Gould Judith - Czas na pożegnanie.pdf

(1067 KB) Pobierz
Judith Gould
Judith Gould
Czas na pożegnanie
Przełożyła Agnieszka Barbara Ciepłowska
Z wyrazami serdeczności dedykuję tę książkę Trojgu muszkieterom z rodu Gallaherów:
Joyce Rucker
Suzie Bissell
oraz
Robertowi W. Gallaherowi
Rzecz piękna jest radością wieczną:
Jej uroda wzrasta, a będąc konieczną
Nie odejdzie w nicość, lecz dla nas odszuka
Przystań, gdzie sen słodki oczy nam zamyka
Zbawienny w ucichłym wytchnieniu.
John Keats, „Endymion"
Podziękowania
wyrazić wdzięczność Terry'emu Rootowi, właścicielowi Sone" w Watsonville w stanie
Kalifornia, za to, iż znalazł nnie osobiście oprowadzić po tym nieprawdopodobnie uro-liejscu,
a także podzielił się ze mną swoją imponującą wie-smat orchidei. Jeśli pojawiły się w tej
książce jakiekolwiek yczące tego tematu, powstały wyłącznie z mojej winy. ękowania z
pewnością należą się także Nancy Austin i Bil-rleyowi - za ich bezgraniczną uprzejmość,
która umożliwi-jdzy innymi zapoznanie się z cudami hrabstwa Santa Cruz mii.
Koniec jest początkiem
Wczesna jesień 2000 roku
p.
ogoda była dość niezwykła jak na tę porę roku.
Może przez szacunek dla wyjątkowych okoliczności.
Słońce ugrzęzło za ponurymi chmurami, w dół przedarło się tylko kilka bladych promyków.
Jak okiem sięgnąć, ziemię spowijała mgła. W sinawym obłoku ginęły nawet potężne sekwoje.
Nieduża urna wykładana muszlami została wykonana na zamówienie.
Oto, co zostaje z człowieka, pomyślał. Tylko garść prochów.
Odwrócił się do towarzyszącej mu kobiety. Choć bardzo się starał panować nad bólem i
rozpaczą, nie zdołał ukryć swoich uczuć. Ale przynajmniej wyprostował ramiona i uniósł
głowę, gdy oboje razem podeszli do samochodu. Otworzył drzwi, a kiedy jego towarzyszka
wsiadła, obszedł wóz dookoła i wsunął się za kierownicę. Urnę pieczołowicie ustawił tuż
obok siebie, na tym samym siedzeniu. Przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił wsteczny bieg i
wyjechał na drogę prowadzącą wzdłuż brzegu oceanu. Skierował się na południe, w stronę
fragmentu wybrzeża zwanego Big Sur.
Podróż mijała w milczeniu, ciszę tylko niekiedy przerywały zduszony szloch albo drżące
westchnienia kobiety. Mężczyzna prowadził zatopiony w myślach, zdruzgotany stratą,
skupiony na tym, co miał zrobić.
Mgła wtórowała mu w smutku, spowiła okolicę grubym płaszczem, ukrywając bujne piękno
stromego brzegu. Tylko od czasu do czasu odsłaniała na chwilę jakiś wąski kanion,
kamienisty stok czy wody oceanu, przez które widać było tarasowe dno. Zwieńczyła bladymi
kręgami sosny i cyprysy, przysiadła na czubkach dębów oraz
Judith Gould
sznych sekwoi, zmroziła perłową szarością niepowtarzal-aorskich fal.
rca zwolnił, szukając zjazdu z głównej drogi. Wiedział, że jest dobrze oznaczony, a jeszcze na
dodatek dziś skrył się Nagle mężczyzna dostrzegł znak, tabliczkę z napisem e Canyon Road".
Gwałtownie wcisnął hamulec i ostro prawo. Pasażerka, wyrwana ze smutnej zadumy,
przestra-lie na żarty, ale nie odezwała się ani słowem, mścił szybę, do wnętrza samochodu
wdarł się ryk fal bez-;akujących skały.
łatwo można sobie wyobrazić najgorszą tragedię, pomyto takie piękne miejsce. A może
właśnie dlatego...? )czył się w ślimaczym tempie, bo kierowca nagle stracił wykonać to, po co
tu przybył. W końcu zatrzymał auto t silnik. Jakiś czas siedział bez ruchu, niewidzącym wzro-
ząc tumany mgły. Wreszcie odwrócił się do pasażerki. Iługo wrócę - powiedział.
ekając na odpowiedź, wysiadł, sięgnął do środka po urnę amotnie ku plaży.
ił długie kroki, więc szybko znalazł się na skraju urwiska, ^stanął i rozejrzał się w
poszukiwaniu charakterystycz-któw krajobrazu. Pośród lepkich; wilgotnych macek sino-
błoku odnalazł znajomą ścieżkę wiodącą przez skały do kolorze indygo.
: jak z bajki, pomyślał. Fale łamiące się na skałach, pod-|roty kamienne łuki... Tajemniczy
zakątek promieniujący tak intensywnym, że aż bolesnym. Miejsce jej ostatniego u.
hnął głęboko słonym morskim powietrzem. Ścieżka była
stroma, tu i ówdzie nawet niebezpieczna. Zacisnął usta,
urnę do piersi i ruszył w dół, ostrożnie stawiając stopy na
kamieniach. Elegancki garnitur, włożony z okazji nabo-
żałobnego, podkreślał sprężystość muskularnego, silnego
: myśli mężczyzna miał odrętwiałe. Ta sama bezwładność,
^rowała jego wszystkimi czynnościami w ciągu ostatnich
z poprowadziła go nadmorską dróżką w stronę wody, ku
iu trudnego obowiązku.
1 na plaży i rozejrzał się dookoła. Nikogo. Byli tylko we dwoje, pierwszych krokach stopy
zapadły mu się w piasek. Przy-uniósł spojrzenie na daleki horyzont. Linia, gdzie ocean
zlewał się z niebem, także zniknęła za mgłą. Przybyły spojrzał przez ramię na potężne skały,
z których właśnie zszedł, jakby się wahał, czy nie zawrócić, czy nie zmienić decyzji, ale zaraz
na nowo podjął wyzwanie. Od wybranego przez nią miejsca dzieliło go zaledwie kilkanaście
kroków. Znali dobrze oboje ten skrawek wybrzeża.
Wiatr załopotał połami marynarki, porwał w górę krawat, rzucił mężczyźnie w oczy garść
słonej piany i zmierzwił mu włosy. Na nic jego wysiłki, bo stojący nawet ich nie zauważył.
Myślał tylko o jednym, wyłącznie o swoim zadaniu.
Dotarł wreszcie na miejsce. Rozejrzał się i pokiwał głową.
To właśnie tutaj, pomyślał.
Powoli wszedł do lodowatej wody. Ujął urnę w obie dłonie, obrzucił ją spojrzeniem pełnym
żalu.
Jak pożegnać kogoś, kto był tak pełen życia? Istotę stale żądną nowych wrażeń, kobietę,
której ziemska droga jawiła się jako radosna ścieżka, niekiedy kręta, pełna przygód, czasem
tajemnicza, a zawsze intrygująca... Istotę, która stale podejmowała nowe wyzwania. Która dla
niego była gotowa na wszystko. Z którą połączyła go namiętność. I prawdziwa miłość.
Po tej osobie została tylko garstka prochów.
W oczach mężczyzny pojawiły się łzy. Gdy otworzył urnę, nie mógł ich już powstrzymać -
stoczyły się po policzkach, wpadły do oceanu.
Podniósł urnę w górę, wysoko, do samego nieba, pozwolił, by wiatr porwał popioły... jej
prochy... i rozrzucił je na cztery strony świata.
- Żegnaj, najmilsza - wyszeptał. - Zegnaj.
Nagle przez chmury przedarło się słońce, złoty blask spłynął na ziemię, skąpał wodę w ciepłej
poświacie. A jemu się wydało, że widzi, jak dusza ukochanej wzlatuje prosto do nieba, jak po
świetlistej smudze wędruje z tego bajecznego ziemskiego zakątka w górę, do wieczności.
Oślepiony nagłą jasnością spuścił wzrok i przycisnął urnę do piersi. W końcu ujął ją jedną
dłonią, zamachnął się potężnie i rzucił w morską toń. Szybko zniknęła w głębinie. Wkrótce
nie zostanie po niej nic, tak samo jak po ludzkich prochach.
Wyszedł na plażę i ogarnął spojrzeniem skalisty klif. W jej towarzystwie każdy spacer
zmieniał się w pasjonującą wyprawę... Ruszył wąską ścieżką wśród stromych skał.
Jak teraz bez niej żyć?
Na szczycie przystanął, musiał uspokoić oddech. Zdjął marynarkę i przerzucił ją przez ramię.
Ostatni raz spojrzał na morze. Mgła
Judith Gould
pod ciepłymi promieniami, świat był teraz jasny, barwny,
Cienka linia znaczyła odległy horyzont, a bliżej brzegu we-
szkowały wydry morskie. Nikt im tutaj nie przeszkadzał,
swobodnie.
\a je uwielbiała! Często je obserwowali.
ch widok nie sprawiał mu przyjemności, bo nie mógł się
;lić radością.
iraz bez niej żyć?, powtórzył w myślach.
)grążony w smutku. I nawet ocean, zwykle niosący ukoje-
TOt leczący rany, nie miał dla niego pociechy. Fale podnosi-
tadały, gładząc piaszczystą plażę.
yzna ciężkim krokiem ruszył do samochodu. W ciszy.
nie sam.
Księga pierwsza
JOANNA IJOSH Wiosna i lato 2000 roku
Judith Gould
a pod ciepłymi promieniami, świat był teraz jasny, barwny,
y. Cienka linia znaczyła odległy horyzont, a bliżej brzegu we-
raszkowały wydry morskie. Nikt im tutaj nie przeszkadzał,
ię swobodnie.
ona je uwielbiała! Często je obserwowali.
ś ich widok nie sprawiał mu przyjemności, bo nie mógł się
zielić radością.
teraz bez niej żyć?, powtórzył w myślach.
pogrążony w smutku. I nawet ocean, zwykle niosący ukoje-
Lawet leczący rany, nie miał dla niego pociechy. Fale podnosi-
opadały, gładząc piaszczystą plażę.
;czyzna ciężkim krokiem ruszył do samochodu. W ciszy.
ełnie sam.
Księgo pierwsza
JOANNA IJOSH
Wiosna i lato 2000 roku
Rozdział pierwszy
i
oanna Cameron Lawrence wcisnęła hamulec. Leciwy, ale wypieszczony mercedes kabriolet
wolniutko wspinał się krętą wąską drogą prowadzącą przez pasmo górskie Santa Cruz.
Jechała tędy wcześniej, lecz już dość dawno. Nie sposób jednak było zapomnieć, że droga
należała do wyjątkowo niebezpiecznych, podobnie jak ta, która prowadziła do jej domu w
Aptos, całkiem niedaleko.
Choć na jezdni wyznaczono po jednym pasie ruchu w każdą stronę - przynajmniej
teoretycznie - w wielu miejscach obfite zimowe deszcze wypłukały ziemię i z szosy pozostał
wąski pas asfaltu, tylko na jeden samochód. Przed takimi groźnymi przewężeniami ustawiano
znaki ostrzegawcze, najwyraźniej w nadziei, że nie dojdzie do kolizji, choć ruch odbywał się
po jednym paśmie.
Joanna wciągnęła głęboko w płuca chłodne górskie powietrze, przesycone wonią
eukaliptusów. Po lewej stronie wyrastała skalista ściana, do której kurczowo przylgnęły
domy, po prawej otwierał się kanion, a właściwie nieomalże przepaść. Strome ściany opadały
miejscami nawet ponad sto metrów, nim sięgnęły dna, gdzie płynął strumień, potężny lub
słabnący, zależnie od pory roku. Cyprysy, ogromne sekwoje, eukaliptusy i sosny tworzyły
gęsto tkany baldachim, który z rzadka tylko przepuszczał promienie słoneczne.
Po przeciwnej stronie wąwozu, na zboczu sąsiedniej góry, od czasu do czasu także pojawiały
się budynki, głównie domki letnie, zawieszone na skałach niczym gniazda i podobnie jak
gniazda zbudowane w przyzwoitej odległości jeden od drugiego. Prowadziły do nich kruche
mostki przerzucone nad parowem. Właściciele musieli parkować po tej stronie kanionu, gdzie
prowadziła droga, i dostawali się do swoich siedzib na piechotę.
Judith Gould
vyraźniej byli to ludzie nieustraszeni, godni podziwu. Mieli : być inni oraz borykać się z
wszelkimi niedogodnościami tiymi z mieszkaniem w tak niesamowitych warunkach. ma
zerknęła na jedną z mijanych skrzynek pocztowych. Nu-ikazywał, że cel jest już blisko.
Kobieta, którą miała odwie-)wiedziała, że tuż obok jej mostka znajduje się dogodne miej-
kingowe...
3rawej stronie ukazał się staruteńki kremowy dżip wagoneer ony plamkami rdzy,
zaparkowany w bocznej asfaltowej alej-go właśnie auta miała wypatrywać Joanna. W
ślimaczym s pokonała ostry zakręt i zaparkowała tuż za dżipem. Zaciąg-amulec i wyłączyła
silnik.
;ejrzała się w lusterku wstecznym. No tak, to było do przewi-.. Z przepastnej płóciennej torby
wykończonej skórą wyjęła kę i kilkoma energicznymi ruchami przeczesała włosy. Takie ie są
skutki jeżdżenia kabrioletem. Spojrzała w lusterko raz 3. Tym razem fryzura dała się
zaakceptować. Joanna chwyciła wrzuciła do niej kluczyki i wysiadła ze swojej srebrnej
strzały, stanowiła nie podnosić dachu. Na deszcz się nie zanosiło, sa-)d stał w miłym cieniu,
więc nie musiała się obawiać, że bla-ę nagrzeje, no i powinien tu być zupełnie bezpieczny,
leszła dżipa i stanęła przed drewnianym mostkiem. Dłuższą chwilę Lądała mu się nieufnie.
Ciągnął się i ciągnął, co najmniej dwadzie-letrów. A Joanna Lawrence obawiała się tylko
jednego. Wysokości, adki Jezu, jęknęła w duchu. Kochana, naprzód marsz!, próbo-dodać
sobie animuszu. Przejdziesz i tyle. Po wiszącym moście lotwornie głębokim parowem. Po
zbutwiałym drewnie... ziela głęboki wdech i ostrożnie postawiła na desce nogę. Jed-;śnie z
całej siły ścisnęła poręcz. Postawiła na mostku drugą i odważyła się odetchnąć. Mostek
zachwiał się lekko pod jej rem. Coś wyraźnie skrzypnęło, oże jedyny, miej mnie w swojej
opiece!
toś jej kiedyś mówił, że w takiej sytuacji należy spoglądać pro-rzed siebie - za nic w świecie
nie patrzeć w dół! Iść powoli, lecz lie, w jednakowym tempie, atwiej radzić, niż zrobić!
,az jeszcze odetchnęła głęboko, utkwiła spojrzenie w ślicznej ce po drugiej stronie wąwozu i
ruszyła - krok za krokiem, naj-w powoli, potem coraz szybciej. Przez całą drogę
wstrzymywała ;ch i mocno trzymała się poręczy.
Czas na pożegnanie
15
Wreszcie przeszła! Mało się nie rozpłakała ze szczęścia. Taka krótka przeprawa, a wydawało
się, że trwała wieczność! Joanna zerknęła przez ramię na pokonany kanion. Wyglądał teraz
całkiem niewinnie.
Irracjonalny strach działał jej na nerwy, jak zresztą każda słabość, ale nie umiała go
przezwyciężyć. Tak czy inaczej, tym razem wygrała. Wyprostowała się dumnie, obrzucając
wyzywającym spojrzeniem Bogu ducha winny domek letniskowy.
Podobnie jak mostek, on także został zbudowany z desek w kolorze piernika, które miejscami
wyblakły i upodobniły się barwą do kory otaczających go sosen. Okiennice miał
ciemnozielone, a w pod-okiennych skrzynkach wesoło czerwieniło się geranium. Dach kryty
cedrowym gontem z czasem posrebrzał, a komin i podmurówka z kamienia były obrośnięte
soczystym mchem. Gzymsy i ganek ozdobiono ażurową kratką, po ścianach pięła się
winorośl. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do wejścia rosły krzewy.
Pięknie tu, pomyślała Joanna. I jak romantycznie!
Podeszła do drzwi. Ponieważ nie było dzwonka, uniosła lśniącą mosiężną kołatkę w kształcie
ananasa i stuknęła nią dwukrotnie.
Otworzyły się niemal natychmiast.
W progu stanęła wysoka szczupła kobieta, mniej więcej w tym samym wieku co Joanna, czyli
tuż po trzydziestce. Miała jasne włosy do ramion oraz błyszczące oczy o żywym spojrzeniu,
w przedziwnym kolorze przywodzącym na myśl szylkret: niby ciemnobrązowe, ale
prześwietlone blaskiem złota i ciepłem bursztynu. Do tego wysoko sklepione kości
policzkowe, pięknie zarysowane łuki brwi, prosty nos oraz pełne, zmysłowe usta i cera bez
skazy.
- Pani Lawrence, prawda? - zapytała z przyjaznym uśmiechem. Jednym spojrzeniem ogarnęła
strój przybyłej: lnianą bluzkę barwy ecru, letnie jasne spodnie, espadryłe. Swobodny, a
jednocześnie elegancki.
- Proszę mi mówić po imieniu. - Joanna zrewanżowała się uśmiechem.
- Ja mam na imię April. April Woodward, jak oczywiście wiesz. Zapraszam.
Otworzyła drzwi szerzej i odsunęła się, przepuszczając gościa. W niewielkim przedpokoju
zwracał uwagę imponujący, wykuty z żelaza stojak, w którym zgromadzono laski różnej
długości oraz parasolki. Tu i ówdzie sterczała rączka w kształcie łba jakiegoś zwierzęcia. Na
niewielkim sosnowym stoliku z dwiema szufladami
Judith Gould
orcelanowy talerz na klucze. Podłogę przykrywał spłowiały *ty, niegdyś wielobarwny
chodnik.
apijesz się czegoś, Joanno? - spytała gospodyni. - Mam żielo-batę. A może wolisz wodę
mineralną? Uwielbiam zieloną herbatę - ucieszyła się Joanna, cukrem? Ze słodzikiem? Z
miodem? fajchętniej z odrobiną miodu. Rozgość się, proszę. - April gestem wskazała salonik.
- Zaraz
inna powiodła wzrokiem za gospodynią ubraną w spodnie i koszulę w drobne prążki.
Mokasyny niosły ją miękko i cicho, brała sobie ogromną, wygodną kanapę, ustawioną przed
ko-em, który zdominował całą ścianę. W znacznym stopniu wła-zięki niemu wnętrze
nabierało przytulnego charakteru. Zapa-j w miękkie poduchy i ciekawie rozejrzała dookoła.
Pokrycie hyba z prawdziwego lnu? Ściany wyłożono sosnową boazerią, iego samego chyba
drewna zrobiono też półki, z których it wypływały książki różnej wielkości, sądząc po
wyglądzie, ) czytane.
mujący salonik, pomyślała. Bezpretensjonalny i miły. Zapewne jest podobna... W ogóle jaki
to romantyczny domek, a jednocześ-eprzesłodzony i nieprzeładowany. I pieniądze nie biją w
oczy... róciła gospodyni z niewielką tacą w dłoniach. Postawiła na :u dzbanek z herbatą oraz
baryłkowaty słoiczek miodu. Nie chcę ci sprawiać kłopotu - odezwała się Joanna. Nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin