Brzezińska Anna-Zbój Twardokęsek 1-Zbójecki gościniec.pdf

(1525 KB) Pobierz
Brzezinska Anna-Zboj twardokesek 1-Zbojecki gosciniec
Anna Brzezińska – Zbójecki gościniec tom 1
ANNA BRZEZIŃSKA
Zbójecki Gościniec
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przed północą spłonęła kolejna wiedźma. Ósma, jak się Twardokęsek dorachował z uderzeń mosiężnego gongu.
- Rychło przyjdzie i wasza kolej. - W drzwiach pokazał się łysy łeb oprawcy. - Niech was tylko dobrze wypytają i
prościutko w ogień. A tymczasem gościa macie. Z samej świątyni.
Przybysz strącił podniszczony hiszpański but i sapiąc, opadł na zydel. Zsunął kaptur. Oblicze miał nalane, spocone
z wysiłku. I bardzo dobrze zbójcy znajome. Oblicze Mroczka, ongiś kupca sukiennego, a potem zbójeckiego kamrata.
- Zdziwionyś, Twardokęsek? - niedbale spytał Mroczek. - A pamiętasz, co mi w Górach Sowich powiedziałeś? Co
komu pisane, to go nie minie. Tak mi rzekłeś i sztyletem nielicho po żebrach zmacałeś...
- Czego chcesz? - warknął zbójca.
- Pogawędzić - Mroczek wyszczerzył nadpsute zęby. - Bo tyś już, Twardokęsek, nie pospolity zbójca. Ty teraz z
bogami i książętami za pan brat. Żal tylko, że cię z tego spoufalenia jutro na placu ogniem palić będą. Z wiedźmą pospołu -
ukradkiem zmacał pod koszulą chroniący przed urokiem medalik. - Dwóch nas już tylko z całej kompanii zostało,
postanowiłem więc kamrata odwiedzić, powspominać stare czasy.
- Czemu cię powroźnicy do wieży wpuścili? - spytał niespokojnie zbójca.
- Bo zapłaceni - wykrzywił się drwiąco - byśmy tu sobie mogli w spokoju porozmawiać. Przy tym wiedźmy się
boją. Wolą siedzieć za żelaznymi drzwiami, z dala od plugastwa.
- Widzę ja, Twardokęsek, co ci teraz po łbie chodzi -podjął Mroczek. - Mają mi jutro prawo katowskie czynić,
myślisz, jaka dla mnie korzyść język strzępić? Ano taka, że nielekko człekowi na stosie zdychać.
- Był już tu wcześniej ktoś - szyderczo odezwał się Twardokęsek - co mi lekką śmierć za pogawędki obiecywał.
Sam książę Evorinth. I z niczym precz poszedł.
- Ale wróci, Twardokęsek - pokiwał głową Mroczek. -Wróci niezawodnie. A wiesz, co wtedy będzie? Poty cię
każe kleszczami szarpać, póki wszystkiego nie wyśpiewasz.
Zbójca niepewnie popatrzył ku wiedźmie rozciągniętej na dębowej ławie.
- Jej nie słuchaj, ona cię od kaźni nie wybawi. A ja tak. Ot, okowitę przyniosłem, popijemy, powspominamy... -
Mroczek dobył z sakwy solidny bukłak. - Może zamroczysz się i lżej będzie zdychać... A może prócz okowity jeszcze co w
sakwie się znajdzie. Ale pierwej mi opowiesz. Wszystko, wedle porządku. Od tamtego dnia, kiedy z naszym skarbczykiem
na grzbiecie z kompanii czmychnąłeś. Goniliśmy za tobą, Uchacz nas prowadził, ale nie zgoniliśmy. Może byłoby lepiej,
gdybyśmy zgonili...
***
Przychodzi kiedyś taki czas, gdy człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów czas zastał na
Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o
zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Twardokęskowi wlekli się ospale, niechętnie, bo zaciężni z kupieckiej straży
zdołali porządnie kompanię poszarpać. Dwóch zbójców sczezło: jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy
rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki znudzony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić
ścierwo do rozpadliny, a potem cichaczem wymknął się przed świtem.
Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od czyszczenia kociołków w obozowisku, ale na koniec
doszedł do własnej kompanii, małej fortunki i nagrody, nałożonej na jego głowę we wszystkich Krainach Wewnętrznego
Morza. Wiedział, że jest sławny, ale po tym, jak w pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył przybity na drzwiach swój
konterfekt, skóra mu ścierpła na grzbiecie i postanowił uciekać jak najdalej od rodzinnych stron.
Pospiesznie znalazł statek płynący na Szczeżupiny, archipelag rozciągnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór
Żmijowych, i szczęśliwie wylądował na Tragance. Co prawda, bogini Szczeżupin, Fea Flisyon Od Zarazy, nie cieszyła się
najlepszą sławą, jednak Twardokęsek nie był szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał świąteczne ceremonie, lecz
nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.
Stolica Fei Flisyon spodobała się Twardokęskowi od pierwszego wejrzenia. Znalazł gospodę na południowym
stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy, zakopał w ogrodzie kuferek ze zrabowanym kamratom
łupem i uwierzył, że resztę swych dni przeżyje w spokoju. Po pierwszych nerwowych tygodniach coraz śmielej opuszczał
zaułki starego portu i wychodził nawet na główne ulice. Nikt go nie znał, nigdy nawet nie słyszeli jego imienia. A
przynajmniej z początku tak myślał.
Miasto było wielkie, światowe. Na nabrzeżu języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się z narzeczami
południowych równin i chrapliwą mową Pomortu. Z wieżyc po obu stronach traktu bacznie obserwowano przybyszów. Ci
zaś, czując zrozumiały respekt przed sinoborskimi łucznikami, spokojnie przechodzili przez Spiżową Bramę, ku słynnym
targowiskom. Fea Flisyon, zwana przez pospólstwo Zaraźnicą lub Morową Panną, wytrwale znosiła wrzaski przekupniów,
obelgi pijanych marynarzy, odór gnijących ryb i sztormy zsyłane przez szaloną morską boginkę, Sandalyę. Nie mieszała się
ani w zatargi bogów, ani w walki śmiertelników. I właśnie jej rzekoma łagodność zmyliła Twardokęska.
Tamtej nocy wiał paskudny wiatr. W karczmie starego Stulichy, gdzie podawano najlepszą w mieście jałowcówkę,
siedziała tylko grupa stałych bywalców. Twardokęsek znał ich z widzenia, lecz bynajmniej nie kwapił się do pogawędki,
będąc bowiem człowiekiem rozważnym, nie pytany nie otwierał gęby. Zaszył się w kąciku, obmacywał ryżą posługaczkę i
popijał jałowcówkę.
Na stołeczku przy palenisku rozsiadł się mizerny człowieczek: suszył przy ogniu ciżmy, pociągał z garnca i
gardłował. Zbójca spotykał go wcześniej. Był to dobry znajomek karczmarza Stulichy, Krupa go wołali. Dawniej ponoć
służył w świątyni Morowej Panny, póki go kapłani na dziedzińcu za bluźnierstwa nie oćwiczyli i wygnali.
- Po niebie to oni wtedy gładko, jako krowy po łące, chadzali - rozprawiał Krupa. - Gwiazdy rozpalali według
porządku, aby ludziom świeciły, i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z bogami pospołu
żyli...
1 / 90
424947677.002.png
Anna Brzezińska – Zbójecki gościniec tom 1
Na wpół pijani rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka tylko jeden czy drugi potakująco
potrząsnął głową, dolał jałowcówki.
- Później wszakoż ci, którzy stworzyli świat, a było ich pięcioro, rozeszli się i oddalili od siebie - ciągnął Krupa. -
I powstał wśród nich spór za sprawą tego, który spętany spoczywał w otchłani. I w zapalczywości swej tworzyli bez miary
stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Zaś najpotężniejsza z nich była Annyonne.
Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę też trwoga zdjęła, a trochę i niechętny
podziw, bo w Krainach Wewnętrznego Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Lepiej tedy uszu
nadstawił, choć rozsądek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic dobrego być nie może, tylko zamęt i zgorszenie.
- I podarowano jej skrzydła jasnopióre, by ją po niebie niosły, a także, na własną i innych zgubę, miecz o
podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skąd wyłonili się Stworzyciele; nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt prócz
tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi przepastnej, gdzie spoczywał
Spętany. Przemówił do niej, ona zaś słuchała i słowa jego wzbudziły w niej pychę bezbrzeżną i pragnienie potęgi.
Zasiadła na szczycie świata i poczęła gromadzić wokół siebie inne spośród Dzieci Gniewu i podburzać je, by powstały
przeciwko swym panom, Stworzycielom. Dzieci Gniewu zaś słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i
całej postaci, głos zaś miała słodki i czarowny.
- Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się w przestrachu, szukając
schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne były tak wielkie, iż pozostała na nagim szczycie
góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak nawet
wówczas nie wypuściła z dłoni niosącego zgubę miecza. Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w
owym ostrzu drzemie ich zagłada.
- A bodajby suka sczezła! - mruknął ktoś twardo.
- Szaleństwo Annyonne było tak bezmierne, że nawet oślepiona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko
Stworzycielom. Szła dalej i dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemność
przesypywała się niczym zakrzepły, słony piach. U jej boku zaś kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i
pomór...
Za to tedy, nerwowo pomyślał Twardokęsek, za to Krupę kapłani oćwiczyć kazali, a ze świątyni precz wygnali za
bluźnierstwo i przeciwko bogom wygrażanie. Bo toż i głupi wyznałby się, że ogień, nic to, jeno Kii Krindar Od Ognia, a
wód spiętrzenie to Mel Mianet Od Fali. Żadnemu, ścierwo, bogowi nie przepuszcza, ani samej Zaraźnicy, co się u niej pod
dachem chował, jakby zło w niego jakoweś wstąpiło. Et, zbierać się trza, pomyślał, wysupłując z sakiewki półgroszówkę,
nie śpi licho, nie próżnuje. W taką noc, gdy wicher od Pomortu wieje, nie wiedzieć, co on przynieść może. Kto teraz
dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie
nieprzyjaciół czynić.
Długo jeszcze miał potem wspominać, jak to sobie wszystko mądrze a przemyślnie u starego Stulichy obiecywał.
Ani się spodziewał, że strażnicy świątynni, co widać na Krupę dobre baczenie mieli, zdążyli już osaczyć gniazdo herezji.
Przyłożyli zbójcy w łeb na samym progu gospody i wraz ze wszystkimi, którzy się przysłuchiwali bezbożnym
wygadywaniem, powlekli do świątyni. I tak się zaczęły kłopoty Twardokęska.
Więźniów trzymano pod niższą świątynią, w żelaznych klatkach wpuszczonych w kanały ściekowe. Strażnicy ich
nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwić całymi dniami w kanale, rozmyślać i przyglądać się wielkim
jaszczurom, od których roiło się w ściekowisku. Z tymi gadami to było tak: niegdyś pewien niefortunny kupiec sprowadził
do Traganki cały ich statek. Ale kiedy nikt nie kwapił się kupować, a żyjątka były żarłoczne, wyrzucił je do najbliższego
kanału. Jaszczury tak się wkrótce rozmnożyły, że w żaden sposób nie dało się ich wygubić. Ponieważ jednak były bardzo
zajadłe na szczury, niegdyś najgorsze utrapienie Traganki, mieszczanie skwapliwie wyrzekli się kosztownych usług
magików szczurołapów i pozostawili jaszczury w spokoju.
Zbójcę otoczyły trzy pokaźne, wygłodzone sztuki. I tak siedzieli sobie po przeciwnych stronach żelaznej kraty,
trzy bestie i Twardokęsek, dzień za dniem gapiąc się na siebie bezsilnie.
Gdy więc pojawił się pierwszy strażnik, zbójca ochoczo wyśpiewał swoją historię. Począwszy od rozpadającej się
sadyby w Górach Żmijowych, gdzie przyszedł na świat -co akurat nikogo nadmiernie nie zajęło, natomiast opowieść o
swych późniejszych wyczynach na Przełęczy Zdechłej Krowy musiał powtarzać raz za razem. Skończyło się tym, że
kapłani położyli łapę na jego kuferku, a samego Twardokęska, z rękami pomazanymi na czarno, jak zwyczaj każe czynić ze
złodziejami, w oczekiwaniu na kaźń oprowadzono po placach Traganki.
Twardokęsek był rozżalony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór
Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. I to bynajmniej nie z powodów, dla których za
jego głowę wyznaczono nagrodę w Krainach Wewnętrznego Morza, lecz dlatego, że nie uiścił z rabunku stosownej daniny.
Kapłani, ludzie skrupulatni i praworządni, odczytali mu rozwlekłą sentencję wyroku. Zbójca tyle zapamiętał, że najpierw
mieli mu obciąć dłonie, jako że zagarnął nimi trybut należny Zaraźnicy, i ku przestrodze przyozdobić nimi Spiżową Bramę,
dalej odjąć nogi, którymi pokalał świętą ziemię Traganki, i wrzucić je do Kanału, potem wyrwać język, którym złorzeczył
bogini, i uszy, co się bluźnierstwu przysłuchiwały. Co dalej, nie pomniał. Liczył, że kat nie będzie w rzemiośle zbyt
wprawny i przed czasem umorzy ofiarę.
Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło
zbójcy przez głowę, że na ostatek zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z
werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach - słowem, że będzie umierał, jak przystoi zbójowi o jego pozycji i sławie.
Tymczasem kapłani Zaraźnicy byli oschłymi, skąpymi biurokratami, a kaźń miała się odbyć na wewnętrznym dziedzińcu
świątyni, podczas wieczornego bicia dzwonów, aby wrzaski skazańca nie zakłóciły obywatelom drzemki.
Dzień był upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, zaś strażnicy, dwaj spragnieni rozrywek prostacy, urządzili
sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny.
Stali u Spiżowej Bramy, przy głównym trakcie Traganki. Pstrokate budy kupieckich smatruzów tłoczyły się po
obu stronach gościńca, przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i
najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców.
Twardokęsek miał być przykładem zgubnych skutków występku, ale lekceważył owo zadanie. W przeciwieństwie do
złodzieja po drugiej stronie gościńca, który donośnie biadał nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż
współczucie.
2 / 90
424947677.003.png
Anna Brzezińska – Zbójecki gościniec tom 1
Wreszcie strażnicy zajęli się butelką taniego porzeczkowego wina i grą w kości. Twardokęsek zaś wsunął się w
głąb bramy tak daleko, jak pozwalał łańcuch, i usiłował ignorować splunięcia przechodniów.
Chyba przysnął na słońcu. Obudziło go lekkie pacnięcie w ramię i kilka słów wypowiedzianych z miękkim,
cudzoziemskim zaśpiewem.
- Którędy do pałacu?
Pochylał się nad nim wojownik norhemne, odziany w nabijany żelazem skórzany kubrak, przyciężkawy na upalną
wiosnę Wysp Szylkretowych, z gębą po barbarzyńsku osłoniętą czarną szmatą. Południowym zwyczajem, przy
haftowanym srebrem pasie nosił dwa miecze. Kilka kroków z tyłu przystanął błękitny, czarnogrzywy skrzydłoń. Więcej
Twardokęsek nie dostrzegł, przybysz miał słońce za plecami.
Zmrużył oczy. Wierzchowiec niecierpliwie tańczył w miejscu, potrząsał na wpół zwiniętymi skrzydliskami, a
przechodnie odsuwali się z respektem. Wcześniej Twardokęsek raz tylko widział żywe skrzydłonie. Nie miał jeszcze ni
sześciu lat, gdy norhemni, rabusie z południowych barbarzyńskich plemion, przedarli się do jego wioski. Wyrżnęli
wówczas wszystkich, którzy nie mieli dość rozumu, by uciec w góry, i ruszyli dalej. Matka niosła go na plecach, a on
patrzył w dół, gdzie nad pogorzeliskiem, które było kiedyś ich wioską, kołowały trzy błękitne skrzydlate wierzchowce.
Jeśli norhemni wolno po Szczeżupinach chadzają, to świat do reszty zszedł na psy, pomyślał ze złością
Twardokęsek. I nagle w ociężałej od upału głowie błysnęła mu wredna myśl.
- Trakt was zawiedzie do samiuśkich pałacowych wrót - mruknął. - Tam dri deonema wołajcie. On wierzejami
sprawuje.
Wojownik norhemne lekko skinął głową i odszedł.
- A co tak krokorasz, jako kokosz na gnieździe? -młodszy ze strażników oderwał się od flaszki i wymierzył
Twardokęskowi potężnego kopniaka.
- O drogę do dri deonema pytał - burknął.
- Iście? - ucieszył się strażnik. - To i my spieszmy popatrzeć.
Tragańska biedota, wygłodzona i pozbawiona rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej
bijatyce, toteż wkrótce zebrał się znaczny tłumek gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemne, który z
pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale ani razu nie obejrzał się za siebie.
Kiedy wszedł w kolumnadę, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony. Starszy strażnik w
przypływie dobrego humoru dał zbójcy pociągnąć z butelki. Wino było kwaśne i ciepłe.
Opiekunowie Twardokęska hojnie rozdzielali kuksańce, aż wreszcie cała trójka wdrapała się na podstawę
kolumny, skąd rozciągał się najlepszy widok.
Nie czekali długo. Dri deonemem był w owych czasach pewien wygnaniec, poniekąd krajan Twardokęska, który
słynął na Szczeżupinach ze skrupulatnego wypełniania swych obowiązków. Norhemne nie zdążył nawet dotknąć kołatki u
wrót pałacu, kiedy dri deoneme raźno wkroczył na plac. Tłum truchcikiem rozsypał się wkoło. Co śmielsi śladem
strażników Twardokęska wdrapywali się na kolumny.
Nieopodal kostropaty ptasznik przyjmował zakłady.
Podobno niegdyś, gdy Szczeżupiny były młode i dzikie, Kretko z Traganki ubił kochanka Zaraźnicy, Dri
Deonema. Bogini podniosła wielki lament. Pół miasta wygubiła pomorkiem, potem jednak nieco się opamiętała, po części
zapewne dlatego, że jej przypisańcy gwałtem pakowali dobytek na łodzie i straszyli emigracją. Zwołała wiec na miejscu,
gdzie potem pobudowano pałac dri deonemów, i obwołała tegoż Kretko, co jej kochanka zaszlachtował, nowym
wcieleniem zmarłego.
Co rozumniejsi z tragańskich mieszczan popukali się w czoło, lecz nikt się nie zamierzał bogini sprzeciwiać.
Kretko, roztropny sinoborski skrytobójca, nie mieszał się ani do handlu, ani do teologii. Czas jakiś na Tragance panował
spokój. Kretko kazał budować pałac, z pomocnikami murarskimi w kości grywał, nocami zaś pił po gospodach. Od czasu
do czasu szedł na górę do Zaraźnicy; co tam czynili, nie chciał gadać, ale wielce sobie chwalił służbę u bogini. Póki
Krzywoszyj, rzeźnicki pomocnik, który wedle bramy konie kleśnił, nie ugodził go zdradziecko nożem.
Tym razem bogini mniej płakała. Kazała przyprowadzić strwożonego, zasmarkanego Krzywoszyja, wsadziła mu
na łeb obręcz dri deonema i odesłała do świeżo wybudowanego pałacu. O kaźni i pomście za Kretka ani kto rozprawiał.
Odtąd stało się tradycją, że z Krain Wewnętrznego Morza zbiegali się do Traganki wszelkiego rodzaju
wyrzutkowie, mordercy, bratobójcy i bluźniercy, by spróbować sił w walce z dri deonemem. Wedle Twardokęska wszyscy
leźli jako kuropatwy w sieć, bowiem chętnych do pojedynku było wielu i zwycięzca nie cieszył się łaską bogini dłużej niż
pół tuzina lat. A Szylkretowymi Wyspami po staremu kapłani trzęśli.
Norhemne wyraźnie nigdy o tym nie słyszał.
- Chuderlawy ten dzikus jako paździorko - mruknął strażnik.
- Nie chuderlawy, a żylasty - poprawił go drugi. - Oni tylko wyglądają tak niepozornie, ale straszne to rzeźniki,
zajadłe.
Potem dri deoneme przemówił i wszyscy zaczęli się powoli uciszać.
- Radem ci bardzo, norhemne. Zawdy łacniej dzikiego niźli swojaka zaszlachtować - zarechotał oblubieniec
bogini.
- Szukam kogoś - rzekł norhemne. - Mężczyzny, wojownika. Zwą go Eweinren.
- Mnie szukasz! - żachnął się urażony dri deoneme. - Wszyscy mnie szukacie!
Przybysz bez słowa potrząsnął głową.
- Tedy - dri deoneme splunął na wyschnięty pył gościńca - trza ci było, norhemne, we własnym chlewie w
spokojności leżeć, a nie w miasto iść. Bo w mieściech, norhemne, ludzie złe a niegodziwe - dodał, wyciągając długi
oburęczny szarszun.
Skrzydłoń zasyczał wściekle. Zakończone czarnymi miotełkami uszy położył po sobie, wyprężył się, szyję w
przód wyciągnął, aż się ludzie poczęli cofać z przestrachem.
- Udobne żywiszcze! - mlasnął stojący obok Twardo-kęska nosiwoda.
- Nie będę z tobą walczyć - powiedział dziki. - Nie znam cię, człowieku.
W tłumie odezwały się pogardliwe okrzyki. Ktoś cisnął na środek placu obgryzioną skórkę dyni.
- Też mi rzeźnik... - zarechotał strażnik.
3 / 90
424947677.004.png
Anna Brzezińska – Zbójecki gościniec tom 1
Nie dokończył jednak, bo dri deoneme z wrzaskiem runął na przybysza. Wszyscy wyciągnęli szyje, by nie uronić
ani chwili z mającego nastąpić widowiska.
Norhemne odskoczył zwinnie.
- Czego czekasz?! - ryczał nosiwoda.
Wtedy właśnie norhemne szybko sięgnął do pasa i kochanek bogini zwalił się na bruk. W jego czole tkwiła
niewielka metalowa gwiazdka.
Traganka miała nowego dri deonema.
- Oszustwo! - wrzasnął usadowiony na podstawie kolumny chłopak w pstrokatym kubraku. - Toż to nie walka,
jeno czyste oszukaństwo było!
Odpowiedział mu ochoczy poszum tłumu. Ludzie byli zawiedzeni. Oczekiwali czegoś dłuższego.
- Kijami takiego tłuc, nie na górę prowadzić! - rozdarła się tęga niewiasta w żółtej sukni. - Sztuką jakowąś, nie
żelazem pana życia zbawił!
- Czarownictwo! Przeniewierstwo plugawe! - podchwycono skwapliwie. - Ogniem prawo mu uczynić!
Nosiwoda pochwycił pustą już butelkę po porzeczkowym winie, zgrabnie odbił denko o trzon kolumny i począł
wywijać w powietrzu owym naprędce wykoncypowanym orężem. Nie bacząc na rozpaczliwe ujadania przekupek, w mig
połamano na pałki dwa stragany z wizerunkami Morowej Panny, rozchwycono flaszki z cudowną wodą, co bije u wejścia
do groty bogini, a jakowyś śmiałek wydarł włócznię z rąk posągu. W niejednym miejscu poczęło pobłyskiwać żelazo. Co
prawda, otwarcie na pałacowy dziedziniec broni wnosić nie dozwalano, ale nieotwarcie wszyscy wnosili i teraz użytek
zamierzali z niej uczynić.
Twardokęsek uśmiechnął się szeroko.
Wtem potężne wierzeje pałacu rozwarły się i stanęło
w nich kilku kapłanów. Tłuszcza zafalowała niepewnie, przycichła, a jeśli nawet ktoś rzucił jeszcze jakieś
przekleństwo, to z cicha i bez przekonania. Słudzy Zaraźnicy dzierżyli miasto twardą ręką.
- No, my też pójdziem, Twardokęsek - postanowił pospiesznie starszy strażnik. - Szybko się uwinęli, nie?
- Ano - przytaknął drugi. - Żadnej rozrywki człowiek nie miał, psiakrew. Ale mówiłem, to straszne rzeźniki.
Norhemne niespiesznie czyścił metalową gwiazdkę o koszulę martwego dri deoneme. Przy wejściu do pałacu
zamiatacz ulic czekał już, by uprzątnąć ścierwo. At, jako się to jednemu z przygody rozkosz i świętowanie trafi, pomyślał
zawistnie zbójca, a drugiemu przede zmierzchem na skrzypcu kruk oczy wykolę.
- Nie ociągaj się, Twardokęsek! - Szarpnięcie łańcucha zakończyło zbójeckie filozofowanie. - Jak się spóźnim do
wieży na wieczerzę, to ci flaki wypruję jeszcze przed kaźnią.
- Panie - kapłan w białej, świątynnej kapicy pociągnął norhemne za skraj kubraka. - Panie, zda ci się teraz
oporządzić, nim przed zachodem słońca wstąpisz na stok góry.
- Po co? - zdziwił się norhemne. - Szukam kogoś i nie mam czasu na głupoty.
Kapłan aż się zachłysnął na myśl o teologicznych skutkach niefrasobliwości barbarzyńcy.
- Właśnie żeś został wybrańcem miejscowej bogini - wyjaśnił nie bez zgryźliwości zbójca. - Póki ktoś inny cię nie
utrupi.
Barbarzyńca wykrztusił kilka niezrozumiałych słów.
- W żadnym razie - oznajmił twardo. Wydarł struchlałemu strażnikowi łańcuch, krzepko ujął w połowie, owinął
wokół ramienia i zwisającym końcem raz a potężnie zbójcę uderzył. - To w podzięce za wskazanie drogi, ścierwojadzie.
Twardokęsek zaskowytał, kiedy ogniwa łańcucha przeorały mu czoło.
Gapie wiwatowali radośnie.
- Dosyć! - ozwał się gromki głos Mierosza, najwyższego kapłana Fei Flisyon.
Za jego plecami mierzyło z łuków sześciu jasnoskórych niewolników o rysach ludu Sinoborza. Na czołach mieli
piętna z rodzaju tych, które wypala się na targowiskach u podnóża Góry Hałuńskiej. Norhemne bez dalszych sporów
pozwolił się poprowadzić w głąb pałacu, co, jak zauważył Twardokęsek, dobrze świadczyło o obyciu i rozsądku dzikusa.
Łańcucha jednak z garści nie wypuścił.
Pałac był nader obszerną budowlą na południowym stoku góry, gdyż, jak słusznie zauważył Twardokęsek, każdy
dri deoneme niezwłocznie po zaszlachtowaniu poprzednika zaczynał odczuwać nieprzeparty pociąg do murarki.
Kolumnada przed pałacem pochodziła z czasów, gdy kochankiem bogini był zdradziecki książę Skalmierza i należała do
najwyborniejszych dzieł. Wieńczące kolumnadę posągi przodków księcia były daleko mniej udatne. Jeszcze gorsze
wrażenie sprawiała przysadkowata wieża z szarego granitu, gdzie zamieszkał pewien przybysz z Wysp Zwajeckich: jak
wszyscy Zwajcy, okazał się człekiem nieufnym i ostrożnym, toteż bezzwłocznie wzgardził gościną kapłanów. Była tam
jeszcze palisada z zaostrzonych drewnianych kołów, jakimi grodzi się chutory na trzęsawiskach Wężownika, i most
zwodzony nad dość płytkim, do cna porosłym zielskiem wykopem. Ostatnimi zaś czasy pałac wzbogacił się o dachowe
powietrzniki, rzekłbyś, rodem z wiejskiej sadyby w Górach Żmijowych.
Mierosz powiódł ich do niewielkiego rosarium, gdzie czekała uczta przygotowana dla poprzedniego dri deonema.
Łucznicy skromnie przycupnęli w cieniu okalającego ogród muru. Twardokęsek zaś niepostrzeżenie dopadł baraniego
udźca i wbił zęby w mięsiwo.
- Chciałbym zobaczyć waszą twarz - poprosił Mierosz. - I poznać imię, jeśli łaska.
- Po cóż wam moje imię?
- Bo zostaliście właśnie naznaczeni łaską bogini - oschle powiedział kapłan. - Przed zmierzchem pójdziecie się jej
pokłonić.
W odpowiedzi barbarzyńca sięgnął po flaszkę wina. Kapłan posiniał na twarzy.
- Nie rozumiesz, prostaku?! - wrzasnął wysokim głosem trzebieńca. - To nie twój rodzinny chlew! To Traganka,
siedziba Fei Flisyon! I albo do niej pójdziesz, albo zaraz każę cię naszpikować strzałami!
Prawdę na straganach gadali, pomyślał Twardokęsek, że kapłani pod świątynią niewolników trzymają, dobrze
wyćwiczonych w rzeźnickim rzemiośle. I jak się który dri deoneme za bardzo rozbestwi, to mu cichaczem łeb ścinają. Nie,
pójść to on do Zaraźnicy niechybnie pójdzie, nie dopuściliby kapłani, by jej podobną zniewagę uczynił. Inna rzecz, czy
potem za ową hardość czegoś mu kapłani do jadła nie dosypią.
- Nie uraduje mój widok waszej pani - rzekł na koniec barbarzyńca i powoli odsunął zawój.
4 / 90
424947677.005.png
Anna Brzezińska – Zbójecki gościniec tom 1
Mięsiwo ugrzęzło Twardokęskowi w gardle, gdyż oblicze, które się wyłoniło spod czarnej szmaty, niezawodnie
należało do niewiasty. Jeden z łuczników poderwał się spod muru. Jak większość strażników świątynnych, był niemową.
Przycięty język chrapliwie trzepotał się w jego gardle, lecz nie zdołał powiedzieć ani słowa. Twarze pozostałych były
obojętne i nie wyrażały niczego.
Kobieta, która zabiła dri deonema, nie miała więcej niźli dwa tuziny lat. I z pewnością nie jest norhemnem,
pomyślał Twardokęsek. Gdyby nie te ryże włosy, wyglądałaby jak niewiasta z północnych wysp.
Jednak prowadziła ze sobą błękitnego skrzydłonia, a jej strój uszyto w namiotach norhemnów, daleko od
Wewnętrznego Morza.
- Szukam mężczyzny - wyjaśniła. - Niegdyś nosił imię Eweinren. Eweinren z Karuat i mam wiadomość
niezawodną, że go spotkam na Tragance. Nie dalej jak rankiem przypłynęłam na wyspę i nie znam waszych zwyczajów.
Ten człowiek - niedbale machnęła ku zbójcy -kazał mi spytać o dri deonema. Nie bez zamiaru zapewne, aby mnie na tym
dziedzińcu usieczono. Ja do was urazy żywić nie będę, jednak nie mieszajcie mnie do tutejszych sporów. Trosk mam dość
własnych.
Twarz kapłana z nagła przybrała przebiegły wyraz. Twardokęsek słyszał, że już wcześniej trafiali się ludzie
małego serca, którzy, zamordowawszy dri deonema i zrabowawszy należycie pałac, nie mieli zamiaru położyć głowy w
służbie bogini. Jednak za każdym razem Zaraźnica znalazła sposób, by ich zatrzymać. Należało tylko zagnać oporną
dzikuskę przed oblicze bogini.
- Tak czy inaczej idźcie się naszej pani pokłonić - rzekł Mierosz. - Jeśli zdobędziecie jej przychylność, może wiele
w poszukiwaniach pomóc, bo zna imię każdego człowieka na Tragance. A na razie i my musimy zwać was jakimś mianem.
Przez chwilę niemo mierzyli się wzrokiem.
Oczy niewiasty były zielone, wpadnięte i opuchłe ze znużenia, jak dziury wypalone w kocu. Złe oczy, myślał
Twardokęsek, a od wściekłości aż się w nich skrzy. W drodze widać od dawna, przyodziewek na niej nędzny, nawet ta
gunia, co nią skrzydłoniowi grzbiet zaściela, dziurawa i wyblakła na słońcu. Po tutejszemu gada, ale z południa idzie. O dri
deonemach widno nie słyszała. I nie wieśniaczka to z byle przysiółka, tylko dziewka dufna a pyskata, miecze dwa nosi, a w
tych jukach na skrzydłoniu też pewnikiem nie fasola.
Ani chybi, najemniczka, zdecydował, z owym Eweinrenem w Tragance zmówiona.
- Być może masz rację - przyznała wreszcie kobieta. - Być może pójdę do twojej bogini. Jeśli zaś idzie o imię, jak
je nazywacie? - położyła na dłoni metalową gwiazdkę, którą zabiła tragańskiego pana.
- Szarka, szarotka - podsunął Twardokęsek. Nie wiedzieć czemu, wydało mu się, że przez jej twarz przesunął się
cień.
- Więc nazywajcie mnie Szarka. A jego gdzie w ciemnicy dobrze zawrzyjcie - wskazała na Twardokęska. - Jeszcze
z nim nie skończyłam.
Dwóch rzezańców bogini o gładko wygolonych czaszkach zaprowadziło Twardokęska do niewielkiej, ciemnej
klitki. Poprzez okienko u powały zbójca widział schody, prowadzące do grot, gdzie Fea Flisyon oczekiwała nowego dri
deonema. Jednak, choć z całych sił wytężał wzrok, nie zdołał dostrzec Szarki.
***
- Jakoż się to dziwnie po świecie plecie - zacmokał ze zdumieniem Mroczek. - Żebyś ty, Twardokęsek, słyszał ile
deliberowano, jakim sposobem ta twoja dziewka doszła do obręczy dri deonema. Jak się spierano, po co ją sobie Fea
Flisyon upatrzyła. Ot, knowania, ot, spiski tajemne! Cała tajemnica taka, że tyś ją za norhemne wziął i na rzeź posłał -
pokręcił głową. - Zdałoby ci się raczej gdzie przytaić. Ziemi szmat kupić i kapustę sadzić, nie bogom przed oczy leźć. Ale
polazłeś. Dziewce obręcz na łeb wepchnąłeś. Suty gościniec. Ażeśmy od tej twojej nagłej hojności mało nie sczeźli.
Zbójca nie odpowiedział. Popatrzył na rozciągniętą na szrobie wiedźmę. Głowa opadła jej na bok, ale oczy miała
przytomne, połyskiwały spoza na wpół uchylonych powiek. Słuchała. Bo też nigdy jej nie rzekłem, pomyślał nagle
Twardokęsek, jak to się wszystko zaczęło. Jakeśmy się z Szarką na wyspie Zaraźnicy spotkali.
- Radbym ninie posłuchać, jak ci się za ów gościniec dziewka wywdzięczyła - oznajmił drwiąco Mroczek. - Co
było dalej, Twardokęsek?
- Poszła do Zaraźnicy - zbójca oblizał popękane wargi. - O czym po pieczarach ze sobą rozprawiały, nie
opowiadała się przede mną, a ja pytać nie chciałem. Tyle że tamtej nocy musiała się widzieć z Koźlim Płaszczem, odstępcą
przeklętym. I potem już o Eweinrenie więcej nie mówiono. Niby wesz psiej sierści, żalnickiego księcia się ninie czepiła.
Tyle, że on z nią ani gadać chciał, ani ją rozpoznawał. Może jej do cna bogini we łbie zamieszała?
- A bo to bogini potrzebna? - zarechotał Mroczek. - Pomnisz, Twardokęsek, tę sołtysią córkę, coś do niej do sioła
chadzał? Tę, co cię przydybała z Vii w stodole i cepem po grzbiecie otłukła? Urodziwa była, ale harda straszliwie, jak psa
cię potem pędziła. A kiedy precz poszedłeś, wykładasz sobie, że w świat chciała za tobą leźć, szukać, ledwo jej to ojciec
rzemieniem przez rzyć wytłukł? Tak to i jest. On chce, ona nie chce. Ona chce, to jemu już niesporo. Miłość tragiczna.
***
- Nie jesteś nim - powiedziała skulona na szczycie schodów postać. Jej głos był mieszaniną wyrzutu,
rozczarowania i złości. Przede wszystkim złości. - Znów nim nie jesteś.
Przycupnięta na krawędzi ostatniego stopnia Fea Flisyon nie odrywała wzroku od migoczących na nabrzeżu
światełek. Wąska twarz Zaraźnicy i opasujący czoło kryształowy diadem świeciły w mroku tak mocno, że wkrótce Szarka
musiała odwrócić wzrok. Dostrzegła jednak, że z lewej, kurczowo zaciśniętej na naszyjniku ręki bogini wyrastało sześć
palców.
Za drobną, rozświetloną postacią otwierała się szczelina. Po wyspie krążyła pogłoska, że bogini trzyma w
pieczarach niezmierne skarby i wielu kusiło się je odnaleźć. Żaden nie wrócił.
- Olśniewające miasto, prawda? - spytała z drwiną Zaraźnica.
- Największe spośród tych, które widziałam - przytaknęła Szarka, lecz bogini już odwróciła się ku wejściu do
jaskiń.
Szarka zawahała się, patrząc, jak tamta z wolna pogrąża się i ginie w ciemnych trzewiach góry. W dole miasto
szumiało setką przyciszonych głosów, zaś kroki Fei Flisyon chrzęściły wśród lodu, coraz dalej i coraz ciszej. Szarka
jeszcze raz obejrzała się za siebie i ostrożnie weszła w podziemia, w ślad za odległym blaskiem bogini.
5 / 90
424947677.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin