KAREN ROBARDS
Po tej
stronie nieba
Dla Douga, Petera i Christophera - moich trzech miłości
1
Dziób długiej łodzi przypadkiem zawadził o oszalowanie nabrzeża. Załadowane przy rufie beczki z cukrem i melasą zakolebały się z hu-kiem, a razem z nimi cała łódź.
- Uważajcie! - warknął na wioślarzy kapitan Rowse.
Stał na rufie, a naprzeciw niego, niemal na samym środku, sie-działa Caroline. Musiała złapać się krawędzi ławki, by utrzymać rów-nowagę, gdy obute w trzewiki stopy zsunęły jej się z wielkiego skórza-nego kufra; miała trzy takie kufry i nie było dla nich innego miejsca. Kosz z pokrywą, który trzymała na kolanach, niebezpiecznie się prze-chylił. Zdążyła go jednak chwycić i ustawić w pozycji pionowej -jesz-cze sekunda, a bezcenna zawartość wpadłaby do wód zatoki. Na po-wrót postawiła stopy na kufrze, jedną dłoń położyła na pokrywie kosza, a drugą zacisnęła na szerokim uchwycie tak mocno, aż jej kłykcie zbielały. Była to jedyna zewnętrzna oznaka świadcząca o zde-nerwowaniu dziewczyny, od którego żołądek podchodził jej do gardła i z trudem panowała nad sobą, aby nie zwymiotować śniadania. Gdy-by wiedziała, jak bardzo ta dłoń ją zdradza, puściłaby uchwyt.
Czułaby się upokorzona, gdyby otaczający ją milczący mężczyźni zorientowali się, jak bardzo zależy jej na ich opinii. Starannie unika-jąc ich wzroku, siedziała w pozie wyrażającej zarówno samotność, jak i dumę, i ponad głowami strudzonych żeglarzy spoglądała ku obcej ziemi, która miała stać się jej nowym domem.
Z oczu Caroline nic nie można było wyczytać; już dawno nauczyła się, że tak jest najlepiej. Nie okazała więc przerażenia, jakie ją ogar-nęło, gdy ujrzała posępne szare wybrzeże z umocnieniami ziemnymi oraz brzydkie zabudowania doków. Za dokami sto może akrów poroś-niętej trawą ziemi wydarto zielonej puszczy, widniejącej na horyzon-
cie. Łąkę znaczyły rzędy maleńkich, podobnych do pudełek szop. Cóż to może być? Chaty rybaków? Bez wątpienia były za małe i zbyt nie-liczne, by stanowić miasteczko, które -jak przypuszczała Caroline -znajdowało się tuż nad zatoką.
Świeże poranne powietrze niesione przez wiatr od morza silnie pachniało solą i rybami. Fala rozprysnęła się, pokrywając policzek i pelerynę Caroline lodowatą wodą. Uniosła białą dłoń o długich pal-cach i starła kropelki wilgoci z twarzy. Była wczesna wiosna roku 1684, w Anglii o tej porze jest zimno i mglisto. Tutaj wszakże marco-we powietrze było jedynie zimne, a słońce świeciło z niezwykłą wręcz intensywnością. Caroline przypomniała sobie ponuro, że to nie An-glia. I mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek jeszcze Anglię ujrzała.
Nie tak wyobrażała sobie Saybrook. Listy od Elizabeth, przyrod-niej siostry, zawierały promienne opisy domu w Connecticut Colony. Podczas minionych trudnych lat Caroline z tych opisów tworzyła ob-raz zielonego raju, który mogła oglądać, gdy tylko zamykała oczy, a teraz naszła ją paraliżująca obawa, że każde uderzenie wioseł zbli-żają do upokarzającego rozczarowania.
Rzeczywistość jak zwykle daleko odbiegała od fantazji. Zapewne nadzieja na serdeczne powitanie ze strony Elizabeth także okaże się bezpodstawna, choć biorąc pod uwagę okoliczności, trudno byłoby ją winić, gdyby nie okazała zachwytu na widok młodszej siostry, którą musiała słabo pamiętać.
- Ahoj! Danielu Mathieson!
Donośny krzyk kapitana Rowse'a tuż nad uchem sprawił, że Caro-line podskoczyła. Obiema dłońmi chwyciła mocno koszyk i zacisnęła usta, by powstrzymać szorstkie słowa, cisnące się jej na usta. Lecz obojętna maska, za jaką nauczyła się ukrywać emocje, pozostała nie-naruszona; Caroline obrzuciła tylko pogardliwym spojrzeniem kapi-tana „Gołębicy", machającego do kogoś na brzegu. Z brzmienia nazwi-ska zorientowała się, że to ktoś z rodziny jej siostry. Serce jej waliło, lecz wyraz twarzy nie uległ zmianie. Caroline doskonale wiedziała, że wyniosła duma jest o wiele skuteczniejsza od pokornych przeprosin.
Dziób barkasa znowu otarł się o nabrzeże i tym razem jeden z że-glarzy wyskoczył na stały ląd, by złapać cumę i przywiązać łódź. Ca-roline zacisnęła zęby. Nadchodziła chwila prawdy.
- Wysiadasz, panienko. - Kapitan Rowse ujął Caroline za łokieći bez wysiłku postawił na nogi. - Homer, podaj pannie Wetherby rękę.Hej, Danielu Mathieson!
Mrużąc oczy od dudniącego wrzasku, Caroline zignorowała wy-ciągniętą rękę żeglarza i samodzielnie wygramoliła się na nabrzeże. Nagle jednak drewniane deski zakołysały się jej pod stopami; Caroline
się zatoczyła. Męska dłoń złapała ją za ramię, pomagając odzyskaćrównowagę.
- Trzeba uważać, panienko, jeszcze nie umiesz chodzić po stałymlądzie - ostrzegł szorstki głos.
Caroline oswobodziła się z uchwytu. Żeglarz wzruszył ramionami i wrócił do swoich obowiązków, z gwarnego tłumu zaś, który zebrał się, by oglądać wyładunek towarów, wystąpił mężczyzna w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Kapitan Rowse wyskoczył na nabrze-że obok Caroline i powitał przybysza jowialnymi klepnięciami w ra-mię. Inne łodzie także przybiły do brzegu i rozpoczął się wyładunek towarów i pasażerów.
- Czego sobie życzysz, Tobiasie? - zwrócił się uprzejmie do kapita-na Daniel Mathieson.
Wysoki, rudowłosy i ogorzały, był atrakcyjnym mężczyzną pomi-mo surowego stroju i krótko obciętych włosów, które świadczyły, że należy do Okrągłych Głów. Jego niebieskie oczy z ciekawością spoczę-ły na Caroline. Odpowiedziała lodowatym spojrzeniem. Za nic w świecie nie pozwoliłaby mu dostrzec swego niepokoju, obecnie tak dotkliwego, że musiała zaciskać zęby, by nie zwymiotować.
- Jest Matt w porcie?
- Nie, został w domu. Powiedział, że niczego się nie spodziewa i ma za wiele pracy, żeby marnować czas na tak bezużyteczne zajęcia jak gapienie się na wyładunek.
- Rzeczywiście, jakbym słyszał Matta - odparł kapitan ze śmie-chem, zaraz jednak spoważniał i spojrzał na Caroline. - A ja w istocie coś dla niego mam. Tę młodą... damę, mówiąc ściśle.
- Co? - Daniel zmierzył Caroline niedowierzającym wzrokiem. Wytrzymała jego spojrzenie bez mrugnięcia.
- To prawda. Ponoć to jego szwagierka. Powiada, że przybyła, że-by u niego zamieszkać.
- Pierwszy raz to słyszę!
Nim Daniel miał okazję szerzej wyrazić swoje zaskoczenie, Caroline przemówiła z lodowatą godnością. Nie jest małym dzieckiem ani nie-
dojdą, by mówiono o niej, jakby jej przy tym nie było!
- Nazywam się Caroline Wetherby. Ephraim Mathieson to mąż mojej siostry Elizabeth. Z pańskiego nazwiska wnoszę, iż z panem także jest spowinowacona. Czy byłby więc pan tak uprzejmy, żeby mnie do niej zaprowadzić?
- Niechaj Bóg ma nas w swej opiece! - wykrzyknął ze zdumieniem Daniel.
Ignorując przemowę Caroline, przyjrzał się jej badawczo. Zmrużyła oczy, gdy oceniał ją, zapewne uznając za pozbawioną zalet, aczkolwiek
niewiele właściwie mógł zobaczyć. Poza twarzą o delikatnych rysach i wielkich migdałowych oczach, tak złotobrązowych, że niemal bursz-tynowych, oraz pasmem błyszczących czarnych włosów - do tej pory żaden mężczyzna nie uważał ich za nieładne - szeroka peleryna z kap-turem skutecznie zakrywała resztę jej osoby. Sama peleryna wszakże, uszyta z welwetu barwy głębokiej czerwieni w okresie, gdy ojcu dobrze się wiodło, i służąca Caroline przez kolejne chude łata, wystarczyła już chyba, by wzbudzić w tym człowieku niesmak. Sądząc z brunatnych, szarych i czarnych samodziałów, w jakie odziewali się tutejsi miesz-kańcy, jaskrawy kolor musiał budzić dezaprobatę. Istotnie, krzątający się wokół ludzie rzucali dziewczynie krytyczne spojrzenia. Najsurow-szymi obdarzali ją pasażerowie „Gołębicy", którzy w ów tajemniczy sposób, w jaki rozchodzą się wieści w małych społecznościach, dowie-dzieli się o trudnym położeniu Caroline. Historia wkrótce obiegnie ca-łe Saybrook, uświadomiła sobie, obserwując nowo przybyłych, witają-cych się z przyjaciółmi i znajomymi. Już dostrzegła kilkoro ludzi, szepczących coś z głowami nachylonymi ku sobie i co chwila zerkają-cych na nią. Zesztywniała, choć w żaden inny sposób nie dała po sobie poznać, że świadoma jest tego, iż o niej właśnie plotkują.
- A jeszcze nie słyszałeś najgorszego. - Kapitan Rowse, któremu perspektywa szybkiego pozbycia się niechcianej podróżniczki bez wątpienia przyniosła ulgę, nie krył ponurego rozbawienia. - Panna Wetherby jest mi winna pieniądze za podróż. Większą część rejsu spę-dziła, zapewniając mnie, że szwagier za nią zapłaci.
- Jakże to? - zapytał Daniel.
- Ta młoda... dama... weszła na pokład późno i namówiła pierw-szego oficera, by przyjął biżuterię zamiast żywej gotówki. Okazało się jednak, że kamienie są fałszywe. Na jej nieszczęście podróżował z na-mi jubiler, w przeciwnym razie odkrylibyśmy podstęp dopiero wtedy, gdybyśmy chcieli zamienić je na gotówkę. A tak to sobie zaplanowała, w co nie wątpię.
- Powtarzałam panu sto razy: nie miałam o tym najmniejszego pojęcia! Brosza należała do mojej matki. Myślałam, że to prawdziwy klejnot. - Pełne oburzenia słowa wymknęły się Caroline z ust, nim zdążyła się powstrzymać, zaraz jednak zamilkła, odzyskując spokój. Z uniesioną wysoko głową stawiła czoło niepewności Mathiesona i oczywistemu niedowierzaniu kapitana Rowse'a.
- Ile? - W głosie Daniela pobrzmiewała głucha nuta. Słysząc odpo-wiedź kapitana „Gołębicy", otworzył szeroko oczy i cicho gwizdnął. -Mattowi to się nie spodoba.
- Tak przypuszczałem. Ale co robić? Chyba że zaprowadzę ją przed oblicze rady...
- Nie, nie. - Daniel pokręcił głową. - Jeśli naprawdę jest powino-watą Matta...
- Czy z łaski swej moglibyście przestać mówić, jakby mnie tu nie było, i zaprowadzić mnie wreszcie do siostry? Jestem pewna, że ona w każdym razie uraduje się na mój widok. - Caroline wcale nie odczu-wała takiej pewności, jaka brzmiała w jej głosie, na szczęście nikt po-za nią nie wiedział o nieprzyjemnym ucisku w żołądku i wilgotnych dłoniach.
Daniel spojrzał zmartwionym wzrokiem na kapitana, ten zaś wzruszył ramionami.
- Na twoim miejscu zostawiłbym tę sprawę do wyjaśnienia Mattowi.
- Tak. - Daniel podjął już decyzję; kiwnął głową i sięgnął po ko-szyk Caroline. - Chyba najlepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną, pa-nienko. Jestem bratem Matta, to znaczy Ephraima. Ale on nie prze-pada za tym imieniem.
- Sama poniosę koszyk, dziękuję - odparła Caroline chłodno. - Je-śli pan tak uprzejmy, to proszę zająć się moimi kuframi.
- Kuframi? - powtórzył Daniel, podczas gdy dziewczyna ruszyła przed siebie z wysoko uniesioną głową.
- Trzy - wyjaśnił kapitan, z krzywym uśmieszkiem wskazując ba-gaż, który jego ludzie wyładowali na brzeg. - Wielka dama, co? Cieka-we, co Matt na to wszystko powie?
Daniel pokręcił głową, schylając się po kufer.
- Nie będzie zadowolony, tyle mogę ci rzec.
2
Polna droga, po której za Danielem i kapitanem Rowse'em podąża-ła Caroline, prowadziła przez skupisko zabudowań widocznych z ło-dzi. Okazało się, że to istotnie małe chaty, które zbudowano z desek wciąż wyglądających na świeże. Żółte kwadraty papieru, a może skó-ry, zakrywały okna. Z niemal każdego komina unosił się dym. Małe dzieci pod opieką znękanej starszej siostry biegały od jednego domu do drugiego, śmiechem witając przybyłych i komentując dziwny strój Caroline. Z ganku jednej z chat pomachała do nich ubrana w samo-działową suknię kobieta z niemowlęciem na rękach. Włosy miała skromnie schowane pod białym płóciennym czepkiem. Na jej twarzy malowała się ciekawość.
- Dzień dobry, Mary! - zawołał Daniel, unosząc dłoń.
- Pani Mathieson! - zawtórował kapitan Rowse, uchylając kapelusza.
Caroline wywnioskowała, że młoda kobieta także należy do rodzi-ny jej siostry. Może jest jej szwagierką? Ucieszyła się, gdy Daniel nie zwolnił, lecz szybkim krokiem zdążał ku obrzeżom wioski.
Chaty w nieco chaotyczny sposób otaczały porośnięte trawą pole, zapewne należące do wspólnoty. Pośrodku wznosił się wielki prosto-kątny budynek z prawdziwymi szklanymi oknami. Widząc iglicę na dachu oraz niewielki cmentarz po lewej stronie, Caroline odgadła, że to kościół. Jej przypuszczenia potwierdziły się, gdy na schodach sta-nął duchowny w czarnym stroju i białej peruce.
Przypatrywał się im bez uśmiechu, choć w odpowiedzi na pozdro-wienie Daniela uniósł rękę.
- Wielebny Miller wygląda, jakby zjadł dzisiaj coś kwaśnego - za-uważył kapitan „Gołębicy", kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległo-ści od kościoła.
Daniel chrząknął.
- Pokłócili się z Mattem i teraz pastor niezbyt nas lubi. Uważa Matta za bezbożnika.
- Nie przypuszczam, żeby powiedział mu to prosto w oczy. - Kapi-tan się uśmiechnął.
Daniel potrząsnął głową.
- Aż tak szalony nie jest. Chociaż nie wątpię, że za dzień lub dwaprzyjdzie do nas, żeby dowiedzieć się czegoś o niej. - Ruchem głowywskazał Caroline.
Choć uznała to za obraźliwe, nie zareagowała. Po prawdzie, im bliżej byli miejsca przeznaczenia, tym większy ogarniał ją niepokój. Zbyt się denerwowała, by jeszcze wdawać się w kłótnie z towarzysza-mi. Czy Elizabeth serdecznie ją powita? A jeśli nie, co wówczas po-cznie? Caroline zadarła podbródek, nie pozwalając sobie na dalsze spekulacje.
Zostawili za sobą łąkę i teraz szli przez szerokie pola, wydarte dziewiczej puszczy, która mroczna i chłodna rozciągała się w odległo-ści mniej więcej mili po obu stronach ścieżki. W cywilizowanej Anglii wsie były schludne i uporządkowane, łąki i dostatnie farmy otaczały niskie kamienne murki lub przycięte starannie żywopłoty. Zaskocze-nie wywołane odkryciem, że drewniane szopy to w istocie domy, było niczym w porównaniu z szokiem, jaki przeżyła Caroline, kiedy sobie uświadomiła, że owo niewielkie skupisko podobnych do pudełek bu-dyneczków oraz kościół to Saybrook. Całe Saybrook. Poza farmami nie było tu nic więcej.
Napotkali mężczyznę w skórzanej kurcie, który prowadził okula-łego konia ku miasteczku. Daniel i kapitan Rowse wymienili z idą-cym słowa powitania, lecz nie przystanęli, by porozmawiać, mimo że nieznajomy z ciekawością zerkał na Caroline i bez wątpienia chciał czegoś się o niej dowiedzieć. I znowu Caroline poczuła wdzięczność do swej eskorty za okazaną powściągliwość. W jaskrawoczerwonej pe-lerynie, która w Anglii niewarta była drugiego spojrzenia, tu wyróż-niała się jak purpurowy kardynał w stadzie wróbli. Z trudem po-wstrzymała chęć, by naciągnąć kaptur głębiej na twarz, lecz duma nie pozwalała jej się kryć.
- Tędy. - Daniel, który szedł przodem z kuframi na każdym ra-mieniu, skręcił z drogi na ścieżkę prowadzącą do lasu. Caroline, choćpuszcza napawała ją strachem, nie miała wyboru. Podążyła za męż-czyznami, kurczowo ściskając koszyk i z uwagą stawiając drobne kro-ki na wąskim szlaku.
Gdy ostrożnie weszła w las, ogarnęły ją ponure cienie. Drzewa by-ły tu ogromne, gęste i splecione niczym palce listowie nie przepusz-
czało słońca. Chłodne pędy winorośli ocierały się o jej twarz, powie-trze wydawało się żywe od szczebiotu ptactwa i głosów zwierząt. Mężczyźni szli szybko, już prawie straciła ich z oczu. Zbierając się na odwagę - bo przecie nie po to tak daleko odjechała od domu i podjęła tak wielkie ryzyko, by powstrzymać ją miał las, choćby nie wiem jak budzący grozę - pośpieszyła za nimi. Jej towarzysze nie zadawali so-bie trudu, by przytrzymywać gałęzie za sobą, Caroline musiała więc schylać się i omijać konary. Gruba witka, odbita od ramienia kapita-na, uderzyła ją w twarz; dziewczyna z cichym okrzykiem złapała się za obolały policzek, obrzucając gniewnym spojrzeniem sprawcę, któ-ry maszerował dalej nieświadom niczego. A potem zniknął za zakrę-tem i Caroline została sama. Włosy zjeżyły jej się ze strachu, gdy po-myślała o zwierzętach, które być może w tej właśnie chwili głodnym wzrokiem obserwują ją z zarośli. Czy w Connecticut Colony są niedź-wiedzie albo wilki? Zadrżała i zebrawszy spódnicę w jedną dłoń, pra-wie biegiem pośpieszyła za mężczyznami.
Wiele przeszła, przemierzając z ojcem Anglię wszerz i wzdłuż, i rzad-ko kiedy opływała w luksusy. Ojciec jednakże zarabiał na utrzymanie grą w karty lub w kości, a profesję tę z samej jej natury uprawiać moż-na jedynie w miejscach cywilizowanych. Caroline bardzo wiele wiedzia-ła o egzystencji miejskiej, za to niewiele o życiu na wsi, a to dzikie, pry-mitywne miejsce całkowicie wykraczało poza jej doświadczenia. Poczuła dreszcz, rozglądając się po mrocznym lesie. Narastające od tygodni przekonanie, że postąpiła bardzo nierozważnie, decydując się na tę po-dróż, teraz przejęło władzę nad jej myślami. Cóż jednak innego jej pozo-stało? Pozbawiona środków do życia, do kogo miała się zwrócić o pomoc, dokąd pójść? W Anglii utrzymać się mogła w jeden tylko sposób - sprze-dając swoje wdzięki, a na to nigdy by się nie zgodziła.
Daniel zatrzymał się na brzegu przesieki, kapitan Rowse już go doganiał. Caroline, przypominając sobie o niewieściej skromności, wypuściła z dłoni rąbek spódnicy i wyłoniła się spomiędzy drzew.
- Jesteśmy na miejscu. Bagaż zostawimy tu - Daniel pozbył się ciężaru z widoczną ulgą - aż Matt zdecyduje, co dalej robić.
- Rozsądna decyzja - oznajmił kapitan z aprobatą, stawiając nie-siony przez siebie kufer obok dwóch pozostałych.
Z ich decyzji, by już tutaj zostawić bagaż, Caroline wywnioskowa-ła, że obawiają się, iż całkiem niedługo będą ...
ala7272