ANTONI CZECHOW
POJEDYNEK
Tłumaczyła Natalia Gałczyńska
I
Była godzina ósma rano - pora, gdy oficerowie, urzędnicy i przyjezdni po
gorącej, dusznej
nocy zazwyczaj kąpali się w morzu, a potem szli do pawilonu na kawę czy herbatę.
Iwan Andrieicz
Łajewski, młody szczupły blondyn lat dwudziestu ośmiu, w mundurowej czapce i w
rannych pantoflach, przyszedł się kąpać i na brzegu zobaczył sporo znajomych, a
wśród nich
swojego przyjaciela, lekarza wojskowego Samojlenkę.
Ten Samojlenko, człowiek tęgi, otyły, czerwony, niemal bez szyi, z dużą
ostrzyżoną głową
i wielkim nochalem, z gąszczem czarnych brwi i siwymi bokobrodami, a na dobitkę
z chrypiącym
żołnierskim basem, sprawiał na każdym nowo przybyłym nieprzyjemne wrażenie
prostaka i zrzędy, ale już po paru dniach znajomości jego twarz wydawała się
niezwykle dobra,
miła i nawet ładna. Mimo niedźwiedziowatej postaci i szorstkiego tonu był to
człowiek
spokojny, niezmiernie dobry, pogodny i uczynny. Ze wszystkimi w mieście był na
"ty",
wszystkim pożyczał pieniądze, wszystkich leczył, swatał, godził; urządzał
wycieczki, na których
smażył szaszłyki i gotował bardzo smaczną zupę z głowaczy; ciągle komuś pomagał
i
coś załatwiał, ciągle się z czegoś cieszył. Będąc według powszechnej opinii
człowiekiem bez
skazy, miał tylko dwie słabostki: po pierwsze, wstydził się własnej dobroci i
starał się ją maskować
surowym spojrzeniem i udaną szorstkością, po drugie, lubił, żeby felczerzy i
żołnierze
tytułowali go ekscelencją, jakkolwiek był tylko radcą stanu.
- Odpowiedz mi na jedno pytanie, Aleksandrze Dawidyczu - zaczął Łajewski, kiedy
razem
z Samojlenką zanurzył się w wodzie aż po ramiona. - Dajmy na to, zakochałeś się
w
jakiejś kobiecie i żyjesz z nią; przeżyłeś z nią, powiedzmy, dwa lata z górą, a
potem, jak to się
nieraz zdarza, zobojętniałeś i czujesz, że to obcy człowiek. Co byś zrobił w
takim wypadku?
- Wiadomo co! Idź sobie, dobrodziejko, gdzie cię oczy poniosą, i sprawa
załatwiona.
- Łatwo powiedzieć! A jeżeli ona nie ma dokąd iść? To kobieta samotna, bez
rodziny, bez
grosza przy duszy, pracować nie umie...
- No to co? Pięćset jednorazowo albo dwadzieścia pięć miesięcznie - i po krzyku.
Prosta
sprawa.
- Dajmy na to, że cię stać i na pięćset, i na dwadzieścia pięć miesięcznie, ale
kobieta, o
której mówię jest inteligentna i dumna. Czyżbyś się ośmielił zaproponować jej
pieniądze? W
jakiej formie?
Samojlenko chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wielka fala przewaliła
się im
nad głową, potem uderzyła o brzeg i rozlała się z łoskotem po drobnych kamykach.
Obaj
przyjaciele wyszli z wody i zaczęli się ubierać.
- Oczywiście, że niełatwo żyć z kobietą, skoro się nie kocha - powiedział
Samojlenko
wytrząsając piasek z buta. - Ale należy postępować po ludzku, Wania. Gdyby to
mnie dotyczyło,
anibym się nie zdradził, że już nie kocham, tylko żyłbym z nią aż do śmierci.
Nagle jednak zawstydził się tego, co powiedział, zaraz wycofał się:
- Zresztą dla mnie baby mogą w ogóle nie istnieć. Do diabła z nimi!
Obaj przyjaciele ubrali się i poszli do pawilonu. Tu Samojlenko czuł się jak u
siebie w
domu, nawet miał oddzielne naczynia na własny użytek. Każdego rana podawano mu
na tacy
filiżankę kawy, wodę z lodem w wysmukłej rżniętej szklance i kieliszek koniaku;
naprzód
wypijał koniak, potem gorącą kawę, potem wodę z lodem, i to musiało mu bardzo
smakować,
bo po wypiciu jego oczy nabierały oleistego blasku, przygładzał obu rękami swoje
bokobrody
i mówił patrząc na morze:
- Niezwykle piękny widok!
Po długiej nocy, spędzonej na niewesołych i bezpłodnych i rozmyślaniach, które
odpędzały
sen i jakby jeszcze zgęszczały duszną ciemność nocy, Łajewski czuł się zmęczony
senny. Kąpiel i czarna kawa niewiele mu pomogły.
- Wróćmy do naszej rozmowy, Aleksandrze Dawidyczu - powiedział. - Nie będę nic
przed tobą ukrywał, powiem szczerze jako przyjacielowi: stosunki z Nadieżdą
Fiodorowną
układają się źle, bardzo źle! Wybacz, że cię wtajemniczam w moje sprawy, ale
muszę się wypowiedzieć.
Samojlenko przeczuwając, o czym będzie mowa, opuścił oczy i zabębnił palcami po
stole.
- Przeżyliśmy z sobą dwa lata i przestałem ją kochać... - ciągnął Łajewski - a
właściwie
zrozumiałem, że miłości w ogóle nie było. Te dwa lata to było oszukiwanie samego
siebie.
Łajewski, prowadząc rozmowę, miał zwyczaj oglądania swoich różowych dłoni,
gryzienia
paznokci i miętoszenia mankietów. Teraz też robił to samo.
- Ja przecież wiem, że nie jesteś w stanie mi pomóc - powiedział - ale muszę o
tym mówić,
bo dla takiego jak ja pechowca i niepotrzebnego człowieka jedyny ratunek to
rozmowa.
Muszę uogólniać każdy mój czyn, muszę szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia
dla mojego
nieudanego życia w cudzych teoriach, w postaciach z literatury, w tym, na
przykład, że
my, szlachta, ulegamy degeneracji i tak dalej... Ubiegłej nocy, na przykład,
pocieszałem się w
ten sposób, że wciąż myślałem: ach, jaką Tołstoj ma rację, okrutną rację! I
przez to było mi
lżej. No bo rzeczywiście, bracie, to wielki pisarz! Co tu mówić.
Samojlenko, który zupełnie nie znał Tołstoja i każdego dnia zamierzał go
przeczytać, powiedział
zmieszany:
- Tak, wszyscy pisarze czerpią z wyobraźni, a on wprost z natury.
- Boże - westchnął Łajewski - do jakiego stopnia jesteśmy wypaczeni przez
cywilizację.
Pokochałem kobietę zamężną, ona mnie również... Z początku były pocałunki i
ciche wieczory,
i przysięgi, i Spencer, i ideały, i wspólne zainteresowania... Cóż za kłamstwo!
Właściwie
uciekliśmy od męża, ale okłamywaliśmy się, że uciekamy przed pustką naszego
inteligenckiego
życia. Przyszłość wyobrażaliśmy sobie tak: na Kaukazie z samego początku, zanim
zapoznamy się z miejscowością i ludźmi, włożę mundur i będą pracował w urzędzie,
a z czasem
kupimy sobie kawałek ziemi gdzieś za miastem, zaczniemy pracować w pocie czoła,
założymy
winnicę, będziemy uprawiać pole i tak dalej. Gdybyś to ty był na moim miejscu
albo
ten twój zoolog von Koren, przeżylibyście chyba z Nadieżdą Fiodorowną co
najmniej trzydzieści
lat, a potomstwu pozostawilibyście w spadku piękną winnicę i tysiąc dziesięcin
kukurydzy,
ja natomiast od pierwszego dnia czułem się jak bankrut. W mieście nieznośny
upał,
nuda, pustka, wyjdziesz na pole - tu zdaje się, że pod każdym krzakiem i
kamieniem czyhają
jadowite falangi, skorpiony, żmije, a za polem już tylko góry i pustynie. Obcy
ludzie, obca
przyroda, nędzna kultura - to nie tak łatwo, bracie, jak spacerować w futrze po
Newskim z
Nadieżdą Fiodorowną pod rączkę i marzyć o ciepłych krajach. Tu potrzebna walka
na śmierć
i życie, a czyż ja jestem bojownik? Nędzny neurastenik, paniczyk... Od
pierwszego dnia zrozumiałem,
że moje marzenia o pracowitym życiu, o winnicy psu na budę się nie zdadzą. Co
do miłości, to mogę cię zapewnić, że pożycie z kobietą, która czytała Spencera i
poszła za
tobą na kraj świata, jest równie nieciekawe, jak z pierwszą lepszą Akuliną czy
Anfisą. Ten
sam zapach żelazka, pudru i lekarstw, te same papiloty z rana, to samo
oszukiwanie samego
siebie...
- W gospodarstwie nie da rady bez żelazka - powiedział Samojlenko czerwieniejąc
ze
wstydu, że Łajewski mówi tak otwarcie o znanej doktorowi osobie. - jesteś dziś
nie w humorze,
Wania, widzę to... Nadieżdża Fiodorowna to kobieta szlachetna, wykształcona, ty
jesteś
człowiekiem o niepospolitym umyśle... Że żyjecie bez ślubu - ciągnął Samojlenko
oglądając
się na sąsiednie stoliki - to przecież nie wasza wina, a ponadto... trzeba
wyzbyć się przesądów
i stanąć na poziomie współczesnych idei. Ja sam jestem za ślubem cywilnym,
tak... Ale uważam,
że skoroście się połączyli, to należy żyć razem aż do śmierci.
- Bez miłości?
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę - powiedział Samojlenko. - Z osiem lat temu
mieszkał tu
u nas jeden pośrednik, już staruszek, człowiek o niepospolitym umyśle. Więc on
nieraz mówił:
w życiu małżeńskim najważniejsza rzecz to cierpliwość. Słyszysz, Wania? Nie
miłość,
lecz cierpliwość. Miłość nie może trwać długo. Dwa lata żyłeś w miłości, a teraz
widocznie
twoje małżeńskie życie weszło w ten okres, kiedy dla zachowania, że tak powiem,
równowagi
powinieneś wykazać jak największą cierpliwość.
- Ty wierzysz w dobrą radę staruszka pośrednika, a dla mnie to jakaś brednia.
Twój staruszek
mógł zachowywać się obłudnie, mógł ćwiczyć swoją cierpliwość, a nie kochaną
osobę
traktować jak przedmiot niezbędny do ćwiczeń, ale ja jeszcze tak nisko nie
upadłem; jeżeli
będę miał ochotę na ćwiczenie cierpliwości, to kupię sobie albo ciężary
gimnastyczne, albo
narowistego konia, ale człowieka zostawię w spokoju.
Samojlenko zażądał białego wina z lodem. Kiedy obaj przyjaciele wypili po
szklance, Łajewski
nagle zapytał:
- Powiedz mi, co to znaczy rozmiękczenie mózgu?
- Jak by ci to wytłumaczyć... to taka choroba, przy której mózg staje się
miększy... jakby
się rozrzedzał.
- Czy to uleczalne?
- Owszem, o ile choroba nie jest zaniedbana. Zimne natryski, plaster... No i coś
do wewnątrz.
- Aha... Więc rozumiesz moją sytuację? Nie mogę żyć z tą kobietą, to ponad moje
siły.
Kiedy jestem z tobą, to i filozofuję, i uśmiecham się, ale w domu zupełnie się
rozklejam.
Przerażenie mnie ogarnia, bo gdyby, dajmy na to, zapowiedziano mi, że muszę z
nią jeszcze
przeżyć choćby tylko miesiąc, to ja chyba kulę w łeb bym sobie wpakował. A
równocześnie
nie mogę z nią zerwać. Jest samotna, nie umie pracować, żadne z nas nie ma
pieniędzy... dokąd
pójdzie? Do kogo się zwróci? Nic tu nie wymyślisz... doradź więc: co robić?
- Taak... - mruknął Samojlenko nie znajdując odpowiedzi. - Ona cię kocha?
- Owszem, kocha o tyle, o ile jej w tym wieku i przy tym temperamencie potrzebny
jest
mężczyzna. Byłoby jej równie trudno skończyć ze mną, jak z pudrem czy
papilotami. Jestem
dla niej jednym z niezbędnych składników jej buduaru.
Samojlenko zawstydził się.
- Tyś nie w humorze, Wania - powiedział. - Pewnie jesteś niewyspany.
- Tak, źle spałem... W ogóle czuję się kiepsko, bracie. W głowie pustka, serce
zamiera, jakaś
dziwna słabość... Trzeba uciekać!
- Dokąd?
- Tam, na północ. Między sosny i grzyby, do ludzi, do idei... Oddałbym pół
życia, żeby
móc teraz w moskiewskiej czy w tulskiej guberni wykąpać się w rzeczce,
rozumiesz, zziębnąć
trochę, a potem łazić parę godzin choćby z byle jakim studenciną i gadać,
gadać... Jak tam
pachnie sianem! Pamiętasz? A wieczorami, kiedy chodzisz po ogrodzie, z domu
dolatują
dźwięki fortepianu, słychać, jak jedzie pociąg...
Łajewski roześmiał się z radością, w oczach zakręciły mu się łzy, więc żeby je
ukryć, sięgnął
do sąsiedniego stolika po zapałki.
- A ja już od osiemnastu lat nie byłem w Rosji - powiedział Samojlenko. -
Zapomniałem,
jak tam jest. Moim zdaniem nie ma kraju tak wspaniałego jak Kaukaz.
- Przypomniał mi się obraz Wereszczagina: na dnie potwornie głębokiej studni
męczą się
skazani na śmierć. Otóż właśnie taką studnię przypomina mi twój wspaniały
Kaukaz. Gdyby
kazano mi wybierać jedno z dwojga: być kominiarzem w Petersburgu czy księciem
tutaj, wybrałbym
kominiarza.
Łajewski zamyślił się. Patrząc na jego pochylone ciało, na oczy utkwione w jeden
punkt,
na bladą spoconą twarz i zapadłe skronie, na ogryzione paznokcie i na pantofel,
który zsunął
się z pięty i odsłonił nieudolnie zacerowaną skarpetkę, Samojlenko poczuł litość
i może dlatego,
że Łajewski przypomniał mu bezradne dziecko, zapytał:
- Czy twoja matka żyje?
- Tak, ale stosunki są zerwane. Nie mogła mi darować tego romansu.
Samojlenko lubił swojego przyjaciela. Uważał go za poczciwego chłopa, studenta,
bratałatę,
z którym można i popić, i pośmiać się, i pogadać od serca. To, co w nim
rozumiał, właściwie
mu się bardzo nie podobało. Łajewski pił dużo i nie w porę, grał w karty,
gardził swoją
pracą, żył ponad stan, często używał nieprzyzwoitych wyrazów, wychodził na ulicę
w rannych
pantoflach, kłócił się z Nadieżdą Fiodorowną przy obcych - i to się Samojlence
nie podobało.
A że Łajewski był kiedyś na fakultecie filologicznym, że prenumerował teraz dwa
grube periodyki, mówił często tak mądrze, że tylko nieliczni go rozumieli, i żył
z kobietą inteligentną
- tego wszystkiego Samojlenko nie rozumiał, ale to mu się podobało, stawiał więc
Łajewskiego wyżej od siebie i szanował go.
- Jeszcze jeden szczegół - powiedział Łajewski potrząsając głową. - Ale niech to
zostanie
między nami. Na razie ukrywam to przed Nadieżdą Fiodorowną, więc nie wygadaj
się...
Przedwczoraj otrzymałem wiadomość, że jej mąż umarł na rozmiękczenie mózgu.
- Wieczne odpoczywanie... - westchnął Samojlenko. - Ale dlaczego to przed nią
ukrywasz?
- Gdybym pokazał jej list, to by oznaczało: teraz do cerkwi i ślub! A przecież
najpierw
trzeba wyjaśnić nasze stosunki. Kiedy ona sama się przekona, że nie możemy dalej
żyć ze
sobą, wtenczas pokażę jej list. Wtenczas to niczym nie będzie groziło.
- Wiesz, Wania - powiedział nagle Samojlenko z żałosnym, błagalnym wyrazem
twarzy,
jak gdyby chciał poprosić o coś wyjątkowo smacznego i bał się, żeby mu nie
odmówiono. -
Ożeń się, kochanie!
- Po co?
- Spełnij swój obowiązek wobec tej szlachetnej kobiety. Jej mąż umarł, a więc
sama
opatrzność wskazuje ci, co masz uczynić.
- Ależ zrozum, dziwaku jeden, że to niemożliwe. Ożenić się bez miłości jest
rzeczą tak
samo podłą i niegodną człowieka, jak odprawiać mszę bez wiary w Boga.
- Ale ty musisz!
- Dlaczego muszę? - zapytał Łajewski z irytacją.
- Boś ją zabrał mężowi i jesteś za nią odpowiedzialny.
- Mówię ci przecież wyraźnie: ja jej nie kocham!
- No to nie kochaj, ale szanuj, czcij...
- Szanuj, czcij... - przedrzeźniał go Łajewski. - jakby to była przeorysza...
Kiepski z ciebie
psycholog i fizjolog, jeżeli sądzisz, że żyjąc z kobietą można jechać na samym
szacunku i
czci. Kobiecie jest przede wszystkim potrzebne łóżko.
- Wania, Wania... - zawstydził się Samojlenko.
- Jesteś stare dziecko i teoretyk, a ja młody starzec i praktyk, więc nigdy się
nie zrozumiemy.
Lepiej dajmy temu spokój. Mustafo! - zawołał Łajewski do kelnera. Ile się od nas
należy?
- Nie, nie... - przeraził się doktor chwytając Łajewskiego za rękę. - To ja
płacę. Ja zamawiałem.
Zapisz na mnie! - zawołał do Mustafy.
Obaj przyjaciele wstali i w milczeniu poszli nadbrzeżem. U wejścia na bulwar
zatrzymali
się i uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.
- Wy wszyscy jesteście strasznie rozpieszczeni - westchnął Samojlenko. - Los ci
zesłał
kobietę młodą, ładną, wykształconą, a ty jej nie chcesz, ja natomiast, gdyby mi
Bóg dał choć
pokraczną staruszkę, aby tylko dobrą, i czułą, już byłbym szczęśliwy.
Mieszkałbym z nią w
swojej winnicy i...
Samojlenko natychmiast zawstydził się własnej szczerości i dodał:
- I niech mi tam stara wiedźma samowar nastawia.
Pożegnawszy Łajewskiego ruszył przed siebie bulwarem. Gdy tak kroczył, wypinając
pierś
przyozdobioną Włodzimierzem z kokardą, masywny, dostojny, z surowym wyrazem
w śnieżnobiałym kitlu i znakomicie wypucowanych butach, niewątpliwie w tym
momencie
bardzo się sam sobie podobał, a nawet zdawało mu się, że cały świat patrzy na
niego z
upodobaniem. Nie odwracając głowy rozglądał się na wszystkie strony i uważał, że
bulwar
prezentuje się całkiem dobrze, że młode cyprysy, eukaliptusy i brzydkie cherlawe
palmy są
bardzo piękne i z czasem dadzą dużo cienia, że Czerkiesi to naród prawy i
gościnny. "Dziwne,
że Łajewski nie lubi Kaukazu - myślał - bardzo dziwne". W drodze spotkał pięciu
żołnierzy
z karabinami, wszyscy zasalutowali. Z prawej strony bulwaru przeszła chodnikiem
żona
znajomego urzędnika z synem gimnazistą.
- Dzień dobry, Mario Konstantinowno - zawołał do niej Samojlenko, mile
uśmiechając się.
- Pani wraca z kąpieli? Cha-cha-cha... Ukłony dla Nikodima Aleksandrycza!
I poszedł dalej zachowując ten sam miły uśmiech, ale zauważywszy idącego
naprzeciw
felczera wojskowego, zmarszczył brwi, zatrzymał go i zapytał:
- Czy jest ktoś w szpitalu?
- Nie ma nikogo, ekscelencjo.
- Co?
- Dobrze, idź...
Kołysząc się majestatycznie podszedł do budki z lemoniadą, gdzie siedziała stara
piersiasta
Żydówka, podająca się za Gruzinkę, i powiedział do niej tak głośno, jakby
wydawał komendę
przed pułkiem:
- Poproszę panią uprzejmie o wodę sodową...
kizia100