkim otworze, który pozostał

jeszcze. Kaczątko bez odpoczynku poruszać musiało nóżkami, ażeby nie

przymarznąć. Lecz i to nie pomogło: zmęczone, ustało, a wówczas lód uwięził je

jak w kleszczach.

Zobaczył to nazajutrz z rana jakiś wieśniak, rozbił lód butem z drewnianą

podeszwą, a ptaka zabrał do siebie, do chaty.

Kaczę w cieple przyszło do siebie i dzieci zaraz chciały się z nim bawić; ale ono

myślało, że mu chcą zrobić co złego i zaczęło uciekać, przewróciło garnek z

mlekiem i rozlało je na podłogę. Gospodyni z rozpaczy załamała ręce, chciała

złapać szkodnika, aby go ukarać. Przestraszone kaczę wpadło w kubeł z wodą,

potem w naczynie z mąką, wytarło się o sadze w okopconym piecu. Gospodyni

krzyczała i goniła za nim, dzieci ze śmiechem przewracały się jedno przez drugie,

kaczę skakało po półkach, po garnkach, podfruwało aż do pułapu, wreszcie przez

drzwi otwarte wypadło do sieni, a stamtąd na dwór.

Można wyobrazić sobie, jak wyglądało. Umączone, mokre, powalane sadzami,

w nastroszonych piórach, a przy tym upadające ze znużenia. Lecz nie myślało o

tym; ostatnim wysiłkiem dostało się pomiędzy krzaki, rosnące niedaleko, i jak

nieżywe przykucnęło w śniegu.

Za smutno byłoby opisywać wam to wszystko, co nieszczęśliwe kaczę

wycierpiało podczas mroźnej i długiej zimy. Głód, chłód, ani ciepłego schronienia,

ani żywności, ani przyjaciela.

Leżało pośród trzciny, kiedy słońce znowu zaczęło jaśniej i cieplej przyświecać.

Zanuciły skowronki, powracała wiosna.

I kaczątko odżyło: z każdym dniem powracały mu stracone siły, aż rozpostarło

skrzydła jakieś wielkie, jakby nie swoje, zaszumiało nimi i poleciało wysoko,

daleko, prowadzone jakąś tęsknotą nieznaną do świata, do wszystkiego, co na nim

jest piękne.

I nie spoczęło, aż na wielkim stawie, w dużym ogrodzie, gdzie ptaki śpiewały

wesoło, drzewa jaśniały świeżą zielonością, biała czeremcha rozlewała zapach i

zwieszała tak nisko swe cienkie gałązki, iż zanurzały się w wodzie przejrzystej.

Ślicznie tu było. Każda trawka, kwiatek, każdy listek na drzewie zdawał się

śpiewać radośnie: — Wiosna powraca, Wiosna, Wiosna, Wiosna!

Wtem spoza gęstych krzaków naprzeciwko wypłynęły trzy wielkie wspaniałe

łabędzie. Rozpostarły białe skrzydła niby żagle i płynęły lekko po błękitnej

wodzie, z szyją wygiętą wdzięcznie i wzniesioną głową, spokojne, dumne i

majestatyczne.

Na ten widok dziwny smutek i tęsknota ogarnęły biedne kaczę. Oto królewskie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin