Mniszek Helena - Gehenna.rtf

(1498 KB) Pobierz

Helena Mniszek

 

 

 

 

Gehenna

czyli dzieje nieszczęśliwej miłości


Prawdziwa i prawdopodobna biografia Heleny Mniszek

 

Był rok 1909. W witrynach księgarskich pojawiła się książka Heleny Mniszek o nieco intrygującym, lecz bynajmniej nie romansowym tytule: “Trędowata”. Mimo to krótko gościła na półkach. Powędrowała do rąk powściągliwie życzliwych “autorytetów” (E. Słoński, A. Lange, W. Gomulicki) i zachwyconych czytelników. I wydanie, drukowane na koszt własny autorki, rozeszło się błyskawicznie. Od tej pory upłynęło już 80 lat. Wielokrotnie zmieniały się rządy, powstawały i upadały partie i stronnictwa, idee i ideologie, dwie wielkie wojny spustoszyły świat, zmieniając przy okazji mapę Europy i naturalnie Polski, rodziły się i umierały literackie awangardy, prądy i mody. Mniszkówna trwała. Można by rzec - trawestując znany slogan - jest wiecznie żywa! No bo jakże inaczej określić popularność “Trędowatej”, która do 1939 r. Miała 16 wydań, a po wojnie jeszcze dwa. Nieśmiertelny romans ukazał się pod patronatem nobliwej oficyny (Wydawnictwo Literackie) korzystając z jej renomy i splendoru. Cóż z tego, że towarzyszyło temu porozumiewawcze mrugnięcie okiem pt. “czegóż nie robi się dla pieniędzy?...” Przecież raz i drugi (1972, 1988) kupiło tę książkę 100.000 czytelników. To chyba o czymś świadczy nawet, jeśli to nazwiemy snobistyczną modą na kicz.

Żywot “Trędowatej” na tym się nie kończy. Przed wojną powieść miała dwie ekranizacje. (W 1926 r. ze Smosarską i Mierzejewskim, w 1939 r. z Barszczewską i Brodniewiczem), a po wojnie trzecią (1976 r.) oraz dwie, typowo rozrywkowe adaptacje telewizyjne.

Czytelnicy warszawskich popołudniówek w latach 1971-72 tj. “Kuriera Polskiego” i “Expresu Wieczornego” mogli również czytać Mniszkównę w odcinkach, a warto wiedzieć, że były to gazety ukazujące się w liczbie pół miliona egzemplarzy!

Dla pełnej inwentaryzacji zjawiska, do cyfr tych nieprawdopodobnie dużych a głęboko bulwersujących koneserów sztuki tzw. elitarnej należałoby dopisać bliżej nie określoną, choć bez wątpienia dużą, liczbę tych “konsumentów”, którzy poznawali wzruszającą historię miłości Stefci i ordynata Michorowskiego czytając powieść przepisaną na maszynie a nawet ręcznie! Fakt ten to niewątpliwy ewenement psycho-socjologiczny, który jeden jedyny raz odnotowała współczesna historia literatury. Dla badaczy kultury masowej owe “rękodzieła” są formalnie interesujące, albowiem struktura sentymentalnego romansu, pełnego kunsztownych a rozwlekłych opisów i analiz, uległa w nich daleko posuniętej trywializacji. Fabuła ograniczana do samej akcji, zmieniała powieść w brukowo-zeszytową wersję love story.

Sądząc po tych rewelacyjnych wręcz doniesieniach można by mniemać, że Mniszkówna przez całe życie zażywała sławy i bogactwa. Nic podobnego. Pisarka zupełnie nie umiała dbać o swoje interesy. Była niepraktyczna i nieśmiała, toteż zarabiali na niej wszyscy, poza nią samą. Największe firmy wydawnicze w przedwojennej Polsce, drukowały jej książki: Gebethner i Wolff, M. Arct, L. Idzikowski, K. Rzepecki. I choć większość z nich miała kilka, a niekiedy kilkanaście wydań, nikt nie troszczył się o respektowanie praw autorskich pisarki ani też o poziom tej literatury. Nie zachęcano Mniszkówny nigdy do pracy nad tekstem, stylistycznych poprawek, skrótów itp., nie przysyłano też egzemplarzy do korekty. Nic dziwnego zatem, że była łatwym obiektem ataków wszystkich obrońców “prawdziwej” sztuki.

Właściwie można jej współczuć, gdyż żyjąc na uboczu, na kresach nie zaznała radości, jaką daje popularność, sympatia czytelników, ich żywa reakcja na widok ulubionej książki. Poznała natomiast aż nadto dobrze wszystkie negatywne strony sławy.

W 1929 r. odpowiadając na ankietę “Tygodnika Polskiego” tak pisała:

“Owe najmilsze chwile były w roku 1909. Ileż przeżyłam wzruszeń, ile miałam zapału, jak serdeczną i gorącą wdzięczność dla nieodżałowanej pamięci wielkiego naszego pisarza Bolesława Prusa.

On pierwszy poznał moje skromne początkowe utwory, a potem “Trędowatą”.

On pierwszy dodał mi otuchy i zachęty do wydania “Trędowatej” oraz do dalszej pracy. Są to wspomnienia niezatarte z duszy i z serca, trwać będą zawsze, z jednakową wyrazistością, okraszone szczególnym urokiem.

Pokochałam go od razu jak ojca, a gdy usłyszałam wyczekiwany, decydujący dla mnie wyrok, uniesiona szałem radości, ręce Prusa przycisnęłam do ust.

Co robisz, królu mój! Entuzjastka z pani! zawołał ubawiony.

Mógł mnie nazwać entuzjastką, widząc łzy szczęścia, płynące z moich oczu.”

Później, jeśli płakała to już nie z radości. Była nieustannie i bez pardonu napastowana przez krytyków. Ich niewybredne i wręcz obraźliwe wypowiedzi (np. “kury sadzić zamiast pisać książki”), doprowadziły ją pod koniec życia do stanu głębokiego wyczerpania nerwowego. W liście do Kornela Makuszyńskiego z 1938 r. zwierzała się: “Zgasłam Drogi Panie (...) obolała od pocisków i grzmoceń różnego kalibru (...)”.

Rozgoryczenie i smutek musiały być tym boleśniejsze, iż z tego co wiemy o niej, była bardzo wrażliwa, łagodna i dobra. Wszyscy, którzy się z nią stykali, czy to przyjaciele czy ubodzy chłopi, mówili o niej z sympatią i szacunkiem. Myślę, że warto zapoznać się pokrótce z jej biografią i nakreślić przy tej okazji psychologiczny wizerunek tej tak bardzo kontrowersyjnej pisarki.

Helena Mniszek-Tchórznicka urodziła się w rodzinie zubożałych ziemian kresowych na Wołyniu, 24 V 1878 r. Uczyła się w domu i choć było to wykształcenie dość staranne nie miała możliwości rozwinięcia swoich talentów. Bardzo kochała muzykę i dobrze grała, miała też zdolności plastyczne (szczególnie ładnie malowała kwiaty), władała biegle czterema językami; słowem, posiadała wszystkie umiejętności dobrze urodzonej panny na wydaniu. Wyszła więc za mąż za ziemianina Władysława Chyżyńskiego i wyjechała na Litwę w 1898 r. Mąż był plenipotentem w majątku Wańkowiczów i obserwacje tam poczynione owocowały w jej pierwszej powieści. Czy tak było istotnie trudno dziś rozstrzygnąć. Istnieje zresztą znacznie bardziej romantyczna prawda o genezie “Trędowatej”. Otóż niedaleko Garwolina, we dworze Uścieniec, jest prywatne muzeum poświęcone Mniszkównie. Założył je pan Dariusz Kaczanowski, który szczyci się tym, że jest “prawnukiem pisarki z nieprawego łoża”. Licznie zajeżdżającym tutaj turystom, którzy przybywają podziwiać piękne i jedyne w swoim rodzaju eksponaty (jak kolekcja XIX-wiecznych strojów polskiej arystokracji, zbiory toaletowych przyborów, cacek zdobiących buduary i sypialnie kobiece, a także kolekcję zupełnie wyjątkową - damskich gorsetów i podwiązek, wachlarzy, karnecików, pamiętników itp.) Opowiada on, iż we dworze tym, u swoich bogatych krewnych, przebywała niegdyś młodziutka Helena. Rodzina wysłała ją w mazowieckie, sosnowe lasy, by ratować zagrożone chorobą płuca. Przyjechała rzekomo by leczyć anemię i uczyć francuskiego języka swoją młodszą kuzynkę.

Sytuację ubogiej krewnej i związane z tym upokorzenie przetapia potem w literacką fikcję. Romans natomiast, bardziej tragiczny niż w powieści, bo prawdziwy, także się wydarzył. Nie wiadomo tylko, kto był obiektem jej pierwszych, gorących uczuć. Wiadomo - jaki był finał. Synek - Waldzio (Waldemar!), którego oddano pod opiekę pani leśniczynie, a ta wykarmiła go i wychowała razem ze swoim Jankiem. Skandal został starannie jak widać ukryty, skoro tylko jeden “dokument”, list jakiejś zaufanej rezydentki dworu do “panienki” Heleny (tak bardzo “skrzywdzonej”), zachował się i może zaświadczać o autentyczności całej historii. Są też inne, pośrednie dowody, jak choćby duże podobieństwo pana Kaczanowskiego do nieszczęśliwej prababki, o której mówi zawsze z wielką czułością (tak przynajmniej twierdzi M. Okolska, autorka reportażu zamieszczonego w “Barwach” w 1977 r.).

W tym poszlakowym “procesie” o uwiedzenie i porzucenie niemałą rolę mogłyby odegrać “materiały” - do dziś istniejące, tj. powieści Heleny Mniszek. W każdej z nich odnajdziemy motyw nieszczęśliwej miłości. Zakochanych rozdzielają społeczne przesądy bądź okrutny los. Powraca też temat małżeństwa nieudanego lub zawartego z przymusu, które okazuje się pomyłką, a nawet udręką dla kobiety. Brzmi to szczególnie dramatycznie, bowiem narracja prowadzona z punktu widzenia bohaterki jest psychologicznie prawdziwa, sugestywna i wiarygodna. Czy wybór takiego “wzorca” miłości był kwestią literackiej mody czy też odbiciem osobistych przeżyć autorki, trudno rozstrzygnąć. Życie i powieściowa fikcja często niepokojąco blisko ze sobą się kontaktują. I choć nie sposób dziś wyświetlić tej tajemnicy, zastanawiający być może fakt, że (jak pisze Barbara Wachowicz najdokładniej badająca życie pisarki) nie zachowała się nieomal żadna korespondencja po autorce “Trędowatej”, a przecież wiemy jak bardzo lubiła pisać. Od dzieciństwa każdą wolną chwilę temu poświęcała, rezygnując z zabaw z rówieśnikami bądź innych przyjemności.

Powróćmy jednak do “oficjalnych”, sprawdzonych źródeł. Po pięciu latach małżeństwa Mniszkówna pozostała sama z dwoma córkami. Jej mąż zmarł. Wróciła więc do rodzinnego majątku Sabnie, gdzie wkrótce zaczęła pisać “Trędowatą”, swój “wilczy bilet” na literacki Parnas.

Ponownie wyszła za mąż w 1910 r. Tym razem był to ziemianin z Podlasia, Antoni Rawicz-Radomyski. Zamieszkali najpierw pod Łukowem, w majątku Rogale, a od 1920 r. w Kucharach (k. Płocka). I z tego związku urodziły się dwie córki. Mniszkówna jakkolwiek była pochłonięta wieloma obowiązkami domowymi i własną pracą pisarską, znajdowała zawsze czas na pracę społeczną, filantropię, a nawet naukę wiejskich dzieci. Jako przewodnicząca Koła Ziemianek w Łukowie była niezwykle szanowana, lubiana i ceniona za życzliwość, skromność i uczynność. Choć jak prawdziwa dama umiała błyszczeć w towarzystwie, potrafiła również nawiązać serdeczny kontakt z prostymi ludźmi i troszczyć się o ich los, występować w ich imieniu.

W 1931 r. Mniszkówna Rawicz-Radomyska owdowiała, a w 1939 r. musiała opuścić Kuchary, wyrzucona przez Niemców. Powróciła do rodzinnego majątku Sabnie, gdzie opiekowała się nią jej siostra. Zmarła 18 III 1943 r. Pochowano ją w rodzinnym grobowcu w Zambrowie.

Pozostała w pamięci czytelników głównie jako autorka łzawych romansów: “Trędowata”, “Ordynat Michorowski” (1910), “Panicz” (1912), “Gehenna” (1914), “Czciciele szatana” (1918). Ale melodramaty to bynajmniej nie wszystko. Pisała też powieści osadzone we współczesnych realiach: “Pustelnik” (1919), “Verte” (1921), niektóre nawet o wyraźnie politycznej wymowie - “Sfinks” (1922), “Dziedzictwo” (1927), “Powojenni” (1929). Wydała też kilka zbiorów nowel (np. “Zaszumiały pióra” - 1911, “Książęta boru” - 1912), “Baśń fantastyczną na tle mitologicznym” “Pluton i Persefona” (1918) oraz biografię cesarzowej Elżbiety zatytułowaną “Królowa Gizella” (1915).

Jak wspomniałam większość z nich miała od kilku do kilkunastu wydań. (“Ordynat Michorowski” - 13, “Panicz” - kilkanaście, “Gehenna” - 9).

Ogromną popularność tych melodramatów nie omieszkał wykorzystać i pomnożyć film. “Fabryka snów” (określenie Erenburga) ożywiła budzące dreszcz przerażenia, bądź wzruszenie i litość sceny, unaoczniła niezwykłe, malarskie pejzaże, unieśmiertelniła gwiazdorską obsadą postaci kochanków. Po “Trędowatej” i “Ordynacie Michorowskim” (1937 r.) nakręcono “Gehennę” (1938 r.). Tym razem drogą konkursu dobierano obsadę. Sukces kasowy to nierzadko nowe twarze, a więc takich szukano. Romans, który bez specjalnych zabiegów adaptacyjnych był wymarzonym scenariuszem, wyreżyserował M. Waszyński, a zagrali: Handzię - Wysocka, Lorę - Benita, Ewelinę - Ćwiklińska, Andrzeja - Zacharewicz, Kościeszę - Samborski itd.

Helena Mniszek, choć tak niegdyś znana, pozostała w istocie nieznana. Również niewiele jest konkretnych danych na temat recepcji jej książek, a można spodziewać się, że temat to ciekawy. Jako przykład niech posłużą wspomnienia przedwojennego księgarza, Aleksandra Krawczyńskiego. Opowiada on między innymi o początkach swojej pracy w znanej i lubianej przez krakowian księgarni S. A. Krzyżanowskiego. Książki Mniszkówny rozchodziły się wówczas błyskawicznie i to wśród wyrobionych, wykształconych klientów! Opowiada też o latach 1916-1921, gdy znalazł się daleko od Polski, na Syberii. Przebywający tam jeńcy dostali pewnego dnia z kraju dużą paczkę książek. To Idzikowski, szanowany kijowski wydawca, przesłał je polskim żołnierzom. Powitali przesyłkę z Polski ze wzruszeniem nie mniejszym, niż bohater Sienkiewicza, latarnik - “Pana Tadeusza”. A największą radość sprawiły im właśnie książki Mniszkówny. Czytano je na głos, ale ukradkiem, po nocach, w mdłym świetle ogarka, a słuchający (także byli wśród nich Słowacy i Czesi) opłacali każdorazowo “odcinek” po 25 kopiejek. I w ten oto sposób rósł fundusz pomocy dla wojennych jeńców. Pan Krawczyński kiedy powrócił szczęśliwie do kraju, pracował z kolei w firmie Gebethnera i Wolffa. Jako doświadczony księgarz został wysłany do Paryża w 1923 r., aby tam zorganizować placówkę polskiej książki, bowiem bardzo liczna polska emigracja robotnicza, pozbawiona była rodzimej literatury. Mniszkówna okazała się i tym razem najbardziej pożądaną lekturą. Posypały się listy do filii w Lens, gdzie skupiała się najliczniejsza grupa górników z prośbą o większą liczbę podobnych książek.

Przebywający wówczas w Paryżu Antoni Potocki, znany historyk literatury i krytyk, kiedy mu o tym opowiadano powiedział, iż winno się przyznawać specjalne nagrody autorom, którzy przyczyniają się do rozwoju czytelnictwa.

Można powiedzieć, że sentyment do Mniszkówny przetrwał do dziś wśród wnuków polskich emigrantów w Lens, bowiem w 1958 r. została tutaj wydana w języku polskim - “Gehenna”. Niezwykłe to dość i wymowne. Poszerzono tylko tytuł, być może chcąc uczynić go bardziej czytelnym lub zachęcającym: “Gehenna czyli dzieje nieszczęśliwej miłości”.

Jeśli chodzi o dokonany wybór, to jestem przekonana, iż był on trafny, albowiem powieść tę uważam za najlepszą i najmniej podatną na niszczące działanie czasu. Sensacyjno-romansowa akcja, rodzajowe tło oraz psychologiczne analizy wielorakich, nawet patologicznych twarzy bardziej erotyki niż miłości, tworzą spójną, interesującą całość. Precyzyjna, ramowa kompozycja (tytuł ostatniego rozdziału powtarza tytuł całej książki), równomiernie wyważone proporcje pomiędzy dwoma częściami (jednakowa liczba rozdziałów!) geometryzują siatkę romansowych wątków i upodabniają strukturę tekstu do powieści z tezą. Czy jest ona rzeczywiście wpisana w tkankę powieści - każdy sam odpowie. Ja sądzę, że tak. Mniszkówna bowiem, jakkolwiek nie wypowiada się expressis verbis, to prowokuje nas samych do postawienia pytań, które prowadzą ku określonej tezie bądź przynajmniej - hipotezie. Dotyczy ona spraw ważkich - losu kobiety, fasadowości lub degradacji wartości uznawanych za święte tj. życia małżeńskiego i rodzinnego, granic “posłuszeństwa” przykazaniom bożym i społeczno-obyczajowym normom, nienaruszalności “tabu”, które przekazała tradycja itp. Przeczytajmy powieść uważnie, a dostrzeżemy, że wszystkie kobiety są tu nieszczęśliwe i samotne. Matka Janka i Oskara - to wdowy. Nie znamy ich wcześniejszego życia, lecz są smutne i zgorzkniałe. Matka Andzi - też owdowiała, a powtórne małżeństwo okazało się pasmem cierpień i upokorzeń. Również Lorka i Andzia, choć tak różne charakterologicznie, nie znalazły w małżeństwie żadnych pięknych przeżyć. Andzia przeżywa tragedię, bowiem pełna temperamentu, bujna natura każe jej “poddać się” mężczyźnie, którym pogardza, który ją tylko erotycznie fascynuje. Mniszkówna pokazuje, iż zmysłowe pożądanie, to uczucie, które również nie jest obce kobiecie! Dość to odważne na tle innych, znanych polskiej literaturze powieści o miłości. Chętniej pisano bowiem o ukochaniu ojczyzny i heroicznych Polkach przebranych za mężczyzn, jak choćby Grażyna czy Emilia Plater, aniżeli o niepokoju dojrzewania, pragnieniu zbratania Erosa i Psyche, głodzie zmysłów, który tak gwałtownie namiętny, że na przekór wszystkiemu trzeba go zaspokoić. Poza tym, warto przypomnieć, że jeśli już temat ten stawał się środkiem fabularnej krystalizacji, to były to opisy doznań mężczyzn, a w najlepszym razie - przez mężczyzn pisane książki. Tym razem kobieta pisała o kobiecie. Może i w tym tkwiła tajemnica sukcesu; zmieniła się optyka, sposób mówienia o miłości.

Interesujące jest również w “Gehennie” to, że Mniszkówna pokazała rozmaite twarze Amora. Czterech mężczyzn, bardzo różnych wiekiem, charakterem, intencjami kocha Handzię. Fakt, że bohaterka zmienia się, dojrzewa, dorasta do miłości, lecz oni właściwie nic a nic nie zmieniają się. Niektóre ich cechy tylko zostają zintensyfikowane lub ujawnione. I tylko jedno z tych uczuć pozostaje nie zbrukane - miłość Andrzeja. Ale przecież on zginął zanim zdołał Andzię poślubić...

Nie mamy powodu wątpić, że byliby szczęśliwi, ale pewności również nie mamy.

Mniszkówna, kiedy pisała “Trędowatą” - wierzyła w miłość i radość, którą z sobą niesie. To, że cierpienie jak cień jej towarzyszy, na to godziła się, to był naturalny porządek rzeczy, jak noc po dniu następująca. Dlatego też romantycznym gestem “uśmierciła” swoją heroinę i pozwoliła jej odejść w momencie najwyższego szczęścia - oczekiwania na spełnienie. Chciała oszczędzić jej rozczarowań, bólu obojętności bądź upokorzenia. Czy tym samym zanegowała baśniową konwencję, która kazała zamykać przypowieść ufnym: “żyli długo i szczęśliwie”? Tylko częściowo. Jest przecież ciąg dalszy powieści - “Ordynat Michorowski”. Wierność ordynata unieśmiertelni Stefcię, unieśmiertelni też ich miłość: “Żyć będzie (...) wiecznie”.

Inaczej jest już w “Gehennie”. Tym razem bohaterce nic nie zostało oszczędzone, a wszystko odebrane. Dwaj kochający ją mężczyźni, dobrzy i szlachetni, giną i ona poniekąd obciążona jest odpowiedzialnością za to. Małżeństwo, na które pochopnie się zgadza, jest zdradą dziewczęcego uczucia, zbezczeszczeniem pamięci narzeczonego. To unicestwienie przeszłości dokona się zresztą po raz wtóry, gdy z polecenia jej męża, zostanie ścięty święty dąb i zniszczona kapliczka upamiętniająca tragiczną śmierć ukochanego Andrzeja. Handzi natomiast nie wolno będzie umrzeć, choć bardzo tego pragnie. I tom kończy się sceną, gdy wyrażając zgodę na małżeństwo - wydaje na siebie wyrok. Wbrew sobie zgadza się na życie, na cierpienie. Motyw ten nieco odmieniony zamyka II tom. Tym razem już jako dorosła kobieta, nieszczęśliwa, z uczuciem nieodwracalnej klęski i upokorzenia powraca w rodzinne strony. Jest samotna, zrujnowana, zachwiała się nawet jej wiara w Boga. Ma puste ręce, puste serce, a wokół niej też wszystko jest zniszczone. Nie chce już walczyć. Pragnie odejść. Autorka wszakże prawa jej tego odmówi. Ustami prostego człowieka zostaną wypowiedziane słowa o obowiązkach wobec innych, wobec życia. Melodramatyczne rozterki i gesty są nie na miejscu, są dowodem egoizmu i słabości. Należy dźwigać swój krzyż i z cierpienia czerpać siłę, która będzie służyła innym.

Jeśli fabułę tej powieści skonfrontujemy z biografią autorki czy odnajdziemy jakieś analogie? Mniszkówna, a właściwie pani Rawicz-Radomyska, ma 36 lat gdy ukazuje się książka. Jest dojrzałą kobietą, powtórnie zamężną od lat czterech, ma córki i dużo obowiązków, które na siebie dobrowolnie przyjęła, choćby jako przewodnicząca Koła Ziemianek. Nigdy więcej już nie napisze “prawdziwego” romansu. Czy to oznacza, że wszystko na ten temat powiedziała? Czy wyzbyła się marzeń i złudzeń? Czy przestała wspominać młodość?

“Gehenna” jest powieścią, która nie wyciska łez jak “Trędowata”: jest powieścią, która raczej zasmuca, zastanawia, a nawet zmusza do refleksji. Myślę nawet, że jest swoistego rodzaju psycho-socjologicznym dokumentem. Pisana z myślą o kobietach ze sfer bliskich autorce, o nich mówi, poucza je. Dowodzą tego choćby tytuły rozdziałów łacińskie i włoskie, czytelne tylko dla osób wykształconych. Układają się one w pełną determinacji zgodę bohaterki na swój los, o czym w sposób poetycko-ekspresywny, odwołując się do znanej symboliki, informuje autorka: Sic erat in fatis (Tak było przeznaczone), Via doloris (Droga krzyżowa), Lasciate ogni speranza (Porzućcie wszelką nadzieję - cytat z “Boskiej Komedii” Dantego, który figurował nad bramą piekieł) itd.

Modernistyczna konwencja przeżywania, wzmacnia o dodatkowe sygnały psychologiczną perswazyjność i wiarygodność portretu heroiny. Monologi przechodzące jakby w strumień świadomości rozbijają składnię; introspekcje i wizje na pograniczu snu i jawy, wymowne pauzy i wielokropki mają wyrażać więcej niż słowa, pobudzają naszą wyobraźnię do współodczuwania. Realistyczny, zobiektywizowany opis miesza się z myślami bohaterki, zdarzenia rzeczywiste z wyimaginowaną akcją. Napięcie emocjonalne rośnie i opada, kłębi się w potoku złowrogich zagrożeń, pulsuje w mocną kreską zarysowanych charakterach, by po chwili ucichnąć w lirycznym opisie przyrody, w subtelnym cieniowaniu uczuć wzruszających i pięknych.

Czy wszystkie te “literackie wdzięki” miały jedynie komercjalne podłoże, a więc funkcjonowały w powieści z myślą o zadowoleniu odbiorców, spełnieniu i zaspokajaniu ich oczekiwań. Na pewno nie. Mniszkówna mimo woli, a nie świadomie, “cynicznie” stała się autorką bestsellerów. Zbyt była egzaltowana, zbyt niepraktyczna. Pisała dużo, bo był w niej jakiś przymus, potrzeba ekspresji. To, w jaki sposób i o czym pisała, było efektem edukacji sentymentalnej jaką odebrała (języka francuskiego uczyła się czytając kolejne pozycje z “Bibliotheque Rose”, które podsuwała jej guwernantka) i - no właśnie - i osobistych przeżyć, które zdobiła fantazją.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że takie biograficzne spekulacje czy niedyskrecje, intuicyjne gry wyobraźni z tekstem literackim często prowadzą do nikąd. Ale przecież kto powiedział, że osiągnięcie celu i poznanie prawdy - ma być naszym jedynym celem? Wszak ograniczałoby to nas w tym, co najmilsze - w wędrowaniu po marginesach i między wierszami literatury.

(Maria Bujnicka)

 


Część pierwsza


I - Na szynach

 

Szeroka łąka i poręba wśród gęstych lasów wołyńskich nurzała się w czerwieni zachodzącego słońca. Okrywała ją bujna, wszechpotężna fala roślin, traw i cudownego kwiecia. Pomiędzy pniami ściętych drzew, poziomki rumieniły się gęsto; duże ich jagody przejrzały, zwisły ciężkie z wątłych szypułek, sokiem, zda się, kapiąc na trawy. Przyroda burzyła się tu namiętną mocą tworzenia. Jej oddech gorący odczuwa się wszędzie: w prądach powietrza, które rozszerza ciała roślin, nadając im kształty niesłychane i wschodnie przepyszne barwy, w ziemi czarnej i lśniącej, która okrywa się miliardami tworzyw roślinnych, pięknych jak z bajki, karmiąc je piersiami nabranymi żyzną słodyczą i wonią. Ziemia tu kwitnie, pachnie, poczynając w swym łonie coraz nowe twory. Czuć niemal bulgotanie soków w jej żyłach, szmer jej krwi wartkiej, wyrzucającej na powierzchnię ciała - cuda za cudami.

Jest połowa czerwca. Kwitnienie przechodzi w egzaltację kwitnienia, w szał rozrostu, w potęgę czynu.

Kwiaty, zioła, trawy, jagody, chwasty, wszystko pędzi do góry z zapałem i fantazją, plącząc się chaotycznie, tworząc nieprzebity zwał kolorowy, a tak świeży i nieruszony w swych urokach, jakby bór dziewiczy. W niektórych miejscach człowiek może się skryć zupełnie, a bieg zająca oznaczają tylko drżące czuby roślin. Kolczaste osty, bodziaki wołyńskie wystrzeliły ponad ten ocean kwiecia, niby latarnie morskie lub bocianie gniazda okrętów wśród wodnych roztoczy.

Nad tym bogactwem ziemi świeciła krwawa ściana zachodu oślepiająco jaskrawa, w górę zaś nieba pocięta na lite pasy kradzione z tęczy. Przeważa seledyn i róż; ciemny fiolet pojedynczych pasm okala się złotą taśmą, dymek brunatny obłoków pełznie, zmienia cienie i niknie zagłuszony świetlistością. Wzdłuż całej łąki i poręby bieleje suchą, piaszczystą linią prosta droga traktu kolejowego. Błyszczące, ciemne linie szyn w zorzy zachodu wypukłe są, jak węże wyprostowane i pełznące obok siebie w dal. Po obu stronach traktu czerniały sągi drzewa, równo poukładane i przypominające szeregi niskich lepianek.

Na jednym z sągów pod rosochatą płaczącą brzozą, której dwie potężne odnogi wyrastały jakby z jednego pnia, siedziała Handzia Tarłówna z ogromnym pękiem kwiatów na kolanach. Włosy jej zdobił wieniec z gorąco purpurowych maków, czarne warkocze lśniące jedwabiście opadały na ramiona. Dziewczynka była zdyszana ze zmęczenia, ale pomimo to, odpoczywając na drzewie, śpiewała półgłosem.

W końcu zaczęła wołać.

- Jasiu! Jasiu! Hop! Hoop!

Trawy opodal rozchyliły się gwałtownie, wypadł z nich szczupły siedemnastoletni chłopak w bluzie szkolnej, od Handzi starszy o rok. Krzyczy jak opętany:

- Nazbierałem całą czapkę poziomek! Mówię ci Andziu, pyszne! Chcesz?

- Daj i chodź prędko, będziemy czekali na pociąg.

- Ii! Nie warto, teraz pojedzie towarowy.

- Właśnie na ten czekam. Wiesz dlaczego?

Chłopak zdumiony szeroko otworzył oczy.

- Cóż ty naprawdę? Zwariowałaś!

- Wcale nie zwariowałam, a jak ty mogłeś?

No, ja! Ja jestem mężczyzną, nie babą.

- Ty mogłeś to zrobić to i ja zrobię, chociaż jestem dziewczyną.

- Handziu! Bo powiem pannie Ewelinie.

- Mów.

- Jak mamę kocham, to powiem twemu ojczulkowi.

- Ależ mów. Biegnij co tchu z tą wiadomością, ja tymczasem będę pod pociągiem.

Czarne, wielkie, wilgotne oczy Andzi rozżarzyły się figlarnym ognikiem.

- To dopiero będzie frajda. Hu-ha!

Jaś zbladł z przerażenia.

- Handziuniu! Moja miła, moja dobra, nie rób ty tego, ja się boję. Broń Boże stanie się co tobie, to i ja zginę. Twej krzywdy, zwłaszcza wywołanej przeze mnie, nie ścierpiałbym nigdy! Zabiłbym się od razu.

- Nic mi nie będzie. Właśnie pokażę, że umiem być odważna jak prawdziwa Tarłówna. Zresztą pragnę zbadać, jakie to robi wrażenie.

- To nie wrażenie, to tylko strach - upewniał Jaś głosem zbolałym. - Tobie coś powiedzieć, to zawsze taki koniec. Andziu, nie rób tego...

Dziewczynka nie uważa na uwagi towarzysza.

- Słuchaj, ale ja wolałabym położyć się pod pociąg pasażerski, cóż tam towarowy.

- Jeszcze jej się czego zachciewa! Pod pasażerskim to nawet ja nie leżałem, tam lokomotywa jest zawsze nowej konstrukcji - może zaczepić, w towarowym maszyna toczy się wyżej nad ziemią. Ty, Handziu, masz wyraźnego fijołka.

- Dobrze, dobrze! Czy masz swój szynel, muszę się nim przykryć.

- Jest tu! Ale... Aniu, moja złocista, ja ciebie tak proszę, tak bardzo proszę, błagam cię!...

Jaś składa ręce rozpaczliwie; ona tymczasem zaczyna nasłuchiwać.

- Słyszysz? - pyta szeptem.

- To...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin