Haggard Henry R. - Pierscień królowej Saby.pdf

(897 KB) Pobierz
32866235 UNPDF
Henry R. Haggard
Pierścień królowej Saby
Queen Sheba’s Ring
Tłumaczyli: A. i K. Jankowscy
Wydanie oryginalne: 1910
Wydanie polskie: 1991
32866235.001.png
Rozdział I
Pojawienie się pierścienia
Chyba każdy czytał monografię – zdaje się, że to właściwe słowo – pióra mego drogiego
przyjaciela, profesora Ptolemeusza Higgsa, opisującą płaskowyż Mur w Afryce
środkowopółnocnej, starożytne podziemne miasto znajdujące się w górach otaczających ów
płaskowyż i nieznane plemię abisyńskich Żydów, a raczej ich wymieszanych z innymi rasami
potomków, które je zamieszkiwało. Rozmyślnie piszę „chyba każdy”, bo aczkolwiek prace
takie czyta nieliczne grono specjalistów, to jednak interesuje się nimi też szersza publiczność,
szczególnie jeśli wychodzą one spod pióra tak znanych z wojowniczego usposobienia osób,
jak Ptolemeusz Higgs. Żeby nie wprowadzać zamieszania, może lepiej wyjaśnię od razu o co
mi chodzi.
Otóż przeciwnicy i wrogowie profesora Higgsa, których – czy to ze względu na swe
znakomite osiągnięcia naukowe, czy też z przyczyny ostrych i bezkompromisowych
wystąpień polemicznych – ma bardzo wielu, zarzucają mu, że... hmm... mija się z prawdą. Nie
dalej jak dzisiejszego ranka jeden z jego adwersarzy zamieścił w gazecie list, w którym –
nawiązując do wykładów jakiegoś poszukiwacza przygód wygłoszonych w Towarzystwie
Brytyjskim parę lat temu – zastanawia się, czy profesor Higgs nie odbył podróży do Mur na
jakimś niezwykłych rozmiarów żółwiu, zamiast na wielbłądzie.
Te niecne insynuacje rozsierdziły profesora, który – jak już zaznaczyłem – nie jest
bynajmniej łagodnym barankiem. Zaledwie przed godziną, nie zważając na moje perswazje,
opuścił swoje mieszkanie z biczem ze skóry hipopotama, znanym w Egipcie pod nazwą
korbaczą, w zamiarze wyjaśnienia owemu oszczercy niewłaściwości jego postępowania. Aby
nie dopuścić do publicznego skandalu, pozwoliłem sobie wszakże zatelefonować do owego
gentlemana, który – choć tak śmiało i groźnie pisze – jest raczej mizernej postury i
bojaźliwego usposobienia, i poradzić mu, by usunął się w porę z drogi. Sądząc z nagłego
zakończenia naszej rozmowy, pojął w lot moją aluzję. W każdym razie mam nadzieję, że to
się dobrze skończy. Jednak na wszelki wypadek porozumiałem się już z adwokatem mego
obrażonego przyjaciela.
Myślę, że po tym wstępie czytelnik już wie, że piszę tę książkę nie po to, bym ja czy ktoś
inny stał się znaną osobą, ani nie dla zdobycia pieniędzy, których braku na razie nie
odczuwam, lecz jedynie w celu przedstawienia nagiej prawdy. Zresztą tyle plotek krąży na
temat tego, gdzie byliśmy i co się nam przydarzyło, że wyjaśnienie tych spraw jest chyba
konieczne. Nabrałem takiego przekonania, gdy tylko skończyłem czytać wspomniany wyżej,
pełen złośliwości i insynuacji, list. Natychmiast, jeszcze przed śniadaniem, zatelegrafowałem
do Ofiwera Orme’a, bohatera tej historii, jeśli ma ona w ogóle jakichś bohaterów, który
odbywa właśnie przyjemną podróż dookoła świata, z pytaniem, czy wyraża na to zgodę.
Dziesięć minut temu otrzymałem odpowiedź z Tokio. A oto jej treść:
„Rób, co uważasz za konieczne, ale zmień, proszę, wszystkie nazwiska itd., bo planuję
wracać przez Amerykę i nie chcę żadnych wywiadów. Japonia to miły kraj”.
Dalej następują zdania dotyczące spraw prywatnych, których nie ma tu potrzeby
przytaczać. Oliwer zawsze wysyła dziwaczne telegramy.
Sądzę, że nim przystąpię do opisu naszych przygód, powinienem się krótko przedstawić
czytelnikowi.
Nazywam się Ryszard Adams i jestem synem cumberlandzkiego rolnika i Walijki. Płynie
więc w moich żyłach celtycka krew, co może wyjaśnia moje umiłowanie podróży i inne
rzeczy. Jestem już starszym człowiekiem i myślę, że zbliżam się do końca swej drogi
życiowej. W każdym razie obchodziłem niedawno sześćdziesiąte piąte urodziny. A oto mój
wygląd, tak jak przedstawia go stojące przede mną lustro: wysoki, szczupły (nie ważę więcej
niż sto czterdzieści funtów – pustynia wyciągnęła ze mnie cały tłuszcz, jeśli jakiś posiadałem)
mężczyzna o piwnych oczach i pociągłej twarzy, zakończonej przyciętą w szpic siwą bródką,
która kolorem nie różni się od włosów na głowie. Muszę szczerze wyznać, że mój obraz w
lustrze, które przecież nie kłamie, przypomina mi starego capa. Zresztą krajowcy, wśród
których przebywałem, a szczególnie ludzie Mahdiego, których byłem przez pewien czas
więźniem, nazywali mnie często Białym Capem.
Tyle, jeśli chodzi o mój wygląd. Co do profesji – jestem lekarzem starej szkoły. Proszę
pomyśleć, co to znaczy! Kiedy byłem studentem, zabiegi odkażające były zupełną nowością i
jeśli je, w ogóle stosowano, to środki dezynfekujące rozpylano za pomocą wielkiej maszyny
na kółkach, która do złudzenia przypominała urządzenia używane dziś do oprysków w
ogrodnictwie.
Studia skończyłem z dobrymi ocenami i byłem dosyć wziętym lekarzem. Jednakże w
życiu każdego człowieka zdarzają się momenty, które bez względu na to, jak je
usprawiedliwiać, nie przynoszą mu szczególnej chwały, kiedy przedstawi się je w obojętnym
na wszystko druku. Krótko mówiąc, w ojczyźnie nie zatrzymywały mnie żadne więzy, a że
byłem ciekaw świata, podróżowałem przez wiele lat, zarabiając na życie praktyką lekarską.
Nie było to zbyt trudne, jako że byłem dobry w swoim fachu.
Czterdzieste urodziny obchodziłem w Kairze. Wspominam o tym tylko dlatego, że
właśnie tam poznałem Ptolemeusza Higgsa, który mimo młodego wieku cieszył się już
sporym uznaniem ze względu na niezwykłe zdolności do nauki języków i osiągnięcia w
archeologii. Pamiętam, że mówiono żartem, iż potrafi biegle kląć w piętnastu językach, a w
trzydziestu dwóch całkiem dobrze i że czyta hieroglify z taką łatwością, z jaką biskup czyta
„Timesa”.
Wyleczyłem go z duru brzusznego, ale ponieważ wydał swoje wszystkie oszczędności na
skarabeusze czy coś w tym rodzaju, nie chciałem zapłaty. Muszę stwierdzić, że nigdy mi nie
zapomniał tej drobnej przysługi, gdyż mimo swych wad (osobiście nigdy bym nie zostawił go
samego w pokoju, w którym znajdowałby się jakiś przedmiot mający ponad tysiąc lat),
Ptolemeusz jest od tamtej pory moim dobrym przyjacielem i zawsze mogę na niego liczyć.
W Kairze ożeniłem się z Koptyjką arystokratycznego pochodzenia. Według tradycji
rodzinnej wywodzili się oni od Lagidów, królów egipskich. Jest to zupełnie możliwe, a nawet
prawdopodobne. Moja żona była chrześcijanką i osobą wykształconą. Ale oczywiście
pozostała kobietą Wschodu, a małżeństwo z taką kobietą, jak starałem się później
wytłumaczyć innym, jest dla Europejczyka rzeczą bardzo niebezpieczną, szczególnie jeśli
zdecyduje się pozostać na Wschodzie, gdzie jest pozbawiony kontaktów z ludźmi swojej rasy
i nie cieszy się szacunkiem miejscowej społeczności. Jednak mimo iż krok ten zmusił mnie do
wyjazdu z Kairu i zamieszkania w Asuanie, który był wówczas mało znaną mieściną, Bóg
jeden wie, jak byliśmy szczęśliwi, dopóki nie zabrała mi jej, a z nią radości życia, zaraza.
Dosyć o tym. Są to sprawy zbyt bolesne i intymne, aby o nich pisać. Zostało mi jedyne
dziecko, syn, którego – aby dopełnić kielich goryczy – porwali ludzie Mahdiego, gdy miał
zaledwie dwanaście lat.
I tak oto doszedłem do historii będącej właściwym tematem tej książki. Nie ma jej kto
opisać – Oliwer nie chce, Higgs nie może (tam, gdzie w grę nie wchodzi archeologia czy w
ogóle nauka, Higgs jest do niczego), muszę więc to zrobić ja. W każdym razie, jeśli okaże się
nudna, to będzie to moja wina, a nie tej historii, która – mówię to z ręką na sercu – jest
naprawdę osobliwa.
Rok temu, pewnego grudniowego dnia, po kilkudziesięcioletniej nieobecności w Anglii
znalazłem się w Londynie. Tegoż jeszcze wieczoru zastukałem do drzwi domu profesora
Higgsa przy Guildford Street. Otworzyła mi jego gospodyni, pani Reid, chuda i ponura
starsza niewiasta, która nieodparcie przypomina mi zawsze ożywioną mumię. Powiedziała, że
profesor jest co prawda w domu, ale podejmuje kolacją pewnego gentlemana, w związku z
czym powinienem przyjść następnego dnia. Z trudem udało mi się ją przekonać, aby raczyła
powiadomić swego chlebodawcę, że przybył do niego z wizytą stary przyjaciel z Egiptu.
Pięć minut później odnalazłem salon Higgsa, który pani Reid łaskawie wskazała mi z
dołu, nie fatygując się, aby mnie tam osobiście zaprowadzić. Był to duży, na całą szerokość
domu, pokój, przedzielony pośrodku łukiem, w którym niegdyś znajdowały się rozsuwane
drzwi. Wewnątrz panował półmrok, który rozpraszały tylko świece płonące na zastawionym
do kolacji stole. Ich blask wydobywał z ciemności niezwykłą kolekcję antyków, wśród
których znajdowało się parę mumii o zakrytych złotymi maskami twarzach, stojących w
swych sarkofagach przy ścianie. W drugim końcu pokoju dostrzegłem jednak lampę
elektryczną wiszącą nad zawalonym książkami biurkiem, a w jej świetle mego przyjaciela, z
którym nie widziałem się od dwudziestu lat, i jego gościa.
Opiszę najpierw Higgsa, którego – stwierdzam to z całą odpowiedzialnością – nawet
najwięksi wrogowie uważają za jednego z najwybitniejszych archeologów i znawców
martwych języków, aczkolwiek nikt nie domyśliłby się tego z jego powierzchowności. Higgs
ma czterdzieści pięć lat, jest niski i tęgi, o rumianej twarzy, ogniście rudych włosach i
brodzie. Oczy – kiedy można je ujrzeć, gdyż na ogół nosi duże niebieskie okulary – są
nieokreślonego koloru, ale ich spojrzenie jest kłujące jak igła. Ubiera się tak nieporządnie i w
tak znoszone rzeczy, że – jak wieść niesie – policja stale go przegania, biorąc za włóczęgę.
Tak wyglądał, i nadal wygląda, mój najdroższy przyjaciel, profesor Ptolemeusz Higgs. Mam
nadzieję, że nie poczuje się urażony, kiedy to przeczyta.
Wygląd jego gościa, który siedział przy biurku z brodą opartą na rękach, słuchając z
raczej nieobecną miną jakiegoś uczonego wywodu, wyraźnie kontrastował z wyglądem
Higgsa. Był to dobrze zbudowany, szczupły w talii, lecz szeroki w ramionach
dwudziestopięcio – czy dwudziestosześcioletni mężczyzna. Rysy twarzy miał tak ostre, że
gdyby nie błyszczące czarne oczy, można by go posądzić o zbytnią surowość, włosy proste,
krótko obcięte i ciemne jak oczy. Ogólnie biorąc, wyglądał na inteligentnego i zdolnego
człowieka, a kiedy się uśmiechał, przyjemnie było nań popatrzeć. Taki był i jest kapitan
Oliwer Orme. Powinienem jeszcze wyjaśnić, że jest jedynie kapitanem ochotniczych wojsk
inżynieryjnych, choć – jak dowiódł w wojnie burskiej, skąd właśnie powrócił – również
świetnym żołnierzem. Sprawił na mnie wrażenie człowieka, którego los nie darzy
szczególnymi względami. Na jego twarzy wyraźnie malował się smutek. Być może właśnie
dlatego poczułem do niego sympatię od pierwszego spojrzenia. Dla mnie los też nie był
łaskawy.
Kiedy stałem tak, przypatrując się im, Higgs podniósł wzrok znad papirusa, czy co to tam
było, i dostrzegł mnie, ale nie rozpoznał w półmroku.
– Kim, do diabła, pan jest? – wykrzyknął cienkim i ostrym głosem, który zawsze
przybiera, kiedy jest zły albo zaniepokojony. – I co pan robi w moim pokoju?
– Uspokój się – powiedziałem. – Przecież gospodyni powiedziała ci, że przyszedł twój
przyjaciel.
– Owszem, tylko że nie przypominam sobie żadnego przyjaciela z taką capią brodą.
Podejdź no, przyjacielu. Wszystko w porządku.
Podszedłem więc i stanąłem w kręgu światła rzucanym przez lampę elektryczną.
– Kto to może być? Kto to może być? – mruczał Higgs. – Zaraz, zaraz... to twarz starego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin