Paukszta Eugeniusz - Wrastanie.rtf

(2486 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

Eugeniusz Paukszta

 

 

Wrastanie

 


Część pierwsza

Paweł

 

Dzisiaj już na pewno nie zasnę. Niedługo będzie świtało. Losia przewraca się na łóżku z boku na bok, ale się nie odzywa, choć widzi, że ślęczę przy tej smrodliwej naftówce. Szkło pęknięte. Gdybyż to nowe można gdzie dostać. Mówią, że czasem handlarze przywożą z Warszawy.

Który to już napad w tym krótkim czasie? Wczoraj minął miesiąc od naszego przyjazdu, a już trzy razy napadli nocą; dziennych rabunków - nawet nie zliczyć. Czy to kiedy się skończy? Samochodami przyjechali, ciężarówkami, diabli wiedzą, kto taki. Konie dwa wzięli. To znaczy, że na całą wioskę zostały jeszcze trzy. I jak tu radzić dalej? Orkę trzeba będzie niedługo zaczynać, siać zaraz potem. Bałem się o gniadosza. Gdyby konia zabrali, już by się chyba przyszło tylko powiesić. Ale do naszej chaty nie doszli, wysunięta za linię innych nad jezioro, zasłonięta kasztanem i dzikim bzem, może nie dostrzegli, może już się dosyć narabowali. Cholera! Na wszystko łakomi, świnie i konie, ubrania i pościel, co tylko trochę lepszego. Lipczyn bronił się, on zawsze zapalczywy, ale cóż tu poradzi? Strzelili mu parę razy nad uchem, potem kolbą trzasnęli w łeb, aż się nakrył nogami, przytomność stracił. To go uratowało.

Losia mówi, uciekać stąd, może gdzie indziej będzie spokojniej. Diabła tam spokojniej! Zły wszędzie do ciebie trafi. Ale i mnie się tutaj nie bardzo podoba. Ziemia iłowata, mało jej trochę. Jeszcze gadają, że nasz dom to rybakówka, mogą odebrać. Sadu nie ma, a przydałby się, ludzie jacyś dziwaczni, każdy z innej strony. Nas, zabużan, ledwie że troje, reszta głównie spod Łomży, czy spod Mławy, zmieniają się, coraz to któryś ładuje swój, a częściej cudzy, poniemiecki dobytek i - szukaj wiatru w polu. Powęszyć by gdzie za lepszym miejscem, przy jakimś miasteczku. Albo samotną kolonię. To chyba nie, bo jakby tak nocą, a choćby i we dnie tacy jacyś przyleźli, ze wszystkiego by oczyścili. Dobrze, jeśliby z życiem puścili. Nowa ziemia, Ameryka, jak to w PUR-ze w Wilnie gadali, same cuda miały tu być, gospodarki po uszy pełne wszelkiego dobra.. Co lepsze i lżejsze, znaleźli się tacy, co to już przed nami wywieźli. Trochę zostało, pewnie, ale czy tylko o sam dobytek chodzi? Żeby był spokój, można by i od swojego zaczynać, co się przywiozło z transportem. A tak - ręce opadają, nie wiadomo, czego się trzymać...

Patrzę na ten zeszyt i myślę: Na co ci. Paweł, to pisanie potrzebne? Ludzie mówią, że teraz nic, tylko gębę trzymać zamkniętą na skobel. Co zaś dopiero pisać... Ale ciągnie od tamtego czasu, jeszcze sprzed wojny, kiedy to w Wiciach namówiono mnie, żeby coś posiać na konkurs pamiętników chłopskich. Ty potrafisz, nauki liznąłeś, działacz jesteś społeczny, dużo wiesz i widziałeś...” Bogać tam prawda, ale napisałem. Wyróżnili, wydrukowali. Od tego czasu lubię notować swoje i nie swoje sprawy, łatwiej mi przy tym myśleć.

Już trzeci raz w życiu zaczynam zapiski. Pamiętnik niby. Trzeba by co dnia notować, a ja tylko wtedy, jak mnie zeprze ochota, jak czas pozwoli. Ten drugi notatnik, wojenny, został w Mejsutach w słomie dachu, dobrze owinięty ceratą i płótnem. Straszyli, że na granicy ostra rewizja, niechby znaleźli, jeszcze że tam niemało o partyzantce, dopiero by było. Albo teraz żeby do kogo trafił! Krzyczą na to AK, dopiero nazwy się dowiaduję, u nas mówiło się organizacja, i tyle. Każdy już wiedział, w czym rzecz. Głupi jestem, nie na mój rozum to wszystko, trzeba odczekać, może się z czasem wyjaśni. Lepiej, że nie zabrałem tamtego pamiętnika, jeszcze by wynikły kłopoty. Niech sobie tkwi tam w słomie, z czasem odnajdzie go ktoś albo zgnije przez lata wraz z dachem.

A teraz piszę od nowa. Już miesiąc, jak osiedliśmy w tej wiosce nadjeziornej, a prawie dwa, odkąd wyjechaliśmy z Mejsut. Przed nami wyniósł się Bednarek, Sylwester, Boniatowscy, na koniec Maliński. No i ja z Losia i z małym. Reszta tkwi ona swoim. Jeszcze paru zapisało się na listy wyjazdowe, ale zwlekają, że to nigdy nic nie wiadomo, może się odmienić każdego dnia.

Inne wioski całe się opróżniły. Ludzie zostawili tam prawie wszystko: ojcowiznę, mogiły, dorobek. Teraz szukają gdzieś tej kanady, co to ją nam w PUR-ze obiecywano. Jedźcie do Polski, na Zachód, tam ziemia czeka, domy, dobytek! Prawda i nieprawda. Nie każde drzewo da się przesadzić, bo nie zakorzeni się w nowym miejscu. Bywa, że uschnie, choćby mu nawet i stworzyć lepsze warunki. Tu zaś nie wiadomo nawet, lepsze one czy gorsze. Jak poznać, gdy wokoło wciąż jakby wojna? Strzały nocami i we dnie, napady, rabunki, władzy na tym zadupiu tak, jakby nie ma; tyle że są urzędy po miasteczkach, ale i tam jej przedstawiciele lekko nie mają, komuniści oni czy też kto inny. Polują na nich zwykle bandziory, zasadzają się niby to partyzanci, choć trochę niełatwo mi już wyznać się w tej partyzantce. Że niby przeciw komunizmowi? Ale przez to jeszcze większy bajzel powstaje, a rzecz na pewno nie w tym...

Moczulski - jechał razem z transportem - szepnął, żeby nazywać go trochę; inaczej, bo jest na lewych papierach, wziął mnie na bok, gadał, że skończyło się z Niemcami, teraz trzeba skończyć z komuną. Patrzeć, jak Anglia i Ameryka ruszą, siły już przegrupowują, trzeba przygotować im grunt. On sam jedzie, by organizować robotę w Polsce trzeba tu wprawnych, co konspirację mają w jednym palcu.

- Paweł - pogadywał, już nawet nie szeptał - Paweł, ty musisz też włączyć się. Przysięga obowiązuje nadal. Byłeś żołnierz i nim zostajesz. Do lasu tymczasem cię nie weźmiemy, może później, ale my swoich wszędzie musimy mieć. Zakotwicz się gdzie, wyszukaj dobry punkt, my sami ciebie znajdziemy i zgLosimy się...

Nie widziało mi się to jego gadanie, ale najgorzej, gdy człowiek sam zostaje jak palec, ani się poradzić kogo mądrego. Nie wiem, czyja racja.

Przed rokiem, w czterdziestym czwartym, tez narobiono wielo krzyku i gwałtu, pchano oddziały do lasu, żeby teren wyzwolić, jeszcze nim bolszewicy przyjdą. Były walki o Wilno. Tu już strzelała artyleria radziecka, a tu nasi atakowali. Kupa ludu poległa. A i tak, żeby nie Ruscy, sami partyzanci miasta by nie zdobyli, Niemcy mieli tam jeszcze za wielką siłę. Potem te przepaski na rękawach, wspólna straż, potem stan gotowości oddziałów, odmarsz na punkt zborny do Miednik, skończyło się wywiezieniem. Nie zdążyłem ze swoimi na czas i tak się uratowaliśmy. Potem nadeszła ta repatriacja. Radio z Londynu krzyczało znów, żeby nie wyjeżdżać, żeby zostawać na miejscu, nie ustępować z pola. To samo wołały gazetki, w których już teraz niewiele było o Niemcach. Zdarzyły się aresztowania - za stare i nowe. Okazywało się: byłeś w organizacji, to źle, bo powstawałeś przeciw władzy chłopa i robotnika, nie byłeś, też źle, boś pewnie chciał się przekabacić na Niemca. Diabeł by co zrozumiał...

I tutaj też niewiele zmądrzałem. Zresztą roboty tyle, że ani po gazetę sięgnąć, radia też nie posłucham, bo na prąd, a w tej wiosce elektryczności nie znali, choć tyle ciągle było gadania o wysokiej kulturze w niemieckiej gospodarce.

Wiele z tego, co się słyszało i robiło w wojennych latach, inaczej zaczyna wyglądać. W gazetach piszą jedno, ludzie szepcą co innego, Moczulski gadał jeszcze inaczej. Moczulski zresztą chyba musi tak mówić i myśleć, zawodowy sierżant, jeżeli nie za wojaczkę, za co się chwyci? Ale taki Pacuk, pewnie gorzko mu, ciężko, nagle został sam tylko z matką, ani mu kończyć swe życie, ani je zaczynać od nowa. Dopiero przed samym końcem podróży, mojej, bo Pacuk pojechał dalej, dowiedzieliśmy się, że pełzniemy tym samym repatrianckim transportem. Pacukowie siedzieli na swoich tłumokach, rzadko kiedy wychylali nos na zewnątrz. Dla nich tamte sprawy wciąż jeszcze były za świeże. Wiele lat mógł mieć ten młodszy chłopak? Najwyżej piętnaście. Padł gdzieś przy ulicy Beliny, w czasie ataku ich grupy od Kolonii Wileńskiej. Nawet nie wiadomo, gdzie pochowany, tyle że koledzy znać dali rodzicom. Sam się wyrwał w ostatniej chwili, pognał do partyzantki w ślady starszego, Wiktora. Wielu takich było. Przyjmowali ich, szczeniaków, pozwalali leźć śmierci w paszczę... Zginął. O starszym bracie też słychu nie ma, może nie żyje, może tuła się gdzieś. Straszną śmiercią zginęła żona Pacuka. On jeden pozostał, zestarzał się, wygląda, jakby miał z sześćdziesiątkę, a przecież mu ledwie się zbliża pięć krzyżyków. Klął serdecznie, wyzywał od zasranych polityków. - Dowojowali się - mówił - łajdaki, o siłę im chodziło, o liczbę, dzieci brali do szturmu. A teraz znów będą podbechtywać, wojować, Polskę nicować. Tylko przy robocie ich się nie znajdzie!... - Musiał coś wiedzieć i słyszeć już w Wilnie, przecież jeszcze nie wysiadł z transportu...

Żeby tak ze słów Pacuka odrzucić to, co wyrasta z ojcowskiego bólu, reszta nie byłaby głupia. Za mało sit; tu pracuje, za dużo gadania, politykowania, węszenia za łatwym zarobkiem, za cudzym chlebem. Za dużo czekania. Ja sam też czekam, nie wiedzieć na co. Wielu jest takich, co to nawet nie rozpakowują bagażu. Czekają. Na wojnę Zachodu ze Wschodem, na jakieś dogadanie się w sprawie granic, na cud; marzy się im powrotna droga. Mnie chyba też się marzy, choć nie wygląda, abym miał w nią wyruszyć.

Piszą w gazetach o przygotowaniach do wysiedlania Niemców. Ze Śląska idą już podobno transporty. Doczekali się, zasłużyli sobie. Ale jeżeli jadą, to po nich zostaną wolne miejsca, jak po nas tam zostały, za Bugiem. My zajmujemy miejsce po Niemcach, po nas też inni zajmą. Pustyni nigdzie nie będzie.

Losia mówi, że trzeba szukać innego miejsca, że tutaj nie zasiedzimy się. Chce, żeby dziecko przyszło na świat w jakimś naprawdę własnym już domu. Tadziuś rodził się, kiedy esesmani litewscy podpalili wioskę. Dla drugiego dziecka ma prawo Losia żądać spokoju.

Zlegnie za parę miesięcy, znów się nam coś narodzi, a my jak zawieszeni w powietrzu. Ani tu, ani tam. Ja więcej myślą jestem w Mejsutach, w Wilnie, jak na tej wschodnio-pruskiej ziemi. Mazurską ją nazywają. Więc chyba nie patrzeć, bandy nie bandy, rabują nie rabują, a brać się do roboty. Pole uporządkować, zasiać, naprawić szkody. I oczu nie wypłakiwać za starym. Jak to powiedział Pacuk, gdy mu klarowałem swoje wahania, że w polityce nie ma nigdy powrotu do tego, co przeminęło, zawsze idzie się naprzód, zawsze jest coś nowego, innego. I że nowemu trzeba pomagać, nie oglądać się już za starym. Jeszcze jeżeli śmiercią ono znaczone... Musiał myśleć o żonie i synach.

Chyba mądrze Pacuk mówił, ale sercu niewiele - ta mądrość pomoże. Serce boli, tęskni, wiele już razy nawet łzy ocierałem. Choćby przy tej gruszy dzikiej na polu, zaraz za wioską. Jakby ją kto przeniósł tam z Mejsut. Nawet przechylona w tę samą stronę, wiatry ją tak przegięły przez lata.

Tego ranka poszedłem obejrzeć parę wolnych tu jeszcze domów. Okradzione z co cenniejszego, ale same budynki solidne, z cegły. Bo w tej - naszej chacie wilgotno, może stoi za blisko wody. Spokojnie było, cichutko, ani wiaterku. Las pachniał żywicą. Przypomniały mi się grzyby w Mejsutach. Tam też taki sosnowy las, może roślejszy, trochę starszy. Droga wysadzana brzozami. Znów przed oczyma się zjawia rodzinna wioska. A po obejrzeniu domów coś mnie pociągnęło na pola. Chciałem obejrzeć ziemię. Grusza mnie też ciągnęła, nie będę się wypierał przed sobą samym, taka mi się wydała znajoma. W ogóle dziw, że dopiero ją zauważyłem, choć miesiąc w wiosce siedzimy.

Oparty o pień, stałem popatrując wkoło. A pień też podobny, nawet kozikiem wyrżnął ktoś litery, jak i na tamtej. Ulęgałki przeświecały spomiędzy liści... Stałem tak długo, a potem obróciłem się, objąłem pień ramionami, mocno, jakbym ściskał kogoś drogiego, i popłakałem się.- Byłem w Mejsutach. Widziałem przez te łzy znajome domy, tu Bednarka, tam Hryszki, jeszcze dalej Sylwestra. Zboże mi się widziało - nie wyległe jak tutaj, ale rozrosłe, może nawet bardziej, niż to kiedy bywało naprawdę. Tamte krzaki to już nad rzeczką, niech wolna chwila - za wędkę i na płocie, przy upuście może jaz jaki się połakomi. Las ten sam, pachnie, na polanach cały we wrzosach. Na prawo cmentarz, ojciec, matka, siostra młodsza, którą koń kopnął, już nie podniosła się więcej. I grusza, ta sama grusza...

Niechby wtedy już nie Pacuk, ale ktokolwiek, choćby pan Tadeusz albo i od niego mądrzejsi mówili, co chcą, nie uwierzyłbym, nie trafiłoby do mnie. Tęskniłem, całym sobą byłem tam, gdzie rosłem, chowałem się, gdzie i dobro, i zło zaznane stawało się takie drogie. Płakałem nie dlatego, żebym bał się, czy sobie poradzę na nowym, ale że nie chciałem tego nowego, rwałem się duszą do tamtej ziemi.

Lipczyn nie przemógł skutków nocnego pobicia. Zmarł dzisiaj. Głowę mu wtedy rozbili kolbą. Żona zawodzi na całą wioskę... Losia też po swojemu rozpacza, że jakaś nieszczęśliwa ta wioska, zaklął ją któryś z Niemców czy jak. Boi się, żeby z tym dzieckiem, co w sobie nosi, też się co złego nie stało... Oczy ma wystraszone, nigdy takich u niej nie widziałem...

Jakby się coś naprawdę uwzięło na naszą nadjeziorną wioskę. Dwóch tygodni nie ma od czasu, jak zmarł Lipczyn, a już wczoraj zdarzyła się nowa tragedia. Na oczach moich i Losi. Człowiek widział i płakać mógł z bezsilności.

Od tygodnia zabraliśmy się wszyscy do orki. Podsuszyło ostatnio, wyległe, porośnięte zboże wyschło, także osty i inne chwasty, których tu pełno. Zaczynaliśmy od wypalania. Jarecki, nasz sołtys, zarządził, żeby wszyscy usunęli się daleko od pola, a już szczególnie kazał pilnować dzieciaków. Wiatr dął od wioski. Ogień łatwo chwytał trawy i zboże, wiatr poniósł, taką falą szło jak na jeziorze, gdy mocno wieje, tyle że jasnym, wesołym płomieniem. Z początku tylko posykiwało od ognia, ktoś mówił, że myszy się palą, a jest togo paskudztwa co niemiara. Dopiero zaczęły się wybuchy. Jakby artyleria podjęła ostrzeliwanie. Szarpało ziemię, rozpoznawaliśmy, co granat, co pocisk, co mina. Te diabelstwa były najgorsze, tylko snopy ognia i ziemi, i trawy wzlatywały w górę, a potem dym snuł się długo. Dwa dni mieliśmy taką zabawę, aż dziwnie nam było, gdy wreszcie ucichło. Wtedy, z czym kto mógł, ruszyliśmy w pole. Przybył nowy osadnik z żywym dobytkiem, cztery konie mieliśmy zatem na wioską. Podzieliliśmy robotę. Kto orał, kto motyką choćby czy szpadlem borykał się z ziemią, twardą, wyschniętą; jeszcze ten ogień dopomógł, iż zbiła się w jedną bryłę, pług ledwie ją kruszył. Harowałem jak koń, bo i na swoim, i u drugich, ironie też inni pomagali. Z każdą odwaloną skibą przybywało otuchy, poweselało w wiosce. Dotąd każdy bokami łaził, wilkiem na drugich patrzył, teraz jakby się wszyscy zbliżyli do siebie. Dopiero z tym chłopcem...

Sąsiad wybrał się z czymś do Giżycka; ze świtaniem ruszył, myślał, na szosie spotka jakiś samochód, choćby pocztowy, zabierze się. Na pociąg ani co liczyć. W domu zostawił krewniaka, dopiero przyjechał, dwudziestka jeszcze mu nie stuknęła. Ten kuzyn zabrał się do orki. Na popołudnie przypadł im przydział konia, każda minuta droga. Chłopak - uparta psiajucha, rozkraczony, wparty w rączki pługa, szedł krok za krokiem, odwalał jedną skibę za drugą. Schodziło na odwieczerz. Myśmy kończyli obrządzanie chudoby, staliśmy na podwórzu, patrzyliśmy. Losia była weselsza, może to oranie tak na nią wpływało. Wiadomo, orka to nadzieja na przyszły chleb. Wtedy grzmotnęło, pług musiał zahaczyć o głębiej wkopaną minę, może to zresztą był pocisk, nikt teraz nie dojdzie. Czułem, jak coś zaskowytało mi w sercu, a tam już rozwiewał się dym, opadał pył, przez pole kwicząc przeraźliwie gnał koń z rozerwanym przez pół zadem. Losia z płaczem oczy zakryła dłońmi, ja rzuciłem się do tamtego przez pole. Nie było po co. Strach powiedzieć, co tam ujrzałem...

Dzisiaj rano był pogrzeb. Nikogo z wioski nie brakło, sołtys odczytał modlitwy. Jeszcze tu w okolicy nie słychać o księdzu, z Łuczan przecie nie będzie się go sprowadzać.

Jęknęła spuszczana trumna. Sześć już nowych kopczyków żółci się na cmentarzu, prędko rosną mogiły na tej nowiźnie... Sąsiadka w głos wyklinała tych co kazali się ludziom przesiedlać, skazywali na taką dolę, odrywali od zasiedzianych miejsc na zgubę, na śmierć. Ludzie słuchali ponuro. Prawda, nieprawda, ale wszystkim udzielał się jakiś żal.

Nikt nie poszedł do roboty, patrzyliśmy na, ziemię niechętnie jakby jej, niewinnej, złorzecząc w duchu. Ktoś powiedział, żeby wyrżnąć w odwet tych Niemców, co jeszcze w wiosce zostali, dwie rodziny, ledwie sołtys powstrzymał. Nie oni przecież winni. Dali spokój, choć krzyczeli, że w takim narodzie antychrystów nie ma niewinnych, każdy odpowiada za wszystkich. Potem się jakoś uciszyło, pozaszywali się wszyscy w domach jak borsuki po norach. Straszyła czająca się pośród bruzd śmierć.

Pisałem cały ten dzień. Nie ma co tutaj zostawać, pora szukać innego miejsca. Mówią, że warto by koło Gdańska albo nawet pod Szczecin jechać. Daleko, chciałoby się bliżej do Mejsut. Znów swoje zaczynam, ani się oderwać od tej pamięci... Pisałem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin