Postęp duszy czyli wzrost we świętości - O. Fryderyk William Faber.doc

(1560 KB) Pobierz

O. Fryderyk William Faber

POSTĘP DUSZY CZYLI WZROST W ŚWIĘTOŚCI

 

 

  Spis treści

 

Przedmowa

Dedykacja

List Autora

Rozdział I. Prawdziwe oznaki postępu w życiu duchownym

Rozdział II. Zarozumiałość i zniechęcenie

Rozdział III. Jak korzystać z uświadomienia sobie z naszych postępów

Rozdział IV. Duch służby Bożej

Rozdział V. Przeszkody postępu

Rozdział VI. Postępowanie zewnętrzne

Rozdział VII. Panująca namiętność

Rozdział VIII. Nasz stan zwyczajny

Rozdział IX. Cierpliwość

Rozdział X. Wzgląd ludzki

Rozdział XI. Umartwienie naszą prawdziwą ostoją

Rozdział XII. Duch ludzki

Rozdział XIII. O przezwyciężaniu ludzkiego ducha

Rozdział XIV. Lenistwo duchowe

Rozdział XV. Modlitwa

Rozdział XVI. Pokusy

Rozdział XVII. Skrupuły

Rozdział XVIII. Zadanie kierownika duchownego

Rozdział XIX. Nieustanny żal za grzechy

Rozdział XX. Właściwy pogląd na nasze upadki

Rozdział XXI. Niezbożni i wybrani

Rozdział XXII. Prawdziwe pojęcie pobożności

Rozdział XXIII. Właściwy użytek darów duchownych

Rozdział XXIV. Roztargnienie i środki zaradcze

Rozdział XXV. Oziębłość

Rozdział XXVI. Gorliwość

Rozdział XXVII. Roztropność

 

 

Przedmowa

Pierwsza to książka w "Bibliotece życia wewnętrznego", stanowiąca jej 39 tom, napisana przez człowieka, który znacznie większą część życia swego był innowiercą.

Albowiem autor "Postępu duszy", William Faber, urodzony w 1814 roku, wyznawał swój protestancki anglikanizm przeszło 30 lat, aż do r. 1845. W tym roku dopiero wyrzekł się oficjalnie błędów swej wiary i przyjął religię katolicką. Śmierć zabrała go w r. 1863, a więc tylko niespełna 18 lat był Faber katolikiem. Mimo to należy do bardziej wybitnych i oryginalnych pisarzy duchownych na tematy życia duchownego.

Była to natura prawa i szczera, pojmująca chrześcijaństwo nie jako doktrynę abstrakcyjną – jedną spośród wielu – ale jako jedyną drogę wiodącą do Boga. Drogę obowiązującą. Kiedy był jeszcze anglikaninem, młodzieńcem dwudziestokilkuletnim, odbywającym studia na uniwersytecie w Oxfordzie, dał już wyraz temu: "Ekskluzywizm, pisał, jest jednym z rysów Ewangelii Jezusowej...". "Mam jedno pragnienie, a mianowicie zużyć całe swoje życie w tym celu, by dla Chrystusa i dla Jego Kościoła zdziałać tę trochę dobra, do którego Zbawiciel uczynił mię zdolnym".

Spełniło się jego pragnienie. Uczynił wiele dobra i to w Kościele naprawdę Jezusowym, bo w katolickim. Ale długą jeszcze miał przebyć drogę, zanim trafił do jedynej owczarni Chrystusowej.

Etapami na tej drodze był ruch traktariański w Oxfordzie, który tylu wybitnych przysporzył Kościołowi konwertytów. Najwybitniejszą rolę w tym ruchu odegrał późniejszy kardynał Newman, wtedy jeszcze anglikanin. Faber należał do gorących jego zwolenników i wielbicieli.

Postanowił poświęcić się karierze kościelnej. I chociaż anglikanizm zerwał z celibatem, Faber nie myśli zawierać małżeństwa: "Mam w tak wysokim poszanowaniu celibat, pisze, że uważam go w najwyższym stopniu za stosowny dla kapłana. I jeśli Chrystus raczy mię pouczyć, jak żyć w pojedynkę, wolę po stokroć, choćby za cenę wielkich ofiar, żyć i umierać w dziewictwie, w którym mię Bóg dotychczas zachował". Energicznie dąży do moralnej doskonałości: "Postanowiłem sobie jako zadanie mojej religijności wyzbyć się zbyt miękkich przyzwyczajeń". Przychodzą na niego godziny modlitwy pełnej zapału, niemal ekstatycznej...

Duszę tak prawą i rzetelną pociąga Duch Święty coraz bliżej do pełni prawdy, jaka się znajduje w Kościele katolickim. Nawrócenie Fabera nie było atoli rezultatem jednego nagłego oświecenia czy silnego poruszenia, ale dziełem wielu lat i wielu czynników. Wśród nich zaważyła silnie podróż po krajach katolickich, a zwłaszcza podróż do Rzymu w r. 1843.

Pragnienie złączenia wszystkich wyznań w jedną owczarnię Chrystusową od dawna nurtowało duszę Fabera. Tutaj w Rzymie przybiera na sile. Faber jednak mocno jest przywiązany do kościoła anglikańskiego, więc pisze: "Aż dotąd czuję, że moja wizyta w Rzymie uczyniła mi wiele dobrego, nie zachwiała jednak bynajmniej moim posłuszeństwem dla kościoła w Anglii".

Prawość jego charakteru każe mu jednak poznać z bliska Kościół katolicki. Studiuje wówczas wiele, czyta Prelekcje dogmatyczne kardynała Perrone i dzieła św. Teresy. Bywa na katolickich nabożeństwach, otrzymuje prywatną audiencję u Grzegorza XVI, która silne wywarła na nim wrażenie. Chociaż głęboko się wewnątrz zmienił, nie spieszy się z nawróceniem. Wraca do Anglii, obejmuje parafię w Elton i tutaj dopiero po wielu wewnętrznych przejściach, a zwłaszcza po gorących modlitwach, przechodzi publicznie do Kościoła katolickiego w r. 1845.

Podejmuje nową podróż do Rzymu, by się przygotować do święceń kapłańskich. Pod wpływem głosu wewnętrznego wstępuje do Oratorium św. Filipa. Już w r. 1848 mianowano go mistrzem nowicjatu, a w następnym roku przełożonym Oratorium w Londynie.

Rozpoczyna się wytężona praca kaznodziejska, duszpasterska, a zwłaszcza pisarska. Oto chronologiczna lista ośmiu dzieł duchownych, które pozostawił O. Faber po sobie w spuściźnie: "Wszystko dla Jezusa", – "Postęp duszy", – "Najświętszy Sakrament", – "Stwórca i stworzenie", – "U stóp Krzyża", – "Konferencje duchowne", – "Najdroższa Krew, – "Betlejem". Niektóre z nich cieszą się dotąd wielką poczytnością nie tylko w krajach angielskich, ale przetłumaczone na kilka języków w innych również krajach katolickich.

Za najwybitniejsze uważają trzy dzieła, mianowicie: "Wszystko dla Jezusa", – "Postęp duszy", – i "Najdroższą Krew".

Co się tyczy "Postępu duszy", to Faber miał pierwotnie zamiar napisać trzy traktaty, by pospieszyć z pomocą dla trzech kategoryj dusz: dla początkujących, dla postępujących i dla tych, co żyją w zjednoczeniu Bożym. Traktat poświęcony początkującym miał nosić tytuł: "Pierwsza gorliwość", a "Bramą niebios" miał się nazywać trzeci tom. Te dwa jednak dzieła pozostały dla braku czasu w sferze projektu, ukazał się tylko "Postęp duszy".

Jest kilka powodów, dla których opłaciło się na nowo wydać i w tym celu dokonać ponownego a pracowitego przekładu "Postępu duszy" z oryginału angielskiego. Dwa jednak szczególniej chcemy podkreślić.

Pierwszy to ten, że dzisiaj szeregi dusz, żyjących stale w łasce poświęcającej, coraz bardziej rosną, a to dzięki częstej spowiedzi, a jeszcze więcej dzięki częstej Komunii świętej. Szeregi te trzeba zaliczyć do dusz "postępujących" na drogach Bożych. Potrzebują one odpowiedniej literatury duchownej, albowiem droga postępu, ta "droga środkowa" często bywa usiana hojnie trudnościami.

Otóż dziełko O. Fabera należy, jeśli nie do najlepszych, to w każdym razie do bardzo wybitnych traktatów opisujących drogę środkową w życiu wewnętrznym. A ta droga zajmuje zwykle bardzo długi okres w naszym dążeniu do Boga. Wiele dusz nie przebywa jej normalnie, bo nie rozumie ani jej trudności, ani jej wymagań, i wskutek tego prawie nigdy nie przechodzą na drogę jednoczącą. Jest to oczywiście olbrzymia dla nich szkoda. Wczytanie się w książkę O. Fabera uchroni wiele dusz od mnóstwa złudzeń i popchnie ich do rzetelnego postępu.

Drugi powód godzien podkreślenia to jest tendencja O. Fabera, by uwzględniać w swoich dziełkach katolika w świecie żyjącego. Wprawdzie doskonałość chrześcijańska w swojej istocie ta sama jest dla katolika świeckiego, jak i dla katolika zakonnego – że się tak wyrazimy – jednakowoż cały szereg zastosowań, odczuć, trudności, praktyk itd. bywa odmienny. Liczy się z tym Autor i czasem wyraźnie to podkreśla.

Niechże więc ten 39 tom "Biblioteki życia wewnętrznego" przyniesie wiele światła, pokierowania i pomocy duszom pragnącym postępować coraz bliżej za Jezusem.

Kraków, 12 marca 1935 r.

KS. JÓZEF ANDRASZ T. J.

 

Dedykacja

DOSTOJNEMU KSIĘCIU I OPIEKUNOWI MEMU
ŚWIĘTEMU RAFAŁOWI
JEDNEMU Z SIEDMIU DUCHÓW, STOJĄ-
CYCH ZAWSZE PRZED BOGIEM, W BLA-
SKU CHWAŁY, DOBROCI I PIĘKNA, JAKO
WYOBRAŻENIE JEGO OPATRZNOŚCI,
LEKARZOWI, PRZEWODNIKOWI I RADOŚCI DUSZ
TOWARZYSZOWI ZIEMSKIEJ TUŁACZKI
I OBROŃCY W JEJ NIEDOLACH, W KTÓRYM
SIĘ JAWI PIELGRZYMUJĄCYM DUSZOM
TKLIWOŚĆ OJCA, ZBAWIENIE SYNA I WE-
SELE DUCHA ŚWIĘTEGO WRAZ Z ANIELSKĄ
POTĘGĄ I CIEPŁEM WSPÓŁCZUJĄCEJ MI-
ŁOŚCI SERC LUDZKICH.

LONDYŃSKIE ORATORIUM
W UROCZYSTOŚĆ ŚW. RAFAŁA
MDCCCLIV

 

List Autora

Drogi mój Ojcze Antoni, – podczas pamiętnej przechadzki nad brzegiem morza, w Lancing, odkryłem Ci powody, dla których postanowiłem przed upływem pewnego czasu nie wydać żadnej książki o życiu duchownym. Dziś czas ten upłynął i oto moja książka. Pragnąc dorzucić coś do niej w postaci przedmowy, ubrałem ją w formę listu do Ciebie. Niech będzie on pomnikiem naszej zażyłej przyjaźni i źródłem miłych wspomnień. Niechaj wskrzesi pamięć owych dziewięciu lat, bogatych w wypadki, wspólnie spędzonych, które z woli Boga przez swe rozliczne doświadczenia i niemal romantyczne koleje zdołałyby zapełnić jedno długie życie.

Dwa są cele, dla których książki winno się pisać i które powinny kształtować styl piszącego. Pierwszy – to wywrzeć głębokie wrażenie na czytającym podczas samej lektury; drugi – to dać mu rzeczy godne zapamiętania i w sposób, któryby to zapamiętanie ułatwiał. Niniejsze dzieło zostało napisane w tym drugim celu, dlatego ujęte jest możliwie zwięźle, o ile na to pozwalała przejrzystość myśli oraz rozległość zagadnienia, grożąca przy nadmiernym skrócie szczególnie łatwym nieporozumieniem.

Nie łudzę się, iż dzieło tak obszerne na niejeden natknie się sprzeciw, zwłaszcza że chodzi o przedmiot, gdzie każde zdanie, każda nawet przydawka zawiera sąd o rzeczach, o których każdy pobożny katolik posiada mniej lub więcej wyrobione zdanie. Jednak wyrozumiałość, jakiej doznawałem dotychczas ze strony czytelników, nie pozwala mi wątpić, że i to dzieło znajdzie przychylne przyjęcie, zwłaszcza iż nie zawiera żadnego rozmyślnego słowa krzywdzącej krytyki ludzi czy rzeczy. To wszystko, czym mogę się poszczycić. Poza tym starałem się jedynie zharmonizować starą i nową ascezę Kościoła z pewnym może pietyzmem dla pierwszej, by ją przedstawić katolikom mego kraju, przetopioną w nasz narodowy sposób myślenia i czucia, odzianą w szatę ojczystego języka.

Większa część tej książki powstała według Horacjuszowej recepty: Nonum prematur in annum(1), a i reszta odbyła swój dziewięcioletni okres dojrzewania. Jednak gdy chodzi o teologię ascetyczną, niezmiernie łatwo jest popaść w potrzask potępionych zapatrywań. Dlatego niech mi to nie będzie wzięte za próżną przesadę w rzeczach małej wagi, gdy zawczasu zastrzegę sobie wolność odwołania każdej myśli i każdego wyrażenia, które by się nie zgadzały już nie tylko z orzeczeniami Stolicy Świętej, ale nawet z zatwierdzoną nauką naszych Zakonów i Szkół Teologicznych. Niech Bóg towarzyszy tej książce, sprawiając by była wyrazem ducha Kościoła, bez przesady, z prostotą.

Twój zawsze oddany

F. W. Faber

 

Rozdział I. Prawdziwe oznaki postępu w życiu duchownym

Życie duchowne jest tkaniną sprzeczności. Tak określa się nieraz oną doniosłą prawdę o upadku naszej ludzkiej natury. Jedną zaś z największych sprzeczności i praktycznie, jedną z najtrudniejszych do przezwyciężenia jest ta, że jak z jednej strony niezmiernie doniosłą jest rzeczą poznać samego siebie, tak z drugiej niemniej ważnym jest jak najmniej o sobie myśleć – te dwie rzeczy niełatwo pogodzić. Wspominam o tej trudności zaraz na wstępie, dlatego że w ciągu tej książki wypadnie nam często zastanawiać się nad sobą, co mogłoby łatwo wyrodzić się w zbytnie zajmowanie się sobą i tak o większe straty niż korzyści nas przyprawić.

Nie ma na świecie zagadnienia bardziej dla nas doniosłego niż kwestia naszego stosunku do Boga. Od niej zależy wszystko. Jest to mądrość mądrości, wiedza bardziej nam potrzebna niż owa wiadomość dobrego i złego, o którą tak nieszczęśliwie pokusił się Adam i Ewa. Jeśli z nami Bóg, nic nam nie zaszkodzi, choćby szalały przeciw nam burze przeciwności. Lecz jeżeli Bóg przeciwko nam, nic nam nie pomoże, choćby u naszych stóp leżał cały świat.

Jest rzeczą całkiem naturalną, że pragniemy zdać sobie sprawę z naszego postępu w życiu duchownym; nic w tym złego, ani zdrożnego, jeśli tylko utrzymamy się w należytych granicach. Wielka to dla nas pociecha mieć powody sądzenia, że jesteśmy na drodze postępu, a choćbyśmy nawet znaleźli poszlaki, że nie ze wszystkim jest u nas w porządku, to przecież zawsze lepiej i bezpieczniej jest jasno sobie zdawać sprawę ze swego stanu, niż brnąć w ciemnościach odnośnie do tej sprawy, która nas musi tak dalece obchodzić, jak żadna inna.

Miłość ma to do siebie, że pragnie wiedzieć, czy przychylne znajduje przyjęcie i odwzajemnienie, a gdy chodzi o Boga, to zawsze dołącza się tu obawa, czy nas nie odrzucił, jak na to zasługujemy – obawa tym bardziej dręcząca, że idzie tu o wieczne zbawienie albo potępienie.

Lecz pomimo najgorętszych pragnień, daleko nam do osiągnięcia dokładnej świadomości naszego postępu w życiu duchownym; a to dla przyczyn zarówno ze strony Boga, jak i nas samych. Z Jego strony, ponieważ taki już jest sposób działania w ekonomii Bożej; ze strony naszej, ponieważ miłość własna prze do wyolbrzymienia tej odrobiny dobrego, które działamy. Nie wiemy nawet, czy jesteśmy w stanie łaski albo, jak mówi Pismo, czy miłości czy też nienawiści jesteśmy godni. Każdy z nas bowiem jest jaskinią tajemnych grzechów, a jak ostrzega Natchniony Pisarz, nie możemy rozstawać się z obawą nawet o grzechy odpuszczone.

Nie brak też fałszywych dróg zdobywania tej znajomości, której z takim utęsknieniem pożąda niecierpliwe serce. Każde pragnienie staje się z czasem nieuporządkowane, jeśli zabraknie opanowania i podporządkowania go celom wyższym; a z chwilą, gdy się wyłamie z porządku, nie zbywa mu na nieszczęsnej pomyślności w wyszukiwaniu błędnych dróg do osiągnięcia pożądanego celu. Jedną z tych zawodnych dróg jest napieranie na naszego kierownika duchownego, by wyrzekł swój sąd o nas, przed czym oczywiście zawsze będzie się on bronił, gdyż nie rości sobie pretensji do takich darów nadprzyrodzonych, jak rozeznanie duchów i ponieważ wie dobrze, że rzadko kiedy z podobnej wiedzy wynika co dobrego dla nas.

Z chwilą, gdy ta droga nas zawodzi, uciekamy się do naciąganych i sztucznych oznak naszego stanu, podobnie jak dzieci, które wymierzają patykiem głębokość nadmorskiego piasku, by się przekonać... kiedy nastąpi przypływ morza. Zresztą, z góry można przewidzieć, że nie ma mowy o doborze odpowiednich środków tam, gdzie w ogóle nie mamy prawa do tych środków się zwracać. Skoro zaś wpadniemy w błąd, upieramy się przy nim i jak zwykło się przydarzać między ludźmi, tym więcej się upieramy, im bardziej błądzimy, a finałem tego bywa zupełne spaczenie poglądów. Nawet gdy nie uciekamy się do tych zwodniczych środków w poznawaniu samych siebie, popełniamy często niemniej groźny błąd, niepokojąc się ustawicznie w tym względzie, a przez to utrącając szereg błogosławieństw i łask każdej niemal godziny dnia.

W rzeczywistości ze wzrostem w łasce rzecz się ma podobnie, jak z godziną śmierci. W żadnym wypadku nie byłoby dla nas dobrze posiadać tu dokładną i nieomylną pewność. Już i bez tego niełatwo nam się utrzymać w pokorze, choć nasze przywary występują jeszcze w pełnym świetle, a ta odrobina dobrego, która mogłaby się w nas znaleźć, niknie w ich cieniu. Cóżby to było dopiero wtedy, gdybyśmy widzieli nasz rzeczywisty wzrost w łasce i szybkie postępy w miłości Bożej? – To pewna, że im mniej o nich wiemy, tym łatwiej chronimy naszą pokorę. Poza tym niepewność w tym przedmiocie czyni nas bardziej podatnymi i posłusznymi tak dla natchnień Ducha Świętego, jako też dla naszego kierownika duchownego. Nieznajomość własnej choroby czyni chorego uległym dla lekarza – podobny skutek ma też nasza niepewność co do stopnia doskonałości w życiu duchownym. A ileż ów stopień zależy od tego podwójnego posłuszeństwa: względem poruszeń łaski i względem kierownika duchownego! Co więcej, ta niepewność staje się nieustannym bodźcem do większej hojności względem Boga. Najgorszym bowiem skutkiem nadmiernego śledzenia swych postępów jest to, że dobro pod tym ciągłym wejrzeniem jakoś pęcznieje i rośnie w naszej wyobraźni właśnie dlatego, iż tak nań baczymy. W końcu taki człowiek, który nie spuszcza oka z własnego serca, przeważnie dochodzi do przesadnego pojęcia o swych czynach, podejmowanych dla Boga. Tymczasem przeciwnie, właśnie ta dysproporcja między ogromem dobrodziejstw Bożych i duchem ojcowskiej miłości, z której one wypływają a niepozornością tego, co my dla Boga czynimy i sknerstwem, z jakim się do tego bierzemy, winna nas zachęcić do większej Jego miłości i do służenia Mu z większym poświęceniem. Stąd wnoszę, że nawet nie byłoby to w naszym własnym interesie wiedzieć dokładnie, jak daleko posunęliśmy się na drodze doskonałości.

Niemniej jednak pewna znajomość naszego stanu jest możliwa, pożądana, a nawet potrzebna, dopóki pragniemy jej w sposób umiarkowany i poszukujemy jej właściwymi środkami. Potrzebujemy pociechy w walce tak trudnej i niepewnej, a nie jesteśmy na tyle wyzuci z siebie, by nie odczuwać szczególnej pociechy na widok działania łaski w naszych duszach. Trudno nam oddawać się modlitwie przy braku mniej lub więcej głębokiej znajomości postępowania Boga z nami. Wszak niepodobna należycie odpowiadać łaskom, których się nie zna. Wreszcie pewien stopień tego poznania jest wprost nieodzowny przy prowadzeniu tej walki, jaką każdy chrześcijanin toczyć musi; ale właściwą do niego drogą jest modlitwa, rachunek sumienia i samorzutne (nie wydobywane uporem) rady naszego kierownika.

Tyle o znajomości stanu naszej duszy. Jest to przedmiot bardzo trudny i niebezpieczny. Im mniej się weń zagłębiamy, tym dla nas lepiej; jak bowiem trudno jest przy jego zgłębianiu we właściwych utrzymać się granicach, tak też niełatwo zdobytą już znajomość należycie wyzyskać. Zresztą nie można tutaj dać ogólnego rozstrzygnięcia, gdyż dużo tu zależy od duchowego nastawienia poszczególnych jednostek.

Zatem jest rzeczą niezmiernie dla nas ważną zdać sobie sprawę z tego położenia, w jakim się osobiście w naszym życiu duchownym znajdujemy. Są osoby, znajdujące się w okresie tzw. nawrócenia, w którym się zwracają do Boga i rozpoczynają nowe życie. Pokutują za swe grzechy; wyrzekają się pewnych błędnych poglądów, którym hołdowały; zmieniają swe uczucia względem Boga i Jezusa Chrystusa; nakładają na siebie różne praktyki umartwienia; przyswajają sobie pewne nabożeństwa; poddają się pod kierownictwo duchowne. Działa w nich płomień pierwszego zapału. Wspomaga ich jakaś nadprzyrodzona ochoczość do wszystkiego, co się odnosi do służby Bożej, pewna słodycz w modlitwie, radość w uczęszczaniu do Sakramentów, upodobanie w pokucie i upokorzeniu, łatwość w rozmyślaniu, a niejednokrotnie też pełna lub przynajmniej częściowa wolność od pokus. Ta początkująca gorliwość może trwać tygodnie, miesiące, nawet rok lub dwa lata; potem urywa się. Jej zadanie skończone. Z naszej strony mogła być we współdziałaniu z nią mniejsza lub większa wierność. Doświadczyliśmy jej, poznaliśmy jej właściwości, oznaki i trudności. Ten pierwszy zapał posiada sobie właściwe oblicze i wymaga całkiem osobnego prowadzenia, które nie ma zastosowania gdzie indziej. Łaski właściwe temu okresowi już minęły, nie w naszej mocy je ponowić. Spotkamy się z nimi nie pierwej, jak w chwili sądu.

Lecz gdzież nas on opuścił? – U progu nowego okresu życia duchownego, w chwili ważnej i przełomowej. Gorliwość, udzielona nam tylko na pewien czas, ustępuje miejsca ogarniającej nas, wstrętnej oziębłości. Znamieniem tego nowego stanu jest większe niż kiedykolwiek zdanie na własne siły. Łaska zdaje się mniej za nas pracować. Stary człowiek odradza się z chwilą, gdy znika gorliwość, która go umorzyła. Daje się on we znaki coraz dotkliwiej. Czujemy się jakby więcej zdani na męskość i rzetelność naszych własnych zamiarów i postanowień, a przynajmniej nie tak namacalnie odczuwamy pomoc różnych praktyk życia nadprzyrodzonego. Nasza modlitwa staje się oschła. Grunt, po którym stąpamy, jakiś chropawy i kamienisty. Praca im solidniejsza, tym mniej pociąga. Jasne strony życia doskonałego jakoś się zacierają, natomiast jego ciężar wzrasta ponad siły. Tu dopiero jest pole do popisu dla naszej odwagi, teraz wychodzi na jaw rzeczywista nasza wartość. Wchodzimy w samo jądro życia duchownego, otworem przed nami stoi pustynia. Tu odsłania się tajemnica załamania się tylu osób w życiu duchownym: Bóg je odrzucił, ponieważ opuściły drogę świętości i straciły swe powołanie. Dusza, do której się zwracam, dotarła do tego punktu i walczy ze słońcem i wichrem palącym, z piaskami pustyni, w których więzną jej stopy, udręczona niedostatkiem źródeł przydrożnych i spragniona odrobiny cienia, w którym by mogła spocząć i odetchnąć swobodnie, gotowa jest usiąść bezradnie i zdać wszystko na pastwę losu.

Na miłość Boga, nie opuszczaj rąk. Zginiesz marnie, jeśli się nie oprzesz.

– O gdybym tylko wiedział, powiesz, że postępuję, gdybym choć mógł uwierzyć, że zrobiłem jakiś postęp w ogóle, wytężyłbym wszystkie siły, by iść naprzód!

– Dwom lepiej jest niźli jednemu, mówi Pismo; więc pójdźmy razem i opowiedzmy sobie wszystko, co nas krzepi lub nuży. Wiesz przecie, że nie jesteśmy świętymi. A może nawet nie lubujemy się w szczytach świętości; jeśli zaś tak, to nie musimy trzymać się drogi świętych. Nauki, jakich nam trzeba, muszą być trzeźwe, bezpieczne i nie zbyt górne. W każdym jednak razie nie wolno nam myśleć o bezwładzie ani o zawracaniu z drogi.

– Zatem idziemy?

– Niestety, na tym niebieskim szlaku nie ujrzeć ani źródełka ni palmy przydrożnej, znaczącej ilość przebytej drogi; gdzie tylko spojrzeć – niebo i piasek.

– Odwagi, mój drogi, oto pięć niezawodnych znaków. Jeśli posiadamy choć jeden z nich, już jest dobrze; lepiej, jeżeli dwa; jeśli trzy, jeszcze lepiej; jeśli cztery, znakomicie; jeśli zaś pięć, chwalebnie.

1. Jeżeli jesteśmy niezadowoleni z obecnego stanu, jaki by on nie był, a tęsknimy za nieco lepszym i wyższym, mamy już za co dziękować Bogu. Albowiem to niezadowolenie jest jednym z Jego najlepszych darów i oznaką rzeczywistego postępu w życiu duchownym. Ale musimy pamiętać, że to nasze niezadowolenie z siebie samych winno pomnażać naszą pokorę, a nie siać niepokój ducha i mącić nasze praktyki pobożne. To niezadowolenie winno wynikać z niecierpliwego pragnienia postępu w świętości i z uczucia wdzięczności za otrzymane łaski, a nadziei łask przyszłych w łączności z palącym uczuciem wstydu, że miara otrzymanych łask przewyższyła nasze z nimi współdziałanie.

2. Po wtóre, jakkolwiek dziwnie to może brzmieć, znakiem naszego postępu jest ciągłe rozpoczynanie go na nowo, ten jakby nieustanny start ku wyżom świętości. Wielki św. Antoni w tym upatrywał doskonałość. Toteż błędnie podaje się to za powód do zniechęcenia, utożsamiając ten nieustanny wzlot życia pobożnego z kołowrotem wiecznego powstawania i wiecznych upadków nałogowego grzesznika. Błędnie też się miesza go z niestałością, która tak często wiedzie do rozproszenia i zawraca nas z drogi do nieba. Albowiem podczas gdy ów nieustanny wzlot prowadzi nas na coraz to wyższe i coraz trudniejsze szczyty, to niestałość jest przeciwnie strząsaniem nużącego jarzma i płochą pogonią za nowością. Stąd owo ciągłe rozpoczynanie od nowa bynajmniej nie polega na zmianie duchownych książek, pokut, sposobów modlitwy, a zwłaszcza spowiedników. Składają się na nie głównie dwie rzeczy: ciągłe odnawianie naszego pragnienia służby dla chwały Bożej oraz nieustanne odświeżanie naszej gorliwości.

3. Jest także znakiem postępu w życiu duchownym dążyć do pewnych konkretnych celów; na przykład do utrwalenia w sobie nawyku pewnych cnót lub do przezwyciężenia jakiejś słabości czy przyłożenia się do pewnych umartwień. Wszystko to świadczy o rzetelności naszej pracy i o potędze działania łaski Bożej w nas. W przeciwnym bowiem razie, kiedy nasz wysiłek nie jest ześrodkowany na pewnym odcinku, nie możemy go nazywać walką, gdyż strzelanie bez celu zostawia tylko trochę huku i dymu. Nie można też tego nazwać postępem, jak nie jest podróżą wałęsanie się po gościńcu bez dokładnego ustalenia kresu drogi i zastosowania środków, umożliwiających jego osiągnięcie.

4. Jeszcze pewniejszą oznaką postępu jest głęboka świadomość zadania, wytkniętego nam szczególnie przez Boga. Niekiedy odczuwamy, jak Duch Święty ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin