MICHAŁ BŁAŻEJEWSKI
J.R.R. Tolkien
Powiernik Pieśni
„... pieśni zjawiły się żywe wśród ludzi,
przyszły ze swej tajemniczej krainy
i w widomej postaci
chodziły w biały dzień po ziemi...”
„Dwie Wieże”
Andrzejowi Kowalskiemu & Tomaszowi Schrammowi –
głównym „winowajcom” tej książki
W biografii Johna Ronalda Reuela Tolkiena możemy odnaleźć kilka polskich akcentów.
Jego przodkowie ze strony ojca jakieś dwieście lat temu przywędrowali do Anglii,
najprawdopodobniej z terenów podległych ówczesnym władcom Polski. „Nie jestem
Niemcem – wspominał pisarz – choć mam niemieckie nazwisko [...], moje imiona są pochodzenia hebrajskiego, skandynawskiego, greckiego i francuskiego. Poza nazwiskiem nie odziedziczyłem jednak niczego z języka lub kultury, z którymi było ono u swych początków związane, a po 200 latach »krew« Saksonii i Polski stała się prawdopodobnie mało ważnym fizycznym składnikiem1. Do sprawy swego pochodzenia powrócił kilka miesięcy przed śmiercią w liście pisanym do wydawcy: „Nie rozumiem, dlaczego miałby Pan łączyć moje nazwisko z tolk (‘tłumacz’ lub ‘mówca’). Jest to słowo pochodzenia słowiańskiego, które zostało przyjęte przez litewski (tulkas), fiński (tulkki) i języki skandynawskie, a w końcu przez Niemcy północne (język dolnoniemiecki) za pośrednictwem duńskiego (tolk). Angielski nigdy go nie przejął2. Poznał język polski (obok wielu, wielu innych), ale własnych umiejętności w posługiwaniu się nim nie oceniał wysoko. I wreszcie – oboje z żoną zostali pochowani blisko polskich grobów w wydzielonej rzymskokatolickiej kwaterze cmentarza Wolvercote w Oxfordzie. Można jeszcze doszukać się kilku słowiańskich akcentów w nazwach występujących w jego książkach.
Przesadą byłoby twierdzenie, iż obecność tych akcentów może mieć jakieś większe
znaczenie dla badaczy tekstów Profesora. Przywołuję te informacje nie w ramach jeszcze
jednej akcji „X a sprawa polska”, ale po to, żeby pokazać, jak krętymi drogami chadzają
losy wielu osób i książek i jak z tego „przekładańca” powstaje coś, co zachowuje swoistą
„wielość w jedności”.
Dla przodków Tolkiena ta „wielość” przybierała oczywiście formy bardziej „zachodnie”,
podporządkowane w dodatku konwencjom charakterystycznym dla życia wiktoriańskiego,
niezbyt zamożnego mieszczaństwa. Według rodzinnej tradycji Tolkienowie przywędrowali
na Wyspy Brytyjskie z kontynentu, a towarzyszyły temu romantyczne historie miłosne, tajemnicze i dramatyczne wydarzenia polityczne, zmuszające uciekinierów do pozostawienia pokaźnych majątków „gdzieś w Europie”. W nowym miejscu zamieszkania
trzeba było dawne rodowe ambicje połączyć z koniecznością pracy. Z czasem rodzina
dorobiła się nawet warsztatu wytwarzającego fortepiany – w momencie narodzin J. R. R.
Tolkiena także i te sprawy należały do przeszłości, a teraźniejszość była raczej skromna.
Podobnie egzystowali Suffieldowie – rodzina ze strony matki. Dziadek przyszłego pisarza
zarabiał jako komiwojażer, a niezbyt bogate życie ubarwiały opowieści o „herbowych”
przodkach, lordowskich tytułach i innych dowodach minionej świetności, wśród
których fakt „zasiedzenia” Suffieldów na Wyspach bywał koronnym argumentem w dyskusjach o mezaliansie ich córki Mabel. Dla Suffieldów Tolkienowie długo pozostawali
tylko zwyczajnymi imigrantami „z jakichś Niemiec”.
Rodzice pisarza poznali się w rodzinnym Birmingham i po paru latach nieoficjalnej
znajomości (ze względu na wymienione już powyżej zastrzeżenia) uzyskali wreszcie zgodę
na zaręczyny, a później i przyzwolenie na ślub. Ojciec J. R. R. T., Arthur Tolkien, próbował początkowo pracować w Banku Lloyda, a potem przeniósł się do Południowej Afryki, gdzie możliwości finansowej stabilizacji były mimo wszystko większe. Został nawet szefem oddziału banku w małym miasteczku Bloemfontein.
Oddział Banku Afrykańskiego konkurować musiał z prężnym Bankiem Narodowym – zawodowy sukces Arthura Tolkiena uzależniony był więc głównie od jego obrotności i pomysłowości. Arthur wierzył w swoją dobrą gwiazdę – w początkach 1891 roku sprowadził swoją narzeczoną, a ich ślub odbył się w Kapsztadzie w połowie kwietnia.
John Ronald Reuel Tolkien urodził się 3 stycznia 1892 roku, a w kilkanaście miesięcy
później – 17 lutego 1894 roku – przyszedł na świat Hilary Arthur Reuel. Dzieci chowały
się dobrze – niemniej niedogodności klimatyczne, ekonomiczne i polityczne skłoniły Mabel do wyjazdu z synami do Anglii. Powróciła do rodziców w Birmingham w połowie
1895 roku i oczekiwała na przyjazd męża. Rodzina jednak nie połączyła się – Arthur
zmarł 15 lutego 1896 roku i został pochowany w Bloemfontein.
Mabel mogła liczyć na procenty od ulokowanych w południowoafrykańskich kopalniach
kapitałów (a nie było tego wiele) i na skromną pomoc ze strony rodziny – swojej i męża, głównie jednak – na własną wytrwałość i zaradność. Postanowiła sama zająć się
edukacją chłopców i trzeba przyznać, iż trafili oni na utalentowanego pedagoga. Synowie
okazali się również dobrymi uczniami — czteroletni John Ronald Reuel (dla rodziny –
Ronald) czytał już dość dobrze, a wkrótce poczynił znaczne postępy w pisaniu. Szczególnie
zainteresowała go kaligrafia, lubił także lekcje łaciny i angielskiego. Francuski nie pociągał
go zbytnio – być może gdzieś tu należy szukać źródeł późniejszej „gallofobii” Profesora.
Nie osiągnął sukcesów w nauce muzyki – lubił jednak rysunki, lekcje botaniki,
wyprawy do parku i bezpośredni kontakt z przyrodą. Drzewa stały się jego prawdziwą,
wielką miłością na całe długie życie. Dużo czasu poświęcał lekturze – tak rodziły się
pierwsze fascynacje opracowaniami dawnych mitów i ludowych baśni. Nie lubił baśni
Andersena – intrygowały go natomiast legendy arturiańskie i opracowania starych nordyckich sag o smokach i bohaterach, opublikowane przez niezmordowanego Andrew
Langa3.
W życiu młodej wdowy i jej synów bardzo duże znaczenie miała religia. Przeżycia i
rozmyślania doprowadziły Mabel do postanowienia, które zaważyło na kontaktach jej i
synów z rodzinami Tolkienów i Suffieldów. Mabel postanowiła przejść na katolicyzm i po
kilku miesiącach przygotowań ona i jej siostra, May Incledon, zostały przyjęte do „papieskiego” kościoła. Dla Suffieldów-metodystów i Tolkienów-baptystów było to szokiem.
Sytuacja odbiła się na finansach wdowy – rodzina cofnęła jej swą pomoc. Te przeciwności
umocniły ją tylko; na przekór wszystkim i wszystkiemu zaczęła wychowywać w wierze
katolickiej obu chłopców. Nowa sytuacja finansowa zmusiła ją jednak do szukania
tańszego mieszkania – do tej pory wynajmowali dom na przedmieściu. Po paru takich przeprowadzkach znaleźli się w dzielnicach niewiele lepszych od slumsów. Początkowo Ronald mógł uczyć się w wymarzonej szkole Króla Edwarda (kiedyś uczył się tu jego ojciec, w ogóle była to szkoła „z tradycjami”), potem jednak należało znaleźć tańsze miejsce edukacji.
Dużą pomoc wdowie i chłopcom okazał wtedy jeden z duchownych pobliskiego Oratorium4, czterdziestoparoletni ojciec Francis Xavier Morgan, pół-Walijczyk, ćwierć-Anglik i ćwierć-Hiszpan. Niekonwencjonalny, bezpośredni, hałaśliwy i wylewny, szybko stał się przyjacielem całej rodziny.
Niski poziom nauczania w nowej szkole zmobilizował Mabel i Ronalda do ubiegania
się o stypendium, które mogłoby umożliwić chłopcu powrót do szkoły Króla Edwarda.
Ronald uczył się dobrze, interesowała go literatura i języki obce, a postępy w nauce bardzo
cieszyły jego matkę.
Wiosną 1904 roku Mabel trafiła do szpitala – rozpoznano cukrzycę. Stan ówczesnej
medycyny nie gwarantował wyleczenia. Zmarła 14 listopada, a przed śmiercią wyznaczyła
ojca Francisa na opiekuna chłopców. Spadek, który im pozostawiła, nie był duży – 800
funtów zainwestowanych w Południowej Afryce. Ojciec Morgan przy całym swoim bezpośrednim sposobie bycia okazał się dobrym strategiem – udało mu się ułagodzić zmobilizowane śmiercią Mabel obie rodziny (mówiło się o obaleniu testementu i odebraniu „papiście” opieki nad sierotami) i zapewnić dzieciom znośne warunki nauki i mieszkania. Nikt im już jednak nie mógł zastąpić matki – opiekun, ciotki, gospodynie kolejnych mieszkań będą dawać dorastającym chłopcom tylko to, co zapewnia egzystencję i przygotowuje do przyszłego życia w społeczeństwie. Życie z matką, mimo wielu finansowych niedogodności, przynosiło radość i ciepło, obfitowało w odkrycia nowych opowieści, książek, pozwalało na odmienny od „szkolnego” kontakt z obcymi językami, łączyło także fascynację religijną z osobistym stosunkiem do matki. Okres ten został dramatycznie zamknięty, ale to najprawdopodobniej on w dużym stopniu uformował osobowość przyszłego pisarza.
Bracia zamieszkali teraz u jednej z dalszych krewnych. Chodzili do tej samej szkoły
Króla Edwarda i dużo czasu spędzali w Oratorium. Służyli do mszy, rozmawiali z opiekunem, jadali tu posiłki i bawili się z kuchennym kotem. Ronald miał 13 lat, Hilary-11.
W szkole Ronald mógł rozwijać swoje językowe uzdolnienia. Uczył się łaciny, greki,
francuskiego i niemieckiego. Powoli te zainteresowania j ę z y k a m i przeradzały się w
zainteresowania f i l o l o g i ą. Dzięki sporej bibliotece szkoły, dzięki dobrym pedagogom,
wreszcie dzięki przyjaźniom z kolegami o podobnych zamiłowaniach bardzo szybko
dotarł do starych tekstów literackich. Zetknął się z oryginalną wersją staro angielskiego
poematu „Beowulff”5, z „Opowieścią o Sir Gawenie i Zielonym Rycerzu6 i z „Poematem
o Perle” 7
. Pojawiać się zaczęły również książki z kręgu językoznawstwa – dotarł do
podręcznika języka anglosaskiego, poznał także nieco walijski i staronordycki. W tym okresie jego umiejętności językowe zaczynały znacznie przekraczać wymagania stawiane
uczniom.
Wtedy też, początkowo na zasadzie dziecięcych zabaw, pojawiają się próby tworzenia
„prywatnych” języków. Będą one jeszcze bardzo proste, z czasem jednak staną się „pełnoprawnymi” tworami, będą miały własne słownictwo, ciekawą wymowę, bogatą składnię.
Najpierw pojawi się „animalic” – język wymyślony przez kuzynki Ronalda, a potem
przez niego przejęty i udoskonalony. Potem będzie „nevbosh” – na tyle sprawny, iż można
było pisywać limeryki w tym języku. Potem pojawił się „naffarin”, czerpiący dużo z hiszpańskiego, a raczej z Tolkienowskiej chęci zgłębienia tego języka. Wielkim przeżyciem
stało się spotkanie z „Podręcznikiem języka gockiego” Josepha Wrighta. Od tej pory zabawa zaczęła nabierać cech poważnych badań językoznawczych – Ronald uczył się rekonstruowania form językowych wymarłych języków gockich, a jednocześnie udoskonalał próby tworzenia własnych języków. Próbował także stworzyć odpowiednie „pismo” i graficznie opracować kształt każdej głoski. Zaprzyjaźnił się z Christopherem Wisemanem.
Różniły ich przekonania religijne (ojciec przyjaciela był duchownym-metodystą), łączyły
zamiłowania językowe (Wiseman interesował się hieroglifami), sportowe (rugby!) i to
coś, co sami nazywali specyficznym poczuciem humoru.
W tym samym mniej więcej czasie, po kolejnej przeprowadzce do nowej kwatery, w
otoczeniu Ronalda pojawia się osoba, która zmieni całe jego późniejsze życie. Edith Bratt
była starsza od Ronalda o trzy lata i – podobnie jak on – była sierotą, którą opiekunowie
„upchnęli” w wynajętym przy jakiejś rodzinie pokoju. Miała spore uzdolnienia muzyczne,
grała na fortepianie i marzyła o karierze pianistki. Dziewczyna miała niewielki kapitalik i
jej opiekunowie nie widzieli powodu, żeby muzykowaniem musiała zarabiać na życie.
Ronald i Edith często spotykali się ze sobą – zbliżyła ich do siebie sytuacja rodzinna, jako
że oboje byli sierotami, ich ojcowie umarli bardzo dawno i wychowywały ich same matki
(dopiero później Ronald dowiedział się, że Edith była dzieckiem nieślubnym). Z rozmów
zrodziła się pewna zażyłość, a ułatwiło ją to, że mieszkali w tym samym domu i wynajmowali pokoje u tej samej rodziny. Od zażyłości przeszło do fascynacji, od fascynacji – do zadurzenia. Wkrótce sprawa dotarła do ojca Francisa a ten zażądał zerwania znajomości.
Uważał, że różnica wieku i wyznania, a także konieczność kontynuowania nauki przez
Ronalda, są wystarczającymi powodami do przerwania tego młodzieńczego romansu. Ronald miał już wtedy szesnaście lat, Edith – dziewiętnaście, ale w świetle ówczesnych praw nie mogli jeszcze sami o sobie decydować. Ronald zgodził się z wolą opiekuna, spotkania jednak odbywały się nadal. Młodzi starali się zachować to w tajemnicy – ale to się nie udało.
Zgodnie ze swoimi zainteresowaniami i zgodnie z planami opiekuna Ronald miał ubiegać
się o przyjęcie na studia. Nie posiadał jednak wystarczającego zabezpieczenia finansowego
– należało więc próbować zdobyć stypendium (niezamożna młodzież często korzystała
z tej formy pomocy). Pierwszy wyjazd do Oxfordu w 1909 roku zakończył się
niepowodzeniem. Mógł oczywiście ubiegać się o stypendium w roku następnym – byłaby
to jednak już ostatnia jego szansa. W tej sytuacji należało więc solidniej przyłożyć się do
nauki w szkole.
Ktoś „życzliwy” znowu widział oboje młodych w jakiejś herbaciarni i ojciec Francis
postawił teraz sprawę ostro: do uzyskania pełnoletności, tj. do ukończenia 21 roku życia
Ronaldowi nie wolno spotykać się z dziewczyną i nie wolno kontaktować się z nią w
jakikolwiek sposób. Młodzi jednak spotykali się nadal. Opiekun Ronalda nazwał to dowodem wyjątkowej głupoty i złej woli. W końcu Edith postanowiła wyjechać do Cheltenham.
Przez najbliższe cztery lata nie mogli utrzymywać ze sobą żadnego kontaktu. Rozłąkę z
ukochaną Ronald przeżył boleśnie – a może był to tylko przejaw młodzieńczej egzaltacji?
Poważnym błędem ojca Francisa było rozdzielenie młodych, niewinne zadurzenie
przekształciło się bowiem w wielką miłość – przynajmniej ze strony Ronalda. Edith w
nowym otoczeniu czuła się dobrze, udzielała się w kościele parafialnym, nawiązywała
znajomości i coraz mniej wierzyła w miłosne zapewnienia młodego chłopaka. Dla niego
zaś zdobycie dziewczyny stało się sprawą ważną. Chciał na nią zasłużyć, uważał ją za ideał
swego życia, za osobę godną wszelkich poświęceń.
Pewne ochłodzenie stosunków z opiekunem wynagradzał sobie Ronald ożywieniem
kontaktów z rówieśnikami. Zauważmy jednak, że ani koledzy i przyjaciele ze szkoły, ani
rodzina – bliższa czy dalsza – dosłownie nikt postronny nie znał historii romansu Ronalda
i Edith. O całej sprawie wiedział jedynie ojciec Francis.
Szkoła Króla Edwarda była zwyczajną „dzienną” szkołą, z dobrą tradycją i przyzwoitym
poziomem. Nie było tu atmosfery szkół „dla lepszych sfer”, z pretensjami i internatami,
gdzie niejednokrotnie dziecięce fascynacje kolegami nabierały posmaku homoseksualizmu.
Szkoła Ronalda była oczywiście szkołą wyłącznie męską i w takim otoczeniu Ronald
przebywał w czasie nauki u Króla Edwarda i potem w Oxfordzie. W wieku, w którym
wielu młodych odkrywa uroki towarzystwa płci przeciwnej, on musiał w imię „wierności
Edith” – odłożyć wszelkie myśli o romansach i flirtach z siostrami czy kuzynkami swoich
kolegów. Wszystkie radości i odkrycia najbliższych trzech lat — a były to lata równie inspirujące jak te spędzone z matką – dzielił nie z Edith, ale ze swoimi rówieśnikami. Polubił wtedy te intelektualne spory w męskim gronie, a podział na „prywatność serca” (dzieloną z Edith) i „prywatność intelektu” (dzieloną z kolegami) pozostanie w jego życiu już na stałe.
W szkolnym życiu Ronalda (a była to ostatnia klasa) wydarzy się jeszcze coś znaczącego.
Z grupy osób zajmujących się szkolną biblioteką wyłoni się T. C., B. S. – Klub Herbaciany,
Towarzystwo Barrowian (od „Barrow’s Stores” – herbaciarni przy Corporation Street). Obok Ronalda i nieodłącznego Christophera Wisemana w klubie znalazł się syn
dyrektora szkoły, Robert Quilter Gilson, i najmłodszy z tej czwórki – Geoffrey Bach
Smith. Wszyscy interesowali się literaturą, językoznawstwem, sztuką. Różne mieli w ramach tych dziedzin upodobania, a z dzielenia się swoimi zainteresowaniami wyrosła
przyjaźń. Wpływali inspirująco na siebie, poszerzali krąg swoich lektur, dyskutowali godzinami o wszystkim. Tego typu „paczki” nie były (i nie są) czymś nadzwyczajnym wśród nastolatków, którzy dobrą naukę chcą łączyć z entuzjastycznym przeżywaniem intelektualnych odkryć.
Szkoła dostarczała również możliwości uczestniczenia w Klubie Dyskusyjnym, pozwalała
redagować pisma, dawała okazję do przeżywania sportowych emocji (podczas
meczu rugby Ronald doznał kontuzji nosa i języka), ale dopiero T. C., B. S., mimo iż nie
był na miarę naszych Filomatów i Filaretów, dawał młodym ludziom poczucie pełni życia.
W grudniu 1910 roku Ronald jeszcze raz pojechał do Oxfordu i raz jeszcze przystąpił
do egzaminów. Tym razem powiodło mu się i uzyskał stypendium Exeter College. Nie
było ono zbyt wysokie – Ronald jednak liczył na pomoc ojca Francisa i swojej starej
szkoły.
Ostatni okres nauki u Króla Edwarda sprzyjał w tej sytuacji swobodnemu udzielaniu się
w różnych akcjach dyskusyjnych, literackich, sportowych i teatralnych. Ronald zagrał w
amatorskim przedstawieniu szkolnego teatru – jego aktorskie umiejętności były znaczne i
dziś jeszcze z archiwalnych taśm dochodzi do nas echo niebanalnych interpretacji.
Po pożegnaniu ze szkołą („Czułem się jak młody wróbel, którego wykopano z gniazda
na wysokiej gałęzi” – zanotuje później), podczas letnich wakacji, razem z Hilarym, przyszłym farmerem, przyłącza się do grupy zaprzyjaźnionych osób i wyrusza na wycieczkę do Szwajcarii. Będzie to jeden z nielicznych kontaktów z dalekim światem. Nigdy nie będzie wiele podróżował. Z tego wojażu zachowa reprodukcję kiepskiego obrazu – zwykłą kartkę pocztową z wizerunkiem „Ducha Gór”. Potem dopisze na kopercie z tą kartką: „Zapowiedź Gandalfa...”
Ronald rozpoczął swoje studia w Oxfordzie jesienią 1911 roku. Była to uczelnia z tradycjami – w dobrym i złym znaczeniu. Większość studiujących stanowili uczniowie z
bardzo zamożnych rodzin i to dla nich powołano kiedyś instytucję „służących”, dbających
o wygody swego pana. Studenci posiadali „własne” apartamenty (sypialnię i salonik),
„własnych” służących i – obok obowiązków – sporą ilość wolnego czasu. Barwne życie
studenckie pochłonęło Ronalda i na naukę – przynajmniej w początkowym okresie – nie
miał zbyt wiele czasu. Tu również grywał w rugby, dużo uwagi poświęcał klubom dyskusyjnym (sam też założył własny klub) – wszystko to było oczywiście bardziej dorosłe i bardziej „uczone”, ale ożywione prawie tym samym duchem co T. C., B. S.
Zamożniejsi studenci mogli sobie pozwolić na pewną bezkarność i studiowanie według
własnej fantazji i finansowych możliwości rodziców. Stypendyści musieli jednak pamiętać,
iż ich pobyt na uczelni nie jest tylko miłym spędzaniem czasu i że ze swoich obowiązków
należy się kiedyś rozliczyć. Ronald studiował filologię klasyczną a w ramach
dodatkowych zajęć chodził na konsultacje do wspomnianego już tu Josepha Wrighta8.
Wright umiał docenić językoznawcze zainteresowania Tolkiena, a także trafnie ocenić jego
rzeczywiste umiejętności. Ronald powoli uświadamiał sobie obszary własnej niekompetencji – mimo to nie poniechał studenckich rozrywek. Wright zmobilizował go jednak do skrupulatniejszej pracy nad „prywatnymi” językami. Materiał porównawczy był pod ręką – biblioteka kolegium była dobrze zaopatrzona. Tolkien odnalazł kilka podręczników języka walijskiego i przestudiował je dokładnie. Walijski stał się jego ulubionym językiem.
Potem sięgnął po gramatykę fińską i przypuścił szturm na oryginał „Kalewali”. Te
doświadczenia poszerzyły nie tylko jego wiedzę językoznawczą – w sposób już całkiem
świadomy zaczął interesować się mitami i starymi tekstami, które były przekazem tych
mitów. Uważał, iż gdzieś tam kryje się zgubione dziedzictwo Brytyjczyków, i już wtedy
zaświtała mu myśl, aby to dziedzictwo odtworzyć i przekazać współczesnym. Z fascynacji
walijskim i fińskim narodzi się kiedyś quenya i sindarin9.
Na polu naukowym Ronald nie odnotował jednak większych osiągnięć, zauważył nawet,
iż za mało przykładał się do pracy i będzie musiał sporo nadrobić, jeżeli chciałby w
przyszłości zająć się karierą naukową. Plany te jednak miały charakter równie mglisty, jak
i postanowienie poprawy. Zbliżał się bowiem okres wejścia w pełnoletność, kiedy można
było urzeczywistnić nareszcie inne, równie ważne pragnienie. W kilka minut po północy,
3 stycznia 1913 roku, Ronald napisał do Edith Bratt obszerny list i ponowił swoje wyznania
miłosne, a także małżeńskie obietnice. Odpowiedź przyszła szybko – Edith donosiła,
że zdążyła już zaręczyć się z bratem swej szkolnej przyjaciółki.
Ronald wsiadł w pociągi wyruszył do Cheltenham. Spotkał się z Edith 8 stycznia i tak
długo przekonywał ją o swoim uczuciu, iż dziewczyna zgodziła się wyjść za niego. O tych
nieoficjalnych zaręczynach Ronald poinformował jedynie ojca Francisa. Reakcja kapłana
nie była entuzjastyczna – wydawał się jednak tolerować ten związek i można było nadal
liczyć na jego finansową pomoc.
Po powrocie do Oxfordu chłopak zabrał się do nadrabiania zaległości. Złożone przez
niego prace pisemne zostały ocenione bardzo wysoko. Na ten sukces w dużym stopniu
złożyły się efekty pedagogicznej działalności Josepha Wrighta, nie wolno nam jednak nie
doceniać osobistego zaangażowania i umiejętności Ronalda. Uczelnia dostrzegła talent
studenta, który kiedyś „wyłożył” się podczas pierwszego ubiegania się o przyznanie stypendium.
Ronaldowi zaproponowano przeniesienie się z filologii klasycznej na angielską.
Było to – jak zauważył przełożony kolegium bardziej zgodne z zainteresowaniami Tolkiena.
Ronald zgodził się i z początkiem letniego okresu nauki w 1913 roku zmienił kierunek
studiów.
Interesowały go zwłaszcza dawne dialekty zachodnich hrabstw środkowej Anglii: Często
musiał sięgać po zupełnie nowe dla siebie teksty, a każda taka próba przynosiła dalsze
inspiracje naukowe i literackie. Z poematu „Chrystus” Cynewulfa10 przemówiły do niego
stare pogańskie mity, ukryte pod szatą mistyki chrześcijańskiej. To stąd, z dwóch linijek
tego poematu, wyprowadził Ronald trop w kierunku mitologii Śródziemia: „Bądź błogosławion, Earendalu, spośród aniołów najjaśniejszy, na świat posłany między ludzi...
Podobnych odkryć dostarczała mu lektura tekstów staroislandzkich: obu „Edd”– poetyckiej
(starszej) i prozatorskiej (młodszej)11. Pieśni o bohaterach, o bogach i początkach
świata, o walce dobra ze złem i o ostatecznej bitwie, po której być może odrodzi się nowy
świat. Te przedchrześcijańskie jeszcze mity, ukazujące świat pełen mądrości i tajemnic,
głęboko oddziałały na Tolkiena.
Po zaręczynach z Edith kwestia wyznania dziewczyny wielokrotnie była omawiana
przez narzeczonych. Dla Ronalda była to sprawa niezmiernej wagi, dla Edith – rzecz kłopotliwa.
Sądziła jednak, iż ten problem uda się załatwić bez rozgłosu i w ostatniej chwili przed samym ślubem. Ronald był jednak stanowczy – dziewczyna ustąpiła i po przeprowadzce
do Warwick (tu nikt jej nie znał) rozpoczęła pobieranie nauk u jednego z katolickich
księży. Ronald tymczasem wyruszył do Francji z dwójką podopiecznych. Sama podróż
nie była przyjemna, jego zdanie o Francuzach nie było najlepsze, a i posada opiekuna
niezbyt mu się spodobała. Jesienią 1913 roku powrócił na swoją uczelnię. W Oxfordzie
pojawił się również G. B. Smith, a dwaj inni koledzy z T. C., B. S. – R. Q. Gilson i Ch.
Wiseman – rozpoczęli studia w Cambridge. Dopiero teraz i to bardzo oględnie – Ronald
powiadomił ich o swoich zaręczynach. Przyjęli to powściągliwie, Gilson jednak zauważył,
iż coś takiego, jak dotychczasowe T. C., B. S., już tak prędko się nie powtórzy...
Edith przyjęto do kościoła rzymskokatolickiego z początkiem roku 1914. Czuła się w
nowej wierze zagubiona i osamotniona, poza tym – znalazła się w nowym środowisku.
Częste i długie listy Ronalda irytowały ją trochę – narzeczony odrabiał korespondencyjne
emil120