Marcin Wolski
Ciemna strona lustra
CZĘŚĆ I 6
I 7
II 25
III 40
IV 53
V 68
VI 84
VII 102
CZĘŚĆ II 115
1 czerwca 1987 116
2-6 czerwca 1987 129
7 czerwca 1987 137
8 czerwca 1987, poniedziałek 147
9 czerwca 1987, wtorek 150
11 czerwca 1987, czwartek 161
12 czerwca 1987, piątek 166
13-14 czerwca, sobota i niedziela 196
15 czerwca 1987, poniedziałek 201
CZĘŚĆ III 204
12 lipca 1992, Vancouver 205
11 listopada 1993, Edmonton 221
28 kwietnia 1994, Montreal 228
6 października 1996, Jerozolima 232
2 kwietnia 2005, Wileńszczyzna 240
WYKAZ ŹRÓDEŁ 247
Książka składa się z dwóch elementów – wymyślonej postaci antybohatera i wszystkiego, co się z nim wiąże (rodzina, najbliżsi współpracownicy), oraz opartej na źródłach i licznych publikacjach autentycznej biografii Karola Wojtyły, wpisanej w historię najnowszą Polski. Prawdziwe są zatem słowa wygłaszane przez papieża, fragmenty jego homilii, a także szczegóły dotyczące jego zdrowia. Na podstawie dokumentów opublikowanych przez IPN przedstawiłem organizację i zabezpieczenia podczas pielgrzymki do ojczyzny w 1987 roku. Obficie korzystałem ze wspomnień innych tudzież własnej niedoskonałej pamięci.
Szczególnie dziękuję za wskazówki prof. dr hab. n. med. Jerzemu Woy-Wojciechowskiemu, dr. Andrzejowi Drzycimskiemu i dr Piotrowi Gontarczykowi. Dziękuję też Centrum Myśli Jana Pawła II, bez którego zachęty i inspiracji nie sięgnąłbym po ten fascynujący, choć jednocześnie ryzykowny temat.
Powieść jest dziełem wyobraźni autora, co nie znaczy, że opowiedziana w niej historia nie mogła się wydarzyć.
Opisać świętego?
Czy to w ogóle możliwe? Przecież nie ma jednego wizerunku tej postaci, znanej niemal wszystkim współczesnym. Każdy, kto ujrzał go chociaż raz, zachował w pamięci jego portret, minimalnie inny od tego, który zapamiętał stojący obok człowiek.
A gdyby pokusić się o przeanalizowanie źródeł i stworzyć na ich podstawie jeden obraz, pod każdym względem rzetelny, może nawet trochę różny od ideału, ale wyważony i obiektywny?
Tylko jak obiektywizować uczucia? Jak nie popaść z jednej strony w spisywaną na klęczkach hagiografię, a z drugiej – w życiowy banał? I jak uchwycić metafizykę, ów pozarozumowy klimat tajemnicy, którego nie sposób zgłębić? Można, oczywiście, odmalować – najwierniej jak się da – tło epoki, detale życia codziennego, ale gdy dobrnie się do punktu kulminacyjnego, czy ręce starczy mocy?
W ostatecznym rozrachunku będzie to opowieść bardziej o nas niż o nim. Na szczęście zawsze cechowało go doskonałe poczucie humoru, mogę więc wyobrazić sobie, jak z wysokości śmieje się z naszych nieudolnych zamiarów, naciągniętych interpretacji i słabości wyobraźni.
Ja się poddałem. Zamiast opisywać dobro, sportretowałem zło. Skoncentrowane zło naszych czasów – podobne do lodowej czarnej bryły, którą przywalono nasze piersi, zdawało się: na zawsze, a której tajanie rozpoczęło się za sprawą cudu. Tak, cudu. Nie znam bowiem właściwszego słowa na określenie tego, co zdarzyło się u schyłku zmarnowanej dekady, co wyprostowało nam karki, ogrzało dusze, ożywiło serca i dało siłę dłoniom.
Dla ilu z nas – maturzystów konformizmu, tubylców PRL-u i nolens volens budowniczych „Drugiej Polski” – biały dym unoszący się nad Kaplicą Sykstyńską tamtego październikowego wieczoru był początkiem innej drogi? Ilu wiatr historii, który powiał na placu Zwycięstwa, pozrywał czapki z głów i klapki z oczu?
Moje pokolenie, poczęte w cieniu Jałty, odbyło daleką podróż. Zrazu nie zdając sobie sprawy z jego obecności, a później…
I jak nie wierzyć w cuda? Okuci w powiciu, ślepi niczym bohaterowie narodowych legend, półżywi jak Adam Mickiewicz „martwą podnieśliśmy powiekę”…
Trudno patrzeć prosto w słońce, dlatego poprowadzę was przez krainę cienia. Mocniej powiem: zstąpimy do strefy mroku, którą o wiele łatwiej opisać. Bo była naszym domem, naszą klatką, naszym doświadczeniem.
I mogła tym pozostać.
BLIŹNIAK
Coś wisiało w powietrzu. I nie chodzi nawet o jakąś szczególną duchotę – dzień był wprawdzie słoneczny, ale wietrzny – ani o wszechobecne flagi czy ekstremistyczne napisy na wywieszonych płachtach, do których zdążył przywyknąć. Co nie znaczy – je zaakceptować. Przeświadczenie, że coś się musi stać, wydawało się głębsze niż trawiący go od rana kac, który nie ustępował mimo klina, paru tabletek aspiryny i jeszcze jednego klina. Po obiedzie jego organizm nie miał prawa pamiętać o najbardziej nawet forsownej nocy. Nieprzyjemne uczucie pochodziło gdzieś z trzewi – jego źródło znajdowało się dalej niż mostek, niż żołądek. Ten irracjonalny strach przypominał lęk uczniaka, który wie, że lada moment belfer wyrwie go do odpowiedzi i zada najgorsze z możliwych pytań, popłoch człowieka z lasu, który wprawdzie nie słyszy jeszcze kroków wroga, ale już czuje, że ten nadciąga, albo panikę starego czynownika zdającego sobie sprawę, że wypada z łaski. Ale przecież nie groziło mu ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Nie teraz. Nie w tym roku! Za kilka dni skończy sześćdziesiąt jeden lat i cieszył się ugruntowaną pozycją. A co do wrogów… Jego obiektywni wrogowie nie wiedzieli nawet o jego istnieniu. Więc co u diabła?! Intuicja myliła go rzadko. Zawsze potrafił wyczuć moment, ludzi, a nieliczne pomyłki, które popełniał, mieściły się w granicach błędu statystycznego. Pomyślał o Krystynie. Nie można nazwać ich związku katastrofą. Stanowił on raczej inwestycję, która właśnie osiągnęła krytyczny poziom. A jak w tym bilansie mieścił się Marcin i wymuszona zgoda na jego wyjazd na studia do Londynu, przy dziewięćdziesięciopięcioprocentowym prawdopodobieństwie, że nie wróci? Cóż, świadomie podjął ryzyko. Poza tym czasy się zmieniły. Już nie karano rodziców za dezercję dzieci, a posiadanie krewnych za granicą nie wymagało publicznego składania samokrytyki.
Tylko dlaczego właśnie teraz, na ciężkim kacu, miałby rozważać podobne kwestie? Rzucił okiem na zegarek. Kwadrans po piątej.
– Zatrzymaj się!
Kierowca, pan Rysio, wykonał polecenie, ale odwrócił ku Konradowi swoją gębę – okrągłą, bladawą, podobną do przerośniętego buraka pastewnego – i czekał na dodatkowe instrukcje.
– Przejdę się! – zdecydował pasażer. Jego czerstwa zazwyczaj twarz była blada i pokryta potem.
– Mam jechać za panem? – zapytał szofer.
– Nie trzeba. I nie otwieraj mi drzwi, ludzie patrzą.
Konrad nie lubił się afiszować swoją pozycją. Nie znosił tytułów, a jeszcze bardziej stopni wojskowych. Wolał uchodzić za anonimowego urzędnika państwowego, wobec sąsiadów – brata łatę; bawiło go, gdy rozmawiał z nimi o zwykłych sprawach, wysłuchiwał bzdur o problemach, które na jego szczeblu rozwiązywało się pstryknięciem palcami.
Wyszedł z łady i miękko zamknął drzwiczki. Do domu – niewielkiej, przedwojennej willi, którą późniejsze ulepszenia pozbawiły modernistycznego wdzięku – miał kilkaset metrów, a przez skwer przy kościele Świętego Stanisława Kostki nawet bliżej.
Wiosna zdążyła wybuchnąć na całego, w żoliborskich ogródkach kwitły bzy i irysy, nie przejmując się prognozami na zimnych ogrodników. Mimo na wskroś pragmatycznego charakteru Konrad zachował wrażliwość na piękno przyrody. Gdy tylko czas mu na to pozwalał, doglądał ogródka na tyłach posesji. Ostatni nawał spraw spowodował jednak, że tego roku nie zdążył przyciąć drzew ani wykarczować uschniętej wiśni. A jeszcze te obowiązki towarzyskie. No i chlanie z Griszą Ostapowiczem – męczące, choć niezbędne. Jak wczoraj. Oficjalnie nazywało się to spotkaniem ze starym przyjacielem, dziennikarzem akredytowanym przez agencję TASS. Tyle że ich wieloletnia znajomość posiadała znacznie więcej poziomów, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Kiedyś utrzymywali swoje spotkania w tajemnicy, teraz Konrad nie musiał się maskować. Nie tylko z nim pijał Grisza, choć nie dla każdego taka rozmowa była równie korzystna jak dla niego. Nie miał przy tym złudzeń – i bez podobnych spotkań towarzysze radzieccy wiedzieli o nas wszystko. Prawie. W każdym razie wrócił tak nawalony, że spadł ze schodów podczas próby wejścia na piętro. Dawno nie zdarzyło mu się coś takiego.
Mniejsza z tym. Gdy tylko dotrze do domu, wykąpie się i zadzwoni do Majki. A może nie zadzwoni. Przy jego dzisiejszej formie istniało niebezpieczeństwo, że spotkanie skończy się kompromitacją.
Majka – przez moment czuł przyjemne rozczulenie – mogłaby być jego córką, przy odrobinie wyobraźni – wnuczką…
Zawsze lubił kobiety dużo młodsze. Tym razem jednak, wdając się w romans z koleżanką swojego syna (a niewykluczone, że przez jakiś czas kimś więcej niż tylko koleżanką), trochę przeholował. „Ale to właśnie dzięki młodym panienkom młodniejemy!” – pomyślał.
Minął go jakiś puszczony samopas piesek, potem dwójka nastolatków, starszawa zakonnica. Nie wierzył w przesądy, ale chętnie splunąłby przez lewe ramię. Nawet próbował. Zabrakło mu jednak śliny. Niebo podejrzanie zakolebało mu się nad głową. Świat wokół zaczął się rozsypywać jak dziecięca układanka. I nie chodziło o zwyczajny zawrót głowy.
– Ach… – skonstatował – więc tak to wygląda.
Tchórzem nie był. I nie bał się śmierci. Doskonale wiedział, że po drugiej stronie niczego nie ma. Ciemność. Koniec. Nul! Jeśli nawet odczuwał jakieś obawy, a podobno po ukończeniu trzydziestego piątego roku życia odczuwa je każdy, to dotyczyły one dyskomfortu umierania oraz żalu, że przerwał bieg życia i nie dowie się, co mogłoby się jeszcze zdarzyć.
Stracił kontrolę nad swoim ciałem, ale zorientował się, że leży na chodniku pomiędzy rozdeptanym petem a grudką czyjejś śliny. Zaraz otoczyły go buty – szpilki, trampki i niemodne, podniszczone, choć starannie wyczyszczone półbuty. Później musieli obrócić go na wznak, bo zobaczył niebo. Jasnoniebieskie, z zachodzącym, ale nadal oślepiającym słońcem. A potem…
Potem odpłynął.
Zanim zapadł w całkowity mrok, czekał, aż wyświetli mu się – jak podobno bywa w takich okolicznościach – film z jego życia, który przesunie się pod przymkniętymi powiekami z nieprawdopodobnym przyśpieszeniem.
Wielu chciałoby zobaczyć właśnie ten obraz, ale Konrad do nich nie należał. Nie lubił wspomnień. Nawet te neutralne łączyły się z goryczką kontekstu. Miewały drugie dno lub były skażone nieuchronnością nieprzyjemnego dalszego ciągu.
Organizm odmówił mu jednak filmowego seansu, pozbawił szansy na podróż przez mroczny tunel ku światełku na końcu. Jedyne wrażenia, których doznawał aż do pełnej utraty świadomości, łączyły się z lepką, zimną ciemnością, wszechobecnym błotem, które go wsysało, w którym tonął. Czy był sam? Nie, czuł się otoczony wiązkami pędzących we wszystkich kierunkach niewidzialnych promieni, przecinających go bezboleśnie. Czyżby sam zmieniał się w rój elektronów? Tylko czy elektrony mogą wywoływać tak potworną grozę? Nie panował nad swoim umysłem, nie mógł więc pocieszyć się, że to jedynie fantasmagoria obumierających neuronów, że nie istnieje żadne życie po życiu, piekło ani sąd.
Dobiegły go słowa: „Nie lękajcie się!”. Nie miał jednak pewności, czy są skierowane do niego. Zresztą, niby dlaczego ...
LUPO_3L