Rocha Luis Miguel - Ostatni papież.rtf

(881 KB) Pobierz
LUIS MIGUEL ROCHA

       LUIS MIGUEL ROCHA

OSTATNI

PAPIEŻ

TŁUMACZENIE

              MARIA  FILIPOWICZ-RUDEK

 

 

 

WYDAWNICTWO OTWARTE KRAKÓW 2008

 

Tytuł oryginału: La muerte del Papa

Copyright © 2006 by Luis Miguel Rocha

Copyright ® for the translation by Maria Filipowicz-Rudek

Projekt okładki: Adam Stach

Fotografia na okładce: ® Jim Hollander / Reuters / Forum

Opieka redakcyjna: Eliza Kasprzak-Kozikowska

Redakcja tekstu: Monika Ślizowska Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Korekta: Małgorzata Pasz / d2d.pl, Magdalena Kędzierska / d2d.pl

Łamanie: Robert Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-7515-023-0

  www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,

w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

 

 

 

 

 

Książka dedykowana

Janowi Pawłowi I - Albino Lucianiemu

17 X 1912-29 IX 1978

„A jeśli chodzi o was, patriarcho, korona Chrystusa i dni Chrystusa”.

                  Siostra Lucja do Albino Lucianiego,

                                       Coimbra,  11 VII 19 77

„Niech wam Bóg wybaczy, coście mi uczynili”.   

Albino Luciani do kardynałów, którzy wybrali go na papieża  26 VIII 1978

 

ROZDZIAŁ 1

Dlaczego człowiek tak biegnie? Jaka pcha go siła? W prak­tyce wygląda to tak, że jedna noga oddala się od drugiej, pra­wa podąża za lewą. Ludźmi kierują różne pobudki. Jednych zmusza do ruchu pragnienie chwały, innych chęć zgubienia paru zbędnych kilogramów. To bez znaczenia, wszelkie po­wody można sprowadzić do jednego - wszyscy biegną po ży­cie, nic innego się nie liczy.

Nic też innego nie kieruje mężczyzną, który w samym środku nocy zbiega w pośpiechu po obszernych schodach Tajnych Archiwów Watykanu. Czarna sutanna rozpływa się w skąpym oświetleniu miejsca, którego istnienie wcale nie jest okryte tajemnicą. Swoją nazwę zawdzięcza ono temu, że przechowuje się tu poufne dokumenty. Dostęp do nich ma w zasadzie tylko głowa Kościoła katolickiego lub osoba przez nią upoważniona. W trzech ogromnych salach paulińskich i przyległych budynkach na tyłach Pałacu Apostolskiego przechowuje się dokumenty o istotnym znaczeniu dla historii tego małego państewka i całego świata. Urzędnicy watykań­scy zwykli mawiać, że każdy badacz może się z nimi zapo­znać - z tym tylko zastrzeżeniem, że chodzi o dokumenty

sporządzone do roku 1939 lub związane z II Soborem Waty­kańskim - ale tak w Rzymie, jak i wszędzie na świecie wiado­mo, że nie wszystkich się wpuszcza do archiwów, a ci, którzy się do nich dostaną, nie wszystko mogą zobaczyć. Osiem­dziesiąt pięć kilometrów watykańskich regałów skrywa wiele tajemnych zakrętów.

Duchowny przemierza sekretną drogę. W dłoni trzyma pożółkłe ze starości kartki papieru. Prawdopodobnie to one są przyczyną pośpiechu księdza. Jest wyraźnie zaniepokojo­ny dźwiękiem towarzyszącym odgłosom jego kroków. Skąd dobiega? Pytania przelatują mu przez głowę. Zatrzymuje się, rozgląda, nadstawia uszu, ale słyszy tylko przyśpieszony rytm swego oddechu. Po czole spływa mu pot. Biegnie do swojego mieszkania w mieście, czy raczej w państwie, bo tym Wa­tykan w rzeczywistości jest, z wszystkimi swoimi zasadami, prawami, ze swoim credo i własnym systemem politycznym.

Mężczyzna ów to monsignore Firenzi. Przy słabym świetle stojącej na biurku lampy kreśli swoje nazwisko - kilka nie­chlujnych kresek na wielkiej kopercie, do której przed nalepie­niem znaczka wkłada trzymane przed chwilą w dłoni kartki. Nazwisko adresata trudno odczytać, gdyż oświetlenie jest mi­zerne, a duchowny nachyla się nad papierem, zasłaniając go. Pot napływający do oczu utrudnia mu rozpoznanie własnego pisma. Po wykonaniu zadania Firenzi opuszcza pokój.

Dokąd monsignore udaje się w takim pośpiechu o tak póź­nej porze? Dzwon Bazyliki Świętego Piotra wybija właśnie pierwszą. Kiedy już wybrzmiewa, cisza na powrót przejmuje panowanie nad nocą. Jest zimno, ale sługa boży zdaje się tego nie zauważać. Nie przestaje biec i szybko wydostaje się na zewnątrz, na korytarze prowadzące na plac Świętego Piotra, eliptyczny cud Berniniego, pełen chrześcijańskiej i pogańskiej symboliki. Jakiś dźwięk ponownie uderza w uszy monsignore. Duchowny przystaje. Zimny pot spływa mu po plecach, kie­dy ciężko dysząc, z trudem próbuje złapać oddech. Nie ma wątpliwości, to odgłos kroków. Może gwardzista

szwajcarski odbywa nocny obchód. W każdym razie monsignore Firenzi przyśpiesza. Dokąd zmierza - nie wiadomo. Jego dłoń mocno zaciska się na kopercie. Gdyby ta noc była zwyczajna, spał­by teraz we własnym łóżku. O tym, że jest inaczej, świadczy niepokój malujący się na jego twarzy. Firenzi chroni kopertę, przyciskając ją mocno do siebie. Kiedy dociera na środek pla­cu, spogląda do tyłu. W oddali dostrzega cień; to nie gwar­dzista, przynajmniej nie w swym charakterystycznym stroju, chyba że jest po służbie. Obcy nie przyśpiesza, w odróżnie­niu od monsignore Firenziego, który teraz już prawie bieg­nie. Postać kroczy naprzód równo i rytmicznie. Duchowny zaczyna pędzić przed siebie i znów się ogląda. Gdyby ktoś mógł go teraz zobaczyć, pomyślałby, że coś z nim nie w po­rządku, ale nikt nie spaceruje tutaj o tak późnej porze - tyl­ko on i ten cień. Jeden kroczy, drugi biegnie. Wydaje się, że nie istnieje między nimi żaden związek, lecz czy można mieć co do tego pewność?

Jego Eminencja opuszcza plac i kieruje się w stronę Via delia Conciliazione. Rzym śpi snem sprawiedliwych i niesprawiedliwych, prawych i złoczyńców, biednych i bogatych, grzeszników i świętych. Monsignore zwalnia nieco, idzie te­raz szybkim krokiem; ciemna sylwetka podąża w ślad za nim i zdaje się, że jest coraz bliżej. W jej dłoni nagle rozbłys­ka światło. Firenzi dostrzega je i ponownie zaczyna biec tak szybko, jak tylko pozwala mu wiek i stan zdrowia. Biegnij, Eminencjo, po życie, od tego zależy, czy je zachowasz, czy umrzesz. W uszach Firenziego rozbrzmiewa stłumiony huk. Duchowny traci równowagę i opiera się o pierwszą rzecz, któ­rą napotyka na swej drodze. Wszystko trwa ułamek sekundy, głuchy dźwięk cichnie, potem już nic nie słychać. Cień jest jeszcze w pewnej odległości, lecz ona z każdą chwilą male­je. Firenziego przeszywa dotkliwy, promieniujący ku żebrom ból. Monsignore sięga ręką do ramienia. Krew. Krew nowego i wiecznego

przymierza między życiem i śmiercią. Znowu słychać kroki, cień jest tuż-tuż, ból staje się coraz bardziej dotkliwy.

-              Monsignore Firenzi, per favore.

-              Czego ode mnie chcecie?

-              Ciebie. - Tajemniczy prześladowca wyjmuje telefon ko­mórkowy i mówi w obcym języku, przypominającym któ­ryś ze wschodnioeuropejskich. Monsignore Firenzi zauważa na jego nadgarstku tatuaż przedstawiający węża. Kilka se­kund później obok dwóch mężczyzn zatrzymuje się czarny samochód; przyciemniane szyby nie pozwalają dostrzec, czy w środku jest jeszcze ktoś poza kierowcą. Napastnik wciąga osłabłego kapłana do samochodu, delikatnie i bez widocznego wysiłku. - Niech się ksiądz nie martwi. Nie umrze ksiądz.

Przed wejściem do samochodu mężczyzna wyciera skrzyn­kę pocztową, o którą oparł się Firenzi, po tym jak strzał dosięgnął jego ramienia. Monsignore nie spuszcza z niego wzro­ku. Ból przeszywa jego ciało. „A więc to się czuje, gdy się dostanie kulę” - myśli. Mężczyzna ciągle jeszcze zaciera śla­dy tego, co zdarzyło się tu parę sekund wcześniej. „Cóż za ironia losu, zmywać ślady, cóż za ironia!”. Ból przenika go na wskroś. I w tej właśnie chwili Firenzi myśli o domu, a na usta cisną mu się portugalskie słowa:

-              Niech mi Bóg wybaczy.

Mężczyzna szybko wsiada do auta. Ruszają, ani za wolno, ani za szybko, tak by nie wzbudzać podejrzeń. To profesjona­liści. Na ulicy znowu panuje spokój, wszystko jest w najwięk­szym porządku. Na skrzynce, o którą wsparł się monsignore Firenzi i do której w cudowny sposób udało mu się wrzucić kopertę, nim prześladowca zdążył się zorientować, nie pozo­stał najmniejszy ślad.

 

ROZDZIAŁ 2

Albino

29 września 1978 roku

Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie*.

Rz 14, 7

Dla jednych rutyna jest jak żarna, które niszczą i ścierają życie w proch. Ludzie ci utyskują na niekończącą się powta­rzalność tych samych epizodów i czynności. W pogardzie mają powielany przez wszystkie sekundy, minuty, dni i ty­godnie scenariusz, przez który przetoczą się po raz kolejny niczym przez te niszczycielskie żarna.

Dla innych natomiast poddanie się rutynie jest koniecz­nością, unikają oni sytuacji, w których mogłoby dojść do za­niechania codziennych czynności. Nieprzewidziane i nowe wydarzenia nie powinny zakłócać ani zmieniać scenerii, wśród której chcą wieść spokojną egzystencję.

Zarówno jednym, jak i drugim życie czasem daje w kość. Raz jest zmienne jak w teatrze, ku radości jednych, kiedy in­dziej trzyma się zasad i ustanawia reguły, po to by nie gor­szyć innych.

* Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, oprać, zespół biblistów polskich z ini­cjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 5 na nowo opracowane i poprawione, Poznań 2000. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

Siostra Vincenza należy do tych, którzy nie narzekają na swój jednostajny tryb życia. Od prawie dwudziestu lat sza­cowna staruszka usługuje Jego Eminencji Albino Lucianiemu. Takie były Boże zamiary, kto ośmieliłby się przeciwstawić ży­ciu, które wybrał dla niego Pan? Widocznie jednak Najwyż­szy zechciał teraz, by po wielu latach Albino Luciani i siostra Vincenza zmienili miejsce zamieszkania. Ich dawną wenecką siedzibę dzieli od aktualnej sześćset kilometrów. Ale nawet tak radykalna zmiana nie wywołała niezadowolenia u pra­cowitej zakonnicy.

Siostra Vincenza była już na nogach. Słońce jeszcze nie obudziło przestronnego placu, nadal pogrążała go senna ciemność, rozjaśniana jedynie żółtawym blaskiem latarń. O tej wczesnej godzinie, dokładnie o czwartej dwadzieścia pięć, siostra Vincenza sumiennie celebrowała swój codzienny rytuał. Na szczęście zaczęła się już przyzwyczajać do nowego miejsca zamieszkania.

Zakonnica niosła w rękach srebrną tacę, na której stał dzbanek kawy i filiżanka na spodku. Zamierzała położyć ją na stoliku, tuż obok drzwi do apartamentów Albino Lucianiego.

Nowo wybrany papież parę lat wcześniej poddał się ope­racji zatok. Jej ubocznym skutkiem było to, że po przebudze­niu odczuwał w ustach gorzki, metaliczny smak. Próbował go łagodzić kawą, którą każdego ranka przynosiła mu sio­stra Vincenza.

Kiedy zakonnica zmierzała ku prywatnym apartamentom papieskim, zdała sobie sprawę z pewnego szczegółu, który niemal umknął jej uwadze - już od ponad miesiąca wyko­nywała swe codzienne obowiązki w nowym miejscu, jednak ciągle jeszcze nie oswoiła się z długimi i ciemnymi koryta­rzami. W nocy rozjaśniały je tylko blade żarówki, dzięki któ­rym mogła dojrzeć majaczące pośród cieni przedmioty. „To bardzo uciążliwe, kiedy się nie widzi, co się niesie w rękach, monsignore - poskarżyła się pewnego razu.

Wszystkie przedmioty w korytarzach nosiły piętno minio­nych wieków. Każdy kamień, posąg, obrazy w bogato zdo­bionych ramach i tkaniny zawieszone na potężnych ścianach. Te skrywające się w półcieniu skarby przerażały siostrę Vincenzę. Omal nie krzyknęła, mijając niespokojnego cherubina, którego pomyliła z przyczajonym łobuziakiem, pragnącym spłatać jakiegoś figla. „Wariatka - pomyślała zakonnica - żad­ne dziecko nigdy nie postawiło tu swojej stopy”. Wielkość i splendor Pałacu Apostolskiego potrafią poruszyć wrażliw­sze dusze, ale siostra Vincenza czuła zakłopotanie w obliczu mocy i bliskości Boga. „Gdyby nie don Albino...” - myślała. Gdyby nie don Albino ona sama nigdy nie miałaby okazji stą­pać tymi korytarzami. Spróbowała się uspokoić. Przebywanie w tym miejscu o tej porze wywoływało u niej lęk i niepokój, ale dzień zaraz się zacznie, wnętrza ożyją, wypełnione po­śpiesznymi krokami sekretarzy, asystentów, księży i kardy­nałów.

Janowi Pawłowi I nie brakowało w nowej siedzibie osób służących pomocą w kwestiach protokołu, polityki, a na­wet teologii. Siostra Vincenza za to zajmowała się samym monsignore Lucianim, jego posiłkami, zdrowiem i drobnymi problemami codziennej egzystencji. Albino Luciani skarżył się na opuchnięte nogi albo inne mniejsze dolegliwości tyl­ko dwóm zaufanym osobom. Jakkolwiek monsignore Luciani wiedział, że w Watykanie czuwają doskonali lekarze, zdolni do wyleczenia każdej niedyspozycji, wolał pożalić się siostrze Vincenzie, a nade wszystko - swemu ulubionemu lekarzowi, doktorowi Giuseppe de Rósowi. Co dwa tygodnie doktor Giu­seppe pokonywał sześćset kilometrów dzielących Rzym od Wenecji, aby zobaczyć swojego pacjenta.

- Nie pojmuję, jak się to Jego Eminencji udaje - zwykł ma­wiać lekarz. - Czy jest Eminencja pewien, że lata mu lecą? Za każdym razem znajduję Eminencję w lepszym zdrowiu i w pełni sił.

- Doktorze Giuseppe, zaczynam wątpić w pańskie umie­jętności. Pan jako jedyny nie znajduje u mnie żadnych przy­padłości.

Vincenza wypełniała wszystkie swoje obowiązki z pełną pokory przyjemnością. Uważała Albino Lucianiego za dobre­go człowieka, który zawsze traktował ją z uczuciem i wro­dzoną delikatnością, mając raczej za przyjaciółkę niż służącą. Dlatego wziął ją ze sobą, kiedy musiał się przenieść do nowej rezydencji, znacznie obszerniejszej niż poprzednia i oczywi­ście znacznie znamienitszej. Ten luksus i przepych były dla Lucianiego nader kłopotliwe. Nie należał do osób, którym sprawia przyjemność bogactwo, mnóstwo bezużytecznych przedmiotów, mogących jedynie wywołać w ludziach smutek. Wszystko, co go interesowało, należało do sfery ducha. Jed­nak niekiedy ludzie muszą zająć się pewnymi przyziemnymi sprawami, choćby tymi, które służą umileniu i usprawnieniu życia najbliższego otoczenia. „Z czasem - myślał monsignore Albino - trzeba będzie jakoś uporządkować dom... wedle własnych upodobań albo za radą innych”.

Atak serca, którego Vincenza doznała niecały rok wcześ­niej, przykuł ją na jakiś czas do szpitalnego łóżka. Wbrew za­leceniom lekarzy, by nie wracała już do pracy i ograniczyła się do nadzorowania młodszych - i to najlepiej w pozycji sie­dzącej - nie zrezygnowała z osobistego usługiwania monsignore Lucianiemu.

Mimo dobrotliwej natury siostra Vincenza zmarszczyła gniewnie czoło, kiedy zasugerowano jej odstąpienie od dają­cych jej tyle satysfakcji codziennych obowiązków, jak choćby to niesienie tacy z kawą mrocznym korytarzem o tak wczes­nej godzinie. Oczywiście, by dalej móc zajmować się tym, co robiła dotąd, i być blisko monsignore Lucianiego, musiała wstąpić do zgromadzenia sióstr Marii Bambiny, które troszczą się o papieską siedzibę. Matka przełożona Elena oraz siostry Margherita, Assunta Gabriella i Clorinda były dla niej bardzo miłe, lecz żadna nie potrafiłaby opiekować się

Jego Eminencją Lucianim z taką wprawą i taktem, jak siostra Vincenza.

Kiedy zakonnica dotarła do drzwi prywatnych apartamen­tów Jego Świątobliwości, postawiła tacę na specjalnie do tego przeznaczonym stoliku, tuż obok wejścia, i dwa razy lekko zastukała.

- Dzień dobry, don Albino - powiedziała prawie szeptem.

Chwilę odczekała... Dosyć często podobne pozdrowienie dobiegało zza drzwi, bo zazwyczaj monsignore Albino wsta­wał w dobrym humorze. Czasami wychylał głowę i obdarzał siostrę Vincenzę swoim pierwszym tego dnia uśmiechem. Kie­dy indziej, gdy sprawy Watykanu trapiły jego serce, Luciani bąkał tylko „dzień dobry” i zamiast ponarzekać na dyplo­matów, skarbników i polityków, skarżył się na swoje ponad miarę opuchnięte kostki.

Ale tego ranka... Tego ranka Luciani milczał. Siostra Vincenza nie lubiła, kiedy codzienna rutyna nie wypełniała się co do joty. Przyłożyła głowę do drzwi, starając się wyłowić jakiś dźwięk po ich drugiej stronie. Ale niczego nie usłysza­ła. Przez moment rozważała, czy nie zapukać ponownie, ale w końcu zdecydowała, że tego nie zrobi. „Pierwszy raz zda­rza się, że don Albino jeszcze śpi o tej porze - pomyślała, od­wracając się - w końcu to nie tragedia, że odpocznie parę minut dłużej...”

Siostra Vincenza oddaliła się w ciszy do swego pokoju, by odmówić poranną modlitwę.

Mijało właśnie wpół do piątej.

Warto przyjrzeć się pewnemu człowiekowi, który prze­wraca się z boku na bok w swoim łóżku i burczy coś pod nosem, nie mogąc zasnąć. To nic szczególnego. Coś takiego zdarzyło się kiedyś każdemu z nas, męczyliśmy się, darem­nie próbując znaleźć wygodną pozycję. Ten zaś mężczy­zna, w odróżnieniu od całej reszty zwykłych śmiertelników, potrafi zasnąć o każdej porze dnia i nocy,

niezależnie od okoliczności. Sierżant Hans Roggan jest systematyczny, upo­rządkowany, spokojny i zrównoważony. Dziś w Rzymie od­wiedziła go matka. Zjedli razem kolację i teraz sierżant usiłuje sobie wytłumaczyć, że winę za jego bezsenność po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin