Dunnet Dorothy - Niccolo.pdf

(2505 KB) Pobierz
776446571.001.png
ROZDZIAŁ 1
O d Wenecji po Kataj, od Sewilli po Złote Wybrzeże Afryki, ludzie
zarzucali kotwice, otwierali ładownie statków i ważyli towary,
jak gdyby nic nigdy nie miało się zmienić. Albo: jakby nie mogli
istnieć głupcy - płci obojga - którzy pewnego dnia potraktują handel
(handel!) jako rozrywkę.
Zaczęło się to dość niewinnie - ów łańcuch niefortunnych wypadków,
który tylu trosk przysporzył bankierom. Zaczęło się od morza, blasku
wrześniowego słońca i trzech młodzieńców, wylegujących się w samych
kubrakach w wannie księcia Burgundii.
Z owej trójki Claes i Feliks wypatrywali dziewcząt na brzegu kanału.
Juliusz, którego instynkty stępiło dodatkowe dziesięciolecie, mile po­
krzepiony, z zadowoleniem pogrążył się w myślach, zapominając, że jest
czyimkolwiek preceptorem. Dobry astrolog kazałby mu natychmiast wy­
siąść.
Słońce ogrzewało wannę, a woda niosła ją przez ostatni odcinek krętej
drogi. Z pracowni angielskiego odlewnika przepłynęła wąski pas morza ku
Niderlandom użyteczną, choć steraną wichrami karawelą. Została nie bez
trudu wyładowana w zatłoczonej przystani Sluis - i nie bez trudu umocowa­
na w poprzek łodzi, którą sterowali przypadkowo dobrani wioślarze.
I oto znajdowała się tutaj. Uginająca się pod kiściami cherubinów wanna
szlachetnego Filipa, księcia Burgundii, hrabiego Flandrii, margrabiego
Świętego Cesarstwa Rzymskiego i posiadacza innych jeszcze, zaszczytnych
tytułów. Miejski basen kąpielowy w drodze do jednej z rezydencji księcia
w kupieckiej Brugii. Wewnątrz zaś przeprawiali się Juliusz, Feliks i Claes.
Przez chwilę nie mieli nic do roboty. Spokój natchnął Juliusza filozoficz­
nie.
- Czymże jest szczęście? - odezwał się, otwierając oczy.
- To nowy pies gończy - powiedział siedemnastoletni Feliks. Oparł
kuszę na biodrach, a jego szczurzy nos był czerwony od słońca. - Ten
z wielkimi uszami.
Juliusz skrzywił się, lecz bez złośliwości. Czegóż wymagać od Feliksa?
Zwrócił oczy ku Claesowi, osiemnastolatkowi o posturze dębczaka, z doł­
kami w policzkach.
- Nowa dziewka - podsunął Claes. Odkorkował butelkę wina, trzymając
szyjkę jak pęcinę ogiera. - Ta z ...
- Dosyć - przerwał Juliusz. Filozofia nie docierała do żadnego z nich.
Do Claesa nie docierało nic. Czasami Juliusz był zadowolony, że cywilizacja
osiągnęła taki postęp, jaki osiągnęła, by stawić czoło Claesowi. Grecy byliby
się wycofali do namiotów.
Claes spojrzał na niego ze smutkiem.
- Ja tylko ... - zaczął. Za nim młody Feliks wyszczerzył zęby w uśmie­
chu.
- Pij! Pij! - powiedział Juliusz - Dość już o dziewkach. Zapomnij, że
cokolwiek mówiłem.
- Dobrze - odparł zaskoczony Claes. Napił się. Odetchnął głęboko. Jego
nozdrza miały barwę błękitną. - To przyjemne - powiedział.
Juliusz powstrzymał się od przytaknięcia. Każda odmiana byłaby
przyjemna dla farbiarskiego czeladnika. Feliks (jego podopieczny, syn
chlebodawcy, codzienne brzemię) cieszył się dzisiejszym polowaniem na
króliki, choć na nie nie zasłużył. Jedynie on, Juliusz, pozostawiwszy troski
w farbiarni, miał prawo choć raz sobie pofolgować.
Brzegi kanału umykały ku tyłowi. Przewoźnicy pogadywali przyjaźnie
i chlapiąc wodą podśpiewywali piosenki. Rozgrzany słońcem cherubin
gościł u siebie - wzdłuż krawędzi wanny - trzy rozleniwione głowy, policzek
przy policzku. Juliusz spostrzegł*, że trzyma w ręku butelkę wina i zaćmił jej
denkiem całe słońce. Młodzian sumienny, lecz kłopotliwie lekkomyślny. Tak
go oceniano, gdy pobierał nauki w Bolonii.
Niech Bóg ma w opiece wszelkie studia prawnicze. To Flandria, nie
Italia. Ochotniczo podjąłeś się wyładowania wanny z pokładu statku.
Przyjmujesz propozycję powrotu w wannie do miejsca zamieszkania i za­
trudnienia. Zamykasz oczy, by łatwiej popaść w zadumę. Gdzie tu lekko­
myślność? Juliusz, notariusz rodziny Charetty, zamknął oczy. Niemal
natychmiast, jak się wydawało, poczuł paskudny cios w żebra. Na pół
obudzony machnął pięścią w odpowiedzi. Uderzył w coś.
- Ejże! - rzekł Feliks i, zarumieniony, uniósł nogę do kolejnego
kopniaka.
Juliusz przetoczył się na bok, unikając stopy. Odgłos spadającej wody
wyjaśnił mu, dlaczego Feliks go obudził. Zbliżali się do śluzy.
Głos Feliksa rozbrzmiewał potężnym echem wewnątrz wanny.
- Strąciłeś mi kapelusz - grzmiał Feliks. - Oderwałeś pióro.
Wioślarze sterujący w stronę śluzy obejrzeli się z uznaniem, podobnie jak
12
Claes, który wstał, aby im pomóc. Prawdę rzekłszy, trudno było uderzyć
Feliksa i nie trafić w jego nakrycie głowy. To dzisiejsze miało wysoki czubek
i zadarte rondo, niczym papierowa łódka. Pióro opadło, zerwane, na torbę
z królikami. W miejscach, które okrywał kapelusz, brązowe włosy Feliksa
były zlepione od potu, a loki zwisały niczym korkociągi. Był wściekły.
- Sam mówiłeś, że znudziło ci się już to pióro - odezwał się Claes. - Czas
wydobyć piwo, Meester Juliuszu.
Claes przebywał z rodziną Charetty od dziesiątego roku życia i jako
nieprawy syn przywykł do takich rozmów z Feliksem. Z biegiem lat Claes
stał się nie tylko czeladnikiem, lecz także swego rodzaju giermkiem młodego
Charetty. Feliks systematycznie usiłował maltretować Claesa, przeważnie
jednak tolerował go. Matka Feliksa, wdzięczna za chwile spokoju, zwalniała
Claesa z farbiarskich obowiązków, gdy tylko Feliks o to poprosił. Juliusz,
równie wdzięczny, żywił nadzieję, że przerywane terminowanie Claesa
potrwa aż do osiągnięcia przez Feliksa dojrzałości - a może nawet do starości
i pogrzebu.
Wyrozumiały Juliusz nie miał nic przeciwko paniczowi Feliksowi.
Dawał sobie z nim radę. Claes oczywiście nie miał władzy nad nikim
i dlatego tak często obrywał. Dzięki temu był bardzo pomocny. Juliusz
patrzył, jak Claes po raz ostatni macha wiosłem, odkłada je, przechodzi na
rufę łodzi i podaje Feliksowi kapelusz. Każdy zapamiętywał jedynie wzrost
Claesa, dołki w jego policzkach i uczynność. A także i to, że żadna istota płci
żeńskiej poniżej dwudziestki nie była bezpieczna przed jego zakusami.
Juliusz widział nad brzegiem wanny jego kłapiące usta i słyszał brzęczący
wewnątrz głos Feliksa. Nie przyłączył się do dyskusji na zwykłe tematy.
Oczywiście lubił popatrzeć na urodziwą kobietę. Miał swój udział w marno­
ściach świata. Wiedział, że jego wygląd przyciąga uwagę. Niejeden raz
musiał już przedtem wycofywać się z dwuznacznych sytuacji z młodymi
żonami klientów. Nie chodziło także o to, że rozważał wstąpienie do
klasztoru - przynajmniej dotychczas. Jeżeli jednak nadarzała się dobra
sposobność, należało być gotowym. Był powściągliwy. Nie targały nim
żądze, jak Claesemj nie wzdychał jak nieszczęsny Feliks, gdy przyszło im
płynąć rzecznym kanałem pomiędzy Sluis i Damme, mijając po drodze trzy
mile damskich kostek, a nawet kolan, jeśli się miało szczęście.
Co więcej, przystępnych kostek. Na wybrzeżu obydwu portów Brugii,
pośród szop, spichrzy, zagród i słupków do cumowania, nie było wielkich
pań o strzelistych nakryciach głowy i wygolonych czołach, z perłami na
trzewikach. Były za to zuchwale wykrochmalone, białe czepeczki i przemyś­
lnie udrapowane fartuszki w ilościach wystarczających, by zadowolić nawet
Claesa, pomyślał Juliusz. Najżwawsze z dziewcząt pokrzykiwały do tego czy
13
owego młodzieńca. Mężczyźni śpiewali, a chłopcy biegali wzdłuż brzegu,
dotrzymując kroku wioślarzom. Jeden wrzucił do wanny kamyk, który
zadźwięczał niczym serce kościelnego dzwonu. Dźwięk ten zagłuszyły po
chwili wrzaski chłopca, biorącego od ojca pospieszne lanie. Nawet w Bruk­
seli? Dijon czy Lille, książę Filip mógł usłyszeć to i owo.
Claes stał obok Feliksa. Feliks dawał władcze znaki kapeluszem, a pióro
przejął Claes. Zwisało z jego czupryny niczym linka od wędki, długie na trzy
stopy- Na drugim końcu łódki Juliusz pomógł zarzucić cumę i uniósł ku
strażnikowi śluzy zwyczajową beczułkę brugijskiego piwa.
Mężczyzna spojrzał na niego dwukrotnie, zanim wymówił jego imię. Bez
sw ej togi nie był Meester Juliuszem, prawnikiem, był po prostu kolejnym
nicponiem po dwudziestce. W chwilach większej trzeźwości Juliusz uświa­
damiał sobie, że postępuje niestosownie. W chwilach mniej trzeźwych nie
chciał się tym kłopotać. Strażnik śluzy bez trudu rozpoznał Feliksa i Claesa.
Wszyscy w Brugii i Leuven znali dziedzica rodu Charetty i jego nieodłącz­
nego towarzysza.
Na śluzie nie było żadnych innych łodzi: kolejna oznaka potęgi księcia.
Galar wypłynął, a wrota pływowe zawarły się skrzypiąc. Strażnik schował
piwo i pomaszerował otwierać upusty. Z wysokiej grzędy wodnej Juliusz
spoglądał przed siebie, gdzie za zamkniętymi drewnianymi wrotami kanał
biegł prosto przez obszary bagienne ciągnące się aż po odległe wieżyce
Brugii- Tuż za śluzą inna barka, płynąca ku morzu, czekała przycumowana,
aż ich łódź się wynurzy.
Ona także była głęboko zanurzona w wodzie. I także wiozła jeden
ładunek: pojedynczy, grubo owinięty przedmiot długości jakichś piętnastu
stóp, który jednak nie wystawał z obydwu stron jak książęca wanna, lecz
mieścił się zgrabnie wewnątrz barki, znosząc niemal bez drgnienia kołysanie
wody.
Powyżej, na oczyszczonym i strzeżonym pasie nabrzeża, stała grupa
niewątpliwie dostojnych osób, pośród których unosiło się nawet jedno
strzeliste nakrycie kobiecej głowy. Juliusz obserwował ich z niedostępnych
wyżyn śluzy. To samo czynili Feliks, Claes i wioślarze.
Były tam chorągwie. I byli żołnierze. Była grupa wystrojonych miejs­
cowych duchownych, towarzysząca średniego wzrostu biskupowi o szero­
kich ramionach, który aż lśnił cały od drogich kamieni. Juliusz wiedział, kto
to jest. Należał do niego szkocki statek St. Sahator, największy z okjatów,
jakie widzieli w Sluis. Był już rozładowany i właśnie zabierał nowy łamuiek
do Szkocji.
, *
Odezwał się Feliks:
- To biskup Kennedy, kuzyn króla, przybył spędzić zimę w Brugii. Ci
14
Zgłoś jeśli naruszono regulamin