Richard Dawkins - Eseje.pdf

(828 KB) Pobierz
89586662 UNPDF
RICHARD DAWKINS – ESEJE
~
Darwin miał rację
C o właściwie myśleliście, kiedy wyprodukowaliście krzykliwą okładkę oznajmiającą, że
„Darwin się mylił” (24 stycznia)? Po pierwsze, jest to nieprawda, a po drugie, jest to
podżegające. Jak z pewnością wiecie, wielu czytelników zinterpretuje to nie jako rzecz
o Darwinie, postaci historycznej, ale o ewolucji.
Nic w samym artykule nie pokazuje, że koncepcja drzewa życia jest niesolidna; a tylko, że jest
bardziej skomplikowana niż rozumiano przed nastaniem genetyki molekularnej. Nadal jest
prawdą, że życie powstało z „kilku form lub jednej tylko”, jak zakończył Darwin w O powstawaniu
gatunków . Nadal jest prawdą, że różnicowało się przez przemiany w kolejnych pokoleniach
drogą doboru naturalnego i innych czynników. Oczywiście istnieje drzewo; po prostu jest
bardziej banianem niż dębem u swojej jednokomórkowej podstawy. Problem horyzontalnego
transferu genów u większości nie będących bakteriami gatunków nie jest wystarczająco
poważny, by przesłonić gałęzie, które znajdujemy sekwencjonując ich DNA.
Towarzyszący mu artykuł redakcyjny wyjaśnia, że doskonale wiecie, iż wasza okładka dostarcza
kreacjonistom wielkiej szansy na wprowadzanie w błąd zarządów szkół, studentów
i społeczeństwo ogólnie na temat statusu biologii ewolucyjnej. Istotnie, w niewiele godzin po waszej publikacji Zarząd Edukacji
stanu Texas cytował ten artykuł jako dowód, że nauczyciele muszą uczyć zainspirowany przez kreacjonistów program „słabości
ewolucji”, twierdząc, że „Drzewo życia Darwina jest błędne”.
Dostarczyliście wiele dodatkowej, nieprzyjemnej pracy naukowcom, których prace powinniście wyjaśniać publiczności. Musimy
teraz próbować korygować wszystkie nieporozumienia zrodzone przez waszą okładkę.
Oryginał opublikowany w New Scientist
Uprażyć szerszenia
D laczego potrzebujemy wiedzy o zdumiewającej prawdzie o ewolucji i równie zdumiewającej
nieuczciwości jej wrogów?
Recenzja książki Jerry’ego Coyne’a Why Evolution is True
Jak możesz twierdzić, że ewolucja jest “prawdziwa”? Czy nie jest to tylko twoja opinia, która nie ma
większej wartości niż opinia kogokolwiek innego? Czy każdemu poglądowi nie należy się równy
„szacunek”? Tak może być, kiedy chodzi o, powiedzmy, upodobania w muzyce czy osądy polityczne.
Ale kiedy przedmiotem jest fakt naukowy? Niestety, naukowców często spotykają takie
relatywistyczne protesty, kiedy ośmielają się twierdzić, że coś jest prawdą w rzeczywistym świecie.
Biorąc pod uwagę tytuł książki Jerry’ego Coyne’a, jest to zarzut, z którym muszę się rozprawić.
Naukowiec arogancko twierdzi, że grzmot nie jest triumfalnym dźwiękiem zderzających się jaj boga,
ani że nie jest to młot Thora. Zamiast tego jest to odbijające się echo wyładowań elektrycznych,
które widzimy jako błyskawice. Choć te plemienne mity są poetyckie (a przynajmniej poruszające)
nie są w istocie prawdą.
Można jednak być pewnym, że pewien typ antropologów podskoczy i powie mniej więcej tak: Kim
jesteś, by tak wynosić „prawdę” naukową? Wiara plemienna jest prawdziwa w tym sensie, że zazębia
się spójnie z resztą światopoglądu danego plemienia. „Prawda” naukowa jest tylko jednego rodzaju
prawdą (antropolodzy mogą to nazywać prawdą „Zachodu” lub też prawdą „patriarchalną”).
Podobnie jak prawdy plemienne, twoja prawda jedynie zazębia się z światopoglądem, który zdarzyło
ci się wyznawać, a który nazywasz naukowym. Skrajna wersja tego punktu widzenia (naprawdę się z tym spotkałem) idzie tak
daleko, że logika i dowody nie są niczym więcej jak narzędziami męskiej opresji wobec „intuicyjnego umysłu”.
Posłuchaj antropologu. Tak samo jak powierzasz swoją podróż Boeingowi 747, nie zaś magicznemu dywanowi lub miotle; tak samo
jak idziesz do najlepszego chirurga, kiedy masz nowotwór, nie zaś do szamana lub mundu mugu , tak samo odkryjesz, że naukowa
wersja prawdy działa. Możesz jej używać, by poruszać się w rzeczywistym świecie. Nauka przewiduje, z całkowitą pewnością,
chyba, że nastąpi koniec świata, że całkowite zaćmienie słońca będzie można obserwować w Szanghaju 22 lipca 2009 roku. Teorie
o bogu księżyca pożerającym boga słońca mogą być poetyckie i mogą zgadzać się z innymi aspektami światopoglądu plemienia, ale
nie potrafią przewidzieć daty, czasu i miejsca zaćmienia. Nauka to zrobi i to z taką dokładnością, że możesz według tego nastawić
zegarek. Nauka dostarcza cię na księżyc i z powrotem. Nawet jeśli będziemy stawać na głowie i przyznamy, że prawda naukowa nie
jest niczym więcej niż tylko tym, co umożliwia niezawodne, bezpieczne i przewidywalne poruszanie się w rzeczywistym
wszechświecie, to ewolucja jest prawdą właśnie – co najmniej — w tym sensie. Teoria ewolucji niezawodnie i przewidywalnie
1
89586662.001.png 89586662.002.png
prowadzi nas po biologii z szczegółowymi i nieposzlakowanymi sukcesami, którym nie dorównuje nic w nauce. Najmarniejsze, co
możesz powiedzieć o teorii ewolucji, jest to, że działa. Wszyscy poza pedantami posunęliby się dalej i stwierdzili, że jest prawdą.
Skąd więc pochodzi ten często papugowany, wyświechtany frazes: „Ewolucja to tylko teoria”? Być może z niezrozumienia
filozofów, którzy twierdzą, że nauka nigdy nie może wykazać prawdy. Może jedynie obalić hipotezę. Ewolucja jest nie
sfalsyfikowaną hipotezą – taką, która poddaje się falsyfikacji, ale jak dotąd przetrwała. Naukowcom na ogół nie przeszkadzają tego
typu filozofowie i wręcz są im wdzięczni za zajmowanie się takimi kwestiami, uwalniając ich tym samym do pracy nad
rozszerzaniem wiedzy. Mogą jednak poważyć się na stwierdzenie, że co dobre dla nauki, jest również dobre dla codziennego
doświadczenia. Jeśli ewolucja jest niesfalsyfikowanąhipotezą, to tak samo jest tym każdy fakt o rzeczywistym świecie; i tak samo
jest samo istnienie rzeczywistego świata.
Ten rodzaj dyskusji zostaje szybko i słusznie odsunięty na bok. Ewolucja jest prawdą w takim sensie, w jakim akceptujemy prawdę,
że Nowa Zelandia znajduje się na południowej półkuli. Gdybyśmy odmówili używania słowa „prawda”, to jak prowadzilibyśmy
codzienne rozmowy? Lub odpowiadali na pytanie formularza: „Jakiej jesteś płci?”. „Hipoteza, że jestem mężczyzną, nie została jak
dotąd sfalsyfikowana, ale pozwól mi sprawdzić to raz jeszcze.” Jak powiedziałby Douglas Adams, nie czyta się tego dobrze.
Niemniej filozofia, która narzuca nauce takie skrupuły, nie ma podstaw do uwalniania codziennych faktów od takiego samego
wielosłowia. To w tym właśnie sensie ewolucja jest prawdą – oczywiście pod warunkiem, że są na nią mocne dowody naukowe. Te
dowody są mocne i profesor Coyne przedstawia je nam w sposób, który każdy obiektywny czytelnik uzna za nieodparte.
Muszę tutaj uprzedzić inne ulubione oskarżenie, które – jak wiem z osobistego doświadczenia – będzie do znudzenia wysuwane
przeciwko Coyne’mu i jego książce: „Po co zawracać sobie tym głowę? Walczysz z wiatrakami. Dzisiaj nikt nie traktuje poważnie
kreacjonizmu.” (Przekład: „Profesor teologii z mojego uniwersytetu nie jest żadnym kreacjonistą, arcybiskup Canterbury akceptuje
ewolucję, dlatego też marnujesz czas argumentując w tej sprawie”.) Smutne fakty wskazują jednak na coś innego. Sondaże
w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych pokazują, że większość chce nauczania „inteligentnego projektu” na lekcjach nauk
ścisłych w szkołach. Według MORI tylko 69 procent mieszkańców Wielkiej Brytanii w ogóle chce nauczania o ewolucji. W Ameryce
ponad 40 procent wierzy, że „życie na Ziemi istnieje w swej obecnej postaci od początku dziejów” (Pew) i że „Bóg stworzył ludzi
w zasadzie w ich obecnej postaci kiedyś w ciągu ostatnich 10 tysięcy lat” (Gallup).
Nauczyciele przedmiotów ścisłych i przyrodniczych w Ameryce, ale także w coraz większym stopniu w Wielkiej Brytanii, czują się
pod obstrzałem i nie jest dla nich pociechą, że garstka teologów i biskupów szepcze od czasu do czasu kilka słów poparcia dla nauk
ewolucyjnych. Okazjonalne szepty nie wystarczają. W październiku 2008 roku grupa około sześćdziesięciu amerykańskich
nauczycieli nauk ścisłych i przyrodniczych spotkała się w Center for Science Education w Emory University w Atlancie, żeby
podzielić się doświadczeniami, które były wiele mówiące. Jeden z nauczycieli opowiedział, jak uczniowie „wybuchnęli płaczem”,
kiedy im powiedział, że będą się uczyli o ewolucji. Inny nauczyciel opisał, jak jego uczniowie wielokrotnie krzyczeli „Nie!”, kiedy
zaczął mówić o ewolucji.
Takie doświadczenia są powszechne w całych Stanach Zjednoczonych, ale także, co przyznaję z bólem serca, w Wielkiej Brytanii.
W lutym 2006 roku „Guardian” donosił, że „Muzułmańscy studenci medycyny w Londynie rozdawali ulotki odrzucające teorię
Darwina jako fałsz”. Muzułmańskie ulotki wyprodukował Al-Nasr Trust, zarejestrowana organizacja charytatywna, zwolniona
z płacenia podatków. To znaczy, że brytyjscy podatnicy subsydiują systematyczną dystrybucję kłamstw o nauce przekazywanych
do instytucji edukacyjnych. Nauczyciele z całej Wielkiej Brytanii potwierdzają, że są pod niewielką, ale narastającą presją kół
kreacjonistycznych, zazwyczaj inspirowanych przez źródła amerykańskie lub islamskie.
Niechaj więc nikt nie ma czelności zaprzeczania, że książka Coyne’a jest niezbędna. Nie chodzi tylko o jego książkę i tutaj muszą
zadeklarować własny interes. 12 lutego 2009 roku przypada 200 rocznica urodzin Darwina, a jesienią będzie 150 rocznica publikacji
O powstawaniu gatunków . Ponieważ wydawcy zwracają baczną uwagę na rocznice, mogliśmy się oczywiście spodziewać książek
związanych z Darwinem. Niemniej ani Jerry Coyne, ani ja nie wiedzieliśmy wzajem o swoich książkach, kiedy zaczęliśmy pisać
własne – jego książka została opublikowana teraz, moja wyjdzie jesienią. Nasze dwie książki prawdopodobnie nie będą jedyne. Oby
ich było jak najwięcej. Dowody są przytłaczające, współczesna wersja tej opowieści zaskoczyłaby i zainspirowała także Darwina
i nigdy nie dość opowiadania o niej. W końcu ewolucja jest prawdziwą opowieścią o tym, dlaczego wszyscy istniejemy i jest
porywająco potężnym i zadowalającym wyjaśnieniem. Wypiera – i druzgocze – wszystkie poprzednie wyjaśnienia, niezależnie od
tego jak szczerze w nie wierzono.
Why Evolution Is True jest nadzwyczaj dobrą książką. Coyne ma kolosalną wiedzę o biologii ewolucyjnej, struktura jego książki jest
równie mistrzowska, jak lekkie jest jego pióro. Jego relacja jest do pozazdroszczenia wyczerpująca, a równocześnie udało mu się
napisać zwięzłą i czytelną książkę. Wśród jej dziewięciu rozdziałów znajduje się rozdział zatytułowany „Zapisane w kamieniu”,
przyprawiony przykładami, które rozprawiają się z najpopularniejszym kłamstwem kreacjonistów, tym o „lukach” w zapisie
kopalnym: „Pokaż mi stadia pośrednie!” – mówi kreacjonista. Jerry Coyne je pokazuje i są one bardzo liczne i bardzo przekonujące.
Nie są to tylko skamieliny dużych, charyzmatycznych zwierząt jak wieloryby i ptaki, i kuzyni latimerii, którzy przeszli z wody na
ląd, ale także mikroskamieliny. Mają one zaletę wielkiej liczebności: pewne rodzaje skał sedymentacyjnych składają się niemal
całkowicie z maleńkich skamieniałych szkieletów otwornic, promienic i innych wapiennych i krzemionkowych pierwotniaków.
Oznacza to, że podczas systematycznego przekopywania się przez trzon osadów można robić dokładny wykres zgodnie
z wybranymi miarami jako ciągłą funkcją czasu geologicznego. Jeden z wykresów Coyne’a pokazuje rodzaj promienic (pięknych
pierwotniaków z maleńkimi, podobnymi do lampionów muszelkami) przyłapanych dwa miliony lat temu na gorącym uczynku
„specjacji” – rozdzielania się na dwa gatunki.
Takie rozdzielanie się jednego gatunku na dwa jest tym, co właśnie znaczy tytuł pracy Darwina i jest jednym z niewielu słabszych
obszarów w tej wielkiej książce. Jerry Coyne jest dzisiaj wiodącym autorytetem w dziedzinie specjacji, nic więc dziwnego, że
rozdział zatytułowany „O powstawaniu gatunków” jest tak znakomity. Równie dobry jest rozdział „Geografia życia”. Być może
najbardziej przekonujący dowód przeciwko kreacjonistom znajdujemy w geograficznej dystrybucji zwierząt i roślin, na
kontynentach i na wyspach (w szerokim sensie; „wyspy” obejmują jeziora, szczyty górskie, oazy – z punktu widzenia zwierzęcia
2
każdy mały obszar, gdzie może żyć, otoczony przez większy obszar, gdzie nie może). Po przedstawieniu bardzo obszernych
dowodów na ten temat Coyne pisze na zakończenie:
S próbuj teraz pomyśleć o teorii, która wyjaśnia omawiane tu wzorce, powołując się na specjalne stworzenie gatunków na
wyspach oceanicznych i kontynentach (…) Nie ma dobrych odpowiedzi – chyba że założysz, iż celem stwórcy było stworzenie
gatunków w taki sposób, by wyglądały jak gdyby ewoluowały na wyspach. Nikt nie ma ochoty na przyjęcie takiej odpowiedzi, co
wyjaśnia, dlaczego kreacjoniści po prostu unikają biogeografii wysp.
Taka nieuczciwość przez zaniechanie jest godną pożałowania cechą charakterystyczną dla kreacjonistów. Kochają skamieliny,
ponieważ nauczono ich — błędnie, jak to wykazał Coyne — że „luki” w zapisie kopalnym stawiają teoretyków ewolucjonizmu
w żenującej sytuacji. Geograficzna dystrybucja gatunków rzeczywiście stawia kreacjonistów w żenującej sytuacji – i ignorują ją
w sposób rzucający się w oczy.
W tej książce jest klarowne przedstawienie doboru naturalnego na poziomie genu (nie wiedząc nic o genach Darwin wyraził to na
poziomie indywidualnego organizmu). Coyne opisuje jak pasożytniczy robak zmienia wygląd i zachowanie swojego gospodarza,
zamieniając odwłok mrówki w podobiznę czerwonej jagody, wyginającą się kusząco w powietrze ze starannie osłabionym
połączeniem z tułowiem. Można się domyśleć ciągu dalszego. „Jagodę”, pełną jaj robaka, zjada ptak, który jest ostatecznym
gospodarzem robaka. Coyne pisze:
Wszystkie te zmiany powodują geny pasożytniczego robaka jako pomysłową sztuczkę, by się rozmnożyć (…) Takie zdumiewające
adaptacje – wiele sposobów, na jakie pasożyty kontrolują swoich nosicieli po to tylko, by przekazać dalej geny pasożyta – powodują
przyspieszone bicie serca ewolucjonisty.
Tak właśnie. Ten rodzaj skupionego na genie, „adaptacyjnego” języka stał się w zasadzie uniwersalny wśród biologów
ewolucyjnych. Dlatego jest zabawne wspomnienie apodyktycznej wrogości, z jaką trzydzieści lat temu zaatakował go człowiek,
któremu Coyne zadedykował swoją książkę, jego stary nauczyciel, wybitny genetyk Richard Lewontin. Nie jest także bez znaczenia
to, że Coyne podaje niezbędne wyjaśnienie idei „samolubnego genu”, w którym poprawnie tłumaczy, że nie ma to żadnego
związku z nieuzasadnionymi twierdzeniami, iż jesteśmy deterministycznie zaprogramowani do samolubstwa. Minęło trzydzieści
lat i jak bardzo się to zmieniło.
Rozdział Coyne’a „Motor ewolucji” zaczyna się od wspaniale makabrycznego przykładu. Szerszenie azjatyckie napadają na ul
pszczół, by nakarmić swoje larwy. Jeden szerszeń-zwiadowca odkrywa ul i zaznacza go „na zagładę” rodzajem chemicznego
czarnego znaczka.
Powiadomione przez ten znaczek szerszenie gromadzą się na miejscu, grupa dwudziestu lub trzydziestu szerszeni ustawia się
przeciw kolonii liczącej do 30 tysięcy pszczół. Ale pszczoły nie mają szans. Atakujące ul szerszenie ścinają głowy jednej pszczole po
drugiej. Ponieważ każdy szerszeń załatwia czterdzieści głów na minutę, bitwa kończy się po niewielu godzinach: wszystkie
pszczoły są martwe i w ulu pełno jest ich zmasakrowanych ciał. Potem szerszenie zapełniają swoją spiżarnię.
Coyne opowiada tę historię, żeby pokazać kontrast między straszliwym losem europejskich pszczół wprowadzonych do Japonii,
a japońskimi pszczołami, które miały czas na wyewoluowanie obrony.
A ich obrona jest olśniewająca – jeszcze jeden cud adaptacji. Kiedy przy ulu pojawia się szerszeń-zwiadowca, pszczoły znajdujące
się przy wejściu pędzą w głąb ula, nawołując siostry do broni i równocześnie zwabiają szerszenia do środka. W tym czasie setki
pszczół robotnic zbiera się przy wejściu. Kiedy szerszeń już jest w środku, napadają na niego i pokrywają go ciasną kulą pszczół.
Wprawiając w drganie swoje odwłoki pszczoły szybko powodują podniesienie się temperatury wewnątrz kuli do około 117 stopni
Fahrenheita. Po dwudziestu minutach szerszeń-zwiadowca jest ugotowany na śmierć i – zazwyczaj – ul uratowany.
Coyne dodaje, że pszczoły potrafią przeżyć wysokie temperatury, ale jest to kolejne spostrzeżenie z „punktu widzenia genu”, że dla
doboru naturalnego nie jest konieczne faworyzowanie tej adaptacji. Pszczoły robotnice są sterylne: ich geny przeżywają nie
w samych robotnicach, ale jako kopie w organizmach przeznaczonej do reprodukcji mniejszości członków ula. Gdyby robotnice
wewnątrz kuli ugotowały się wraz z szerszeniem, ich poświęcenie byłoby opłacalne. Kopie ich genów „na prażenie” trwałyby
nadal.
W książce jest dobry rozdział „Pozostałości, szczątki, embriony i złe projektowanie”, tematy, które dobrze opisał także Darwin, jak
również rozdział „Jak seks napędza ewolucję” oraz o ewolucji człowieka. Coyne jednak rzeczywiście błyszczy niezależnie, kiedy
opisuje inną linię dowodów, niedostępną dla Darwina. Rewolucja genetyki molekularnej, która rozpoczęła się w 1953 roku,
zaparłaby Darwinowi dech w piersiach i wprawiła go w euforię. Każde żywe stworzenie nosi w każdej ze swoich komórek obszerny
tekst przepisu na zrobienie samego siebie. Dzisiaj potrafimy odczytywać te informacje w całości i z dokładnością ograniczoną
jedynie przez (gwałtownie zmniejszające się) koszty i czas. Ponieważ teksty DNA wszystkich zwierząt i roślin używają
identycznego, czteroliterowego kodu, mamy kopalnię złota dla porównań. W swoim czasie Darwin mógł na przykład porównywać
skrzydło nietoperza, płetwę wieloryba i łapę kreta i zauważyć związek między niewielką liczbą kości. Dzisiaj – a jeszcze taniej jutro
– możemy to zrobić na znacznie wspanialszą skalę, zestawiając składający się z miliardów liter tekst DNA nietoperza, wieloryba
i kreta i dosłownie licząc różnice i podobieństwa poszczególnych liter. Ponadto nie musimy ograniczać porównań do jednej grupy,
takiej jak ssaki. Uniwersalny kod genetyczny pozwala nam na porównania tekstu, litera za literą, roślin, ślimaków i bakterii, jak
również kręgowców. Nie tylko dostarcza to dowodu, że ewolucja jest faktem, który jest o rzędy wielkości bardziej solidny niż
najmocniejsze nawet dowody, jakie mógł zebrać Darwin. Możemy także, ostatecznie i definitywnie, zbudować kompletne drzewo
wszelkiego życia, uniwersalną genealogię. I możemy znaleźć wielkie ilości molekularnych odpowiedników szczątkowych
pozostałości ewolucyjnych, takich jak wyrostek robaczkowy u człowieka lub skrzydła u ptaka kiwi.
Genom jest bowiem zaśmiecony martwymi genami. Na olbrzymie pustkowia terytorium DNA składają się cmentarze odrzuconych,
3
wypartych starych genów (plus nie posiadające znaczenia sekwencje nonsensownego DNA, które nigdy nie funkcjonowały) oraz
wysepki obecnych, pozostałych genów, które maszyneria translacyjna rzeczywiście czyta i zamienia w działanie. Martwe,
nietłumaczone geny nazywają się pseudogenami. Przyczyną, dla której mamy marny węch w porównaniu na przykład z psami, jest
to, że większość genów powonienia naszych przodków została pozbawiona aktywności. Nadal je mamy, ale są nieżywe. Biolodzy
molekularni potrafią je odczytać – te zwarte szeregi molekularnych „skamielin” – ale organizm nie potrafi.
Jest wystarczająco cudowne, że potrafimy skonstruować drzewo życia na podstawie aktywnych genów i stwierdzić, że różne geny
zbiegają się w tym samym rodowodzie. Jeszcze bardziej przekonujące jest to, że możemy otrzymać ten sam rodowód na podstawie
martwych genów, których sekwencja DNA nie reprezentuje niczego i trzeba ją uznać tylko za bierne dziedzictwo historii. Jak mogą
kreacjoniści to wytłumaczyć? Jak mogą oni wyjaśnić istnienie pseudogenów? Dlaczego Stwórca miałby zaśmiecić genom
bezużytecznymi, nietłumaczonymi odmianami genów i, co więcej, umieścić je w dokładnie właściwym wzorze w królestwach
zwierząt i roślin, by dawać wrażenie – złudne wrażenie, jak przypuszczalnie powiedzieliby kreacjoniści – że wyewoluowały, nie zaś
zostały stworzone?
Coyne słusznie identyfikuje najszerzej rozpowszechnione nieporozumienie o darwinizmie jako ideę, że w ewolucji „wszystko
dzieje się przypadkiem”. To powszechne twierdzenie jest zwyczajnie nieprawdziwe – w oczywisty sposób niesłuszne, ewidentnie
niesłuszne nawet dla człowieka o najmarniejszej inteligencji (pisząc to określenie muszę powstrzymywać się siłą). Gdyby ewolucja
działała przez przypadek, w oczywisty sposób nie działałaby wcale. Niestety, zamiast wykoncypować, że prawdopodobnie nie
zrozumieli ewolucji, kreacjoniści wyciągają wniosek, że ewolucja musi być fałszem. To jedno niezrozumienie odpowiada za bardzo
wiele nierozumnej opozycji wobec ewolucji, która spowodowała, że Jerry Coyne musiał napisać tę książkę. Potrzeba była wielka;
wykonanie wspaniałe. Proszę, przeczytajcie ją.
Richarddawkins.net 12 lutego 2009
Do kogo należy argument o nieprawdopodobieństwie?
„Życie jest zbyt nieprawdopodobne, by mogło powstać przypadkiem”, to stara śpiewka, wyświechtany frazes kreacjonistów, od
naiwnych czytelników Biblii, którzy nie mieli okazji poznać niczego innego, po stosunkowo dobrze wykształconych „teoretyków”
Inteligentnego Projektu, od których można wymagać więcej. Nie istnieje żaden inny argument kreacjonistyczny (jeśli pominiemy
takie absurdy jak: „Ewolucja narusza drugie prawo termodynamiki” oraz kłamstwa takie jak: „Nie ma żadnych skamielin stadiów
pośrednich”).
Choć argumenty powierzchownie mogą wydawać się bardzo różne, w swej strukturze kryją jednak zawsze to samo. W wersji Freda
Hoyle’a spontaniczne pojawienie się życia jest równie nieprawdopodobne jak to, że huragan wiejący przez złomowisko złoży
przypadkowo Boeinga 747. Coś w przyrodzie – oko, szlak biochemiczny lub stała kosmiczna – jest zbyt nieprawdopodobne, by
mogło powstać przypadkiem. (Jak dotąd argument jest nienaganny. A teraz obserwujemy fałszywy krok.) Dlatego to coś musiało
zostać zaprojektowane. Zegarek wymaga zegarmistrza. Jako dodatkowa premia tym zegarmistrzem zawsze okazuje się
chrześcijański Bóg (albo Jahwe, Allah, Lord Kriszna czy którekolwiek bóstwo, które dominowało w dzieciństwie mówiącego).
Nie tylko niesłuszne jest założenie, że świadomy projekt jest jedyną alternatywą do przypadku, świadomy projekt nie jest żadną
alternatywą dla przypadku. Jedynym znanym, alternatywnym do przypadku, wyjaśnieniem żywej złożoności jest dobór naturalny.
Dla tych, którzy to rozumieją, jest to również znakomita alternatywa.
„Teoria” Inteligentnego Projektu (ID) nie ma niewinnego uroku jego staroświeckiego rodzica — kościołów ewangelickich. Sofistyka
ubrała czcigodnego zegarmistrza w dwa płaszcze sztucznej nowości: „nieredukowalna złożoność” i „z góry określona złożoność”,
oba niesłusznie przypisywane niedawnym autorom ID i oba znacznie starsze. „Nieredukowalna złożoność”, którą kreacjoniści
przypisują Michaelowi Behe, jest po prostu znanym argumentem „Jaki jest pożytek z połowy oka?”, choć teraz stosuje się go na
poziomie biochemicznym i komórkowym. Darwin przewidział i rozgromił ogólną postać tego argumentu w książce O powstawaniu
gatunków . Znakomitą antologię odpowiedzi na ten argument w jego biochemicznym i komórkowym przebraniu można znaleźć w
„Behe’s Empty Box” Johna Catalano.
„Z góry określona złożoność” zajmuje się sensowną uwagą, że każda konkretna sterta śmieci ma a posteriori nieprawdopodobne
rozłożenie swoich części składowych. Sterta rozkręconych części zegarka wrzucona do pudełka jest, a posteriori , równie
nieprawdopodobna jak w pełni działający, skomplikowany zegarek. Wyjątkowe w kwestii zegarka jest to, że jest nieprawdopodobny
w z góry określonym celu: podawania czasu. Kreacjoniści naiwnie wyobrażają sobie, że zwrot „z góry określona złożoność” jest
niedawnego autorstwa Williama Dembskiego. A oto jak to wyraziłem 18 lat temu:
„Obiekty złożone mają pewne z góry określone cechy, których powstanie w drodze przypadku można uznać za wysoce
nieprawdopodobne. Gdy mowa o organizmach żywych, ta z góry określona cecha to ich swoista ‘skuteczność’ – sprawne
wykonywanie jakiejś konkretnej czynności (na przykład fruwanie w sposób wprawiający w podziw inżyniera lotnictwa albo
skuteczność o charakterze bardziej ogólnym (na przykład zdolność do unikania śmierci) (…) [ 1 ] .
Behe i Dembski poprawnie stawiają problem nieprawdopodobieństwa „określenia z góry” jako coś, co wymaga wyjaśnienia. Ale
wyjaśnienie, jakie oferują – „inteligentny projekt” – nie jest nawet dobrym kandydatem na rozwiązanie. Jest to leniwy wykręt,
który najuprzejmiej można opisać jako ponowne przedstawienie problemu. A, co gorsza, sam sobie szkodzi.
Po pierwsze, ‘teoria’ ID jest leniwa. Stawia problem (nieprawdopodobieństwo statystyczne) i – widząc, że problem jest trudny –
poddaje się. „Nie widzę żadnego rozwiązania tego problemu i dlatego musiała to zrobić Wyższa Siła”. Kiedy dostaję listy od
czytelników zdezorientowanych taką czy inną książką o ID, proszę ich, żeby wyobrazili sobie fikcyjną rozmowę między leniwymi
alter ego dwóch naukowców pracujących nad trudnym problemem, powiedzmy między A. L. Hodgkinem i A.F. Huxleyem, którzy
4
w prawdziwym życiu zdobyli Nagrodę Nobla za znakomite wyjaśnienie mechanizmów biofizycznych leżących u podstaw
przewodzenia impulsów w układzie nerwowym.
„Słuchaj Huxley, to okropnie trudny problem. Nie mogę zrozumieć jak działa impuls nerwowy. Ty to rozumiesz?
„Nie, Hodgkin, nie rozumiem, a te równania różniczkowe są diabelsko trudne. Dlaczego po prostu nie poddamy się i nie powiemy,
że impuls nerwowy jest przekazywany przez Energię Nerwową?”
„Wspaniały pomysł Huxley, od razu napiszmy list do ‘Nature’. To będzie tylko jedna linijka, a potem możemy się zabrać za coś
łatwiejszego”.
Starszy brat Andrew Huxleya, Julian, powiedział coś podobnego, kiedy dawno temu wykpiwał élan vital Henri’ego Bergsona
porównując to do wyjaśnienia, że lokomotywę napędza élan locomotif . Nawiasem mówiąc jest pożałowania godne, że jedynym
naukowcem, który kiedykolwiek zdobył literacką Nagrodę Nobla jest właśnie Bergson, ten arcy-witalista.
Przy najlepszej woli nie mogę dopatrzyć się różnicy między lenistwem moich hipotetycznych Hodgkina i Huxleya, a lenistwem
rzeczywistych luminarzy ID. Niemniej ich „strategia klina” jest uwieńczona takim powodzeniem, że udaje im się zmienić sposób
kształcenia młodych Amerykanów w jednym stanie po drugim, że zapraszani są do przedstawiania świadectwa przed komisjami
Kongresu, a wszystko to przy sromotnym braku choćby jednej pracy naukowej wartej publikacji w porządnym piśmie naukowym.
Co ważniejsze, argument o nieprawdopodobieństwie, niezależnie od lenistwa jego zwolenników, obraca się przeciwko samemu
wnioskowi o inteligentnym projekcie. Starannie prześledzony argument o statystycznym nieprawdopodobieństwie prowadzi do
wniosku diametralnie odwrotnego od naiwnych nadziei kreacjonistów. Być może istnieją dobre powody, by wierzyć
w nadprzyrodzoną istotę (choć mnie żadne nie przychodzą na myśl), ale argument o nieprawdopodobieństwie zdecydowanie nie
jest jednym z nich. W istocie argument o nieprawdopodobieństwie jest najsilniejszym argumentem, jaki znam, na rzecz ateizmu
i przeciwko agnostycyzmowi.
Nieskończony regres zadaje fatalny cios argumentowi o projekcie. Im bardziej nieprawdopodobna złożoność określona z góry, tym
bardziej nieprawdopodobny jest bóg, który jest zdolny do jej zaprojektowania. Darwinizm przechodzi nienaruszony, wręcz
triumfujący, przez test nieskończonego regresu. Nieprawdopodobieństwo, zjawisko, które staramy się wyjaśnić, jest mniej lub
bardziej zdefiniowane jako to, co jest trudne do wyjaśnienia. Próba wyjaśnienia go przez odwołanie się do istoty o jeszcze
większym nieprawdopodobieństwie jest w sposób oczywisty wręcz samobójcza. Darwinizm wyjaśnia złożoność w kategoriach
czegoś prostszego – co z kolei jest wyjaśnione w kategoriach czegoś jeszcze prostszego i tak dalej aż do pierwotnej prostoty. To
właśnie stopniowa, wznosząca się jakość nieprzypadkowego doboru naturalnego uzbraja teorię darwinowską przeciwko zmorze
nieskończonego regresu. Podejrzewam, że ‘teoria inflacyjna’ może odgrywać analogiczną rolę w kosmologii, ale musiałbym
nauczyć się dużo więcej fizyki teoretycznej, zanim mógłbym podjąć próby obrony tego przypuszczenia. Mój kolega Daniel Dennett
używa obrazowego określenia „dźwig” na teorie, które dokonują tego typu wyjaśniającego wznoszenia.
Projekt jest poprawnym wyjaśnieniem pewnych szczególnych przejawów określonej z góry złożoności, takich jak samochód lub
pralka. Mogłoby się okazać, jak kiedyś żartobliwie zasugerowali Francis Crick i Leslie Orgel, że ewolucja została zapoczątkowana
jako świadomy projekt w formie bakterii wysłanych z odległej planety w dziobie statku kosmicznego. Ale projektanci z tej planety
wymagają wtedy własnego wyjaśnienia; ostatecznie to oni musieli wyewoluować przez stopniowe, a więc dające się wyjaśnić kroki.
Łatwo uwierzyć, że wszechświat zawiera stworzenia tak dalece nas przewyższające, że mogą się wydawać jak bogowie. Wierzę
w to. Ale te podobne do bogów istoty musiały same zostać wzniesione do istnienia przez dobór naturalny lub jakiś inny
równoważny dźwig. Argument o nieprawdopodobieństwo, poprawnie zastosowany, wyklucza ich spontaniczne zaistnienie de novo .
Wcześniej czy później, w celu wyjaśnienia iluzji projektu, musimy uciąć regres czymś bardziej wyjaśniającym niż sam projekt.
Projekt nigdy nie może być ostatecznym wyjaśnieniem. I – o to chodziło mi w tytule – im bardziej statystycznie
nieprawdopodobna jest określona z góry złożoność, tym bardziej niewystarczająca staje się teoria projektu, podczas gdy
wyjaśniająca praca dokonana przez dźwig stopniowego doboru naturalnego staje się odpowiednio coraz bardziej niezbędna. Tak
więc wszystkie te wyliczenia, którymi kreacjoniści uwielbiają bombardować swoją naiwną publiczność — te mega-astronomiczne
szanse przeciwko spontanicznemu powstawaniu bytów przez przypadek — okazują się być ćwiczeniem w artystycznym zbijaniu
własnego argumentu.
Argument o nieprawdopodobieństwie zdecydowanie lepiej służy ewolucjonistom. To nasza najsilniejsza karta i powinniśmy
natychmiast odwrócić ją przeciwko naszym politycznym oponentom (nie mamy naukowych oponentów), gdy tylko próbują
rozgrywać ją przeciwko nam. Jeśli kiedykolwiek będziesz dyskutować z kreacjonistą i spróbuje on uderzyć cię astronomicznym
nieprawdopodobieństwem żywego organizmu, nie zaprzeczaj nieprawdopodobieństwu i nie usprawiedliwiaj się. Ciesz się nim
i przebij ten argument powtarzając cicho odpowiedź Thomasa Huxleya biskupowi Wilberforce: „Pan wydał go w moje ręce”.
Argument o nieprawdopodobieństwie należy do nas i to jak! Bóg jest ostatecznym Boeingiem 747.
16 maja 2006
Dar boży dla Kansas
N auka karmi się tajemnicą. Jak to ujął mój kolega Matt Ridley: „Większość naukowców jest znudzona tym, co już odkryli. Tym,
co ich napędza, jest ignorancja”. Nauka eksploatuje ignorancję. Tajemnica – to, czego jeszcze nie wiemy; to, czego jeszcze nie
rozumiemy – jest żyłą złota, której szukają naukowcy. Mistycy radują się tajemnicą i chcą, by tajemnica pozostała tajemnicza.
Naukowcy radują się tajemnicą z zupełnie innej przyczyny: daje im coś do roboty. Może jeszcze nie rozumiemy, ale pracujemy nad
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin