Ahern Jerry - Krucjata 06 - Bestialski Szwadron.rtf

(319 KB) Pobierz
Krucjata 06 - Bestialski Szwadron

Jerry Ahern

 

 

 

Krucjata

6.Bestialski Szwadron

 

(Przełożyli: Marian Giełdon, Franciszek Plutowski)

 

 


Dla Fran Hood – przyjaciela i  podpory całej rodziny Ahernów – ze specjalnym pozdrowieniem...
ROZDZIAŁ I

 

John Rourke rozsunął zamek błyskawiczny kurtki i sięgnął po ukryty pod pachą pistolet. Szybko rozpiął ka­burę, wyciągnął swoją “czterdziestkę piątkę”, załadował cały magazynek, odbezpieczył broń i wygodnie ułożył w dłoni. Sięgnął po drugi pistolet. Wykonał te same czynno­ści i czatował.

Cel miał już upatrzony: wysokiego mężczyznę w czar­nej, skórzanej kurtce przybrudzonej błotem, z karabinem w rękach.

“Trzeba go czym prędzej załatwić, zanim się zorientu­je, że nie jest w lesie sam” - pomyślał.

Wystrzelił jednocześnie z dwóch pistoletów. Echo strza­łów zlało się w jeden, przeciągły huk.

Chociaż Rourke był pewien swej celności, rzucił się na ziemię, aby uniknąć ewentualnego ataku.

W miejscu, gdzie padły kule, grunt wydawał się eksplo­dować - podmuch wzniósł w powietrze brudne, zeschnię­te liście i tumany kurzu. W tym kłębowisku zdołał do­strzec, że facet zatoczył się, padł na rosnącą obok sosnę i trzymając się pnia, zsuwał się w dół. Wreszcie zastygł nie­naturalnie wygięty, kolanami wsparty o podłoże. Z rąk wypadł mu karabin.

Dopiero wtedy podbiegł do zabitego, trzymając cały czas pistolety na wysokości bioder, gotowe do strzału. Pa­miętał, że tam, gdzie znajduje się jeden bandyta, w pobliżu jest ich zazwyczaj więcej. Ale nie zauważył nikogo.

Zatrzymał się przy zwłokach. Skórzana kurtka rozdarła się o wystający kikut złamanej gałęzi. Z prawego boku klatki piersiowej oraz z lewej strony szyi sączyła się krew. Szeroko otwarte oczy jeszcze błyszczały. Zepchnął trupa na ziemię. Ciało upadło na gnijące liście, zmieszane z ze­schniętym igliwiem, wydając głuchy odgłos.

John zaczął przeszukiwać kieszenie zabitego. Podłej jakości nóż sprężynowy nie był mu potrzebny. Zapalni­czka - zwolnił zawór i zakrzesał iskrę. Błysnął jasny pło­myk. Nie miał zwyczaju korzystać z używanych rzeczy, ale dodatkowe źródło światła zawsze mogło się przydać. Schował ją do kieszeni. Papierosy - takich akurat nie palił. Pistolet ręczny typu Magnum 22 - obejrzał go dokładnie i stwierdził, że to małe cacko jest niezawodne. Plastikowe pudełko na pięć naboi - tylko cztery gniazda były zajęte.

Załadował pistolet, a puste pudełko włożył do kieszeni kurtki. Zluzował iglicę do połowy kurka i puścił bębenek w ruch obrotowy. Pociągnął za spust. Żaden z czterech naboi nie wypalił. Używał tych małych pistoletów niejed­nokrotnie; działały sprawnie, pomimo niewielkiego roz­miaru, ale nie miał jeszcze do czynienia z rewolwerem, w którym nabój umieszczało się pod iglicą. Wyciągnął amu­nicję z komory bębenka i włożył ją luzem do kieszeni.

Portfel: prawo jazdy, pomięta fotografia obnażonej blondynki oraz dwudziestodolarowy banknot. Pieniądze były właściwie bezużyteczne, bardziej nadawały się do rozpalenia ognia niż jako środek płatniczy. Trwała prze­cież Noc Wojny. Rourke zabrał je jednak. Na koniec za­mknął denatowi oczy.

Rozglądając się wokół, przeszedł nad ciałem zabitego i podniósł z ziemi karabin, który wcześniej odrzucił. Opróżnił magazynek, rozmontował broń i bezużyteczną wyrzucił między drzewa. Pozostawienie sprawnego kara­binu mogło go przecież drogo kosztować.

Zaczął pośpiesznie wycofywać się, gdyż spodziewał się lada moment nadejścia bandytów. Dziwił się nawet, że jeszcze nikogo nie ma.

Musiano przecież słyszeć strzelaninę. Kiedy doszedł do miejsca, w którym wyrąb leśny zmienił się w polanę, ujrzał swego Harleya.

- Mówię ci, Crip, to były strzały. Może Marty wpadł w jakieś tarapaty?

Ręce mu się trzęsły, gdy usiłował zapalić papierosa. Wyższy, szczuplejszy mężczyzna, który przykucnął obok niego, wyjął z kieszeni swoją zapalniczkę.

- Jeśli Marty ma kłopoty, to i my możemy je mieć. Pierwszy mężczyzna, imieniem Jed, sięgnął końcem papierosa płomienia zapalniczki i wciągnął dym pełnym haustem. Odprężył się i powiedział:

- Jeżeli Marty rzeczywiście wpadł na kogoś, to może być źle.

Obaj ukryci byli wśród drzew. Crip obserwował teren przez lornetkę.

- Popatrz Jed, nas jest tylu, a tych facetów z oddziału wojskowego tylko sześciu. Z wojskiem lepiej nie zaczy­nać. Gdyby, przypadkiem, pierwsi nas zaatakowali, to so­bie poradzimy. Spójrz tam! Za tymi głazami i drzewami czają się chyba ze dwa tuziny naszych kumpli, uzbrojo­nych po zęby.

Crip oddał lornetkę koledze.

- Tak, ale każdy z tych sześciu żołnierzy posiada ze dwieście sztuk amunicji i sześć automatów M-16. W razie czego, my dwaj gówno moglibyśmy im zrobić.

- No, ale gdybyśmy mieli więcej amunicji i lepszą broń, to kto wie.

- Ale jaki sens miałoby zabijanie facetów z armii? Mo­że oni polują na komunistów albo na kogoś takiego?

- A może na jakichś innych zasrańców? - zachichotał Crip. - Jeśli chcesz walczyć z komunistami, to idź i dołącz do nich. Ja pragnę żyć. Niech sobie sami walczą z pieprzonymi Rosjanami. Będę zadowolony, jeśli ich zarżną. Ci z armii myślą, że można jeszcze prowadzić uczciwą grę. Wkrótce będą chcieli i nas załatwić, ale my ich uziemimy pierwsi.

Crip znowu spoglądał przez lornetkę. Jed niespokojnie wypuszczał dym z papierosa; drżenie rąk nie ustępowało.

Natalia Anastazja Tiemerowna zsiadła z motoru i idąc przez polanę odgarniała opadające jej na twarz mocno po­targane, ciemne kosmyki włosów.

Uczesała je i spięła z tyłu głowy.

Nagle usłyszała jakiś szelest, jakby trzask łamanej ga­łązki. Utkwiła wzrok tam, gdzie przed chwilą coś się po­ruszyło. - “Czyżby to Paul? - pomyślała. Wiedziała, że Paul Rubenstein nie miał jeszcze doświadczenia w walce z bandytami, lecz nadrabiał braki wytrwałością i pomy­słowością. To zjednało mu jej sympatię.

Wtem zobaczyła jakąś postać leżącą na ziemi tuż przy drzewie. Wsunęła szybko prawą rękę do futerału i wy­ciągnęła pistolet, kierując wylot lufy w to miejsce. Pod­chodziła, coraz bardziej wydłużając krok i mimo woli zer­kała na czubki swych dużych, czarnych butów wystają­cych spod szerokich nogawek spodni.

Różnobarwne odcienie jesieni zawsze ją radowały. Kiedy mieszkała niedaleko Moskwy i była małą dziew­czynką, często stąpała po liściach, idąc na lekcje baletu...

Zatrzymała się około pięciu metrów od miejsca, gdzie leżał człowiek. Rozejrzała się i podeszła bliżej wiedząc, że Paul przebywa ciągle w ukryciu i ubezpiecza ją na wy­padek zasadzki.

Natalia podeszła blisko i kopnęła leżącego w klatkę piersiową, by się upewnić, czy rzeczywiście nie jest to ja­kaś pułapka. Odskoczyła, gdyż ciągle jeszcze nie wyklu­czała podstępu. W walce o życie nie można niczego lekceważyć. Dopiero teraz schowała pistolet i pochyliła się na trupem. Dotknęła jego ręki - była jeszcze ciepła. Powieki były tak zamknięte, jakby ktoś to zrobił niedawno. “Ktoś nie był nieczuły” - wydedukowała. Uważnie przyjrzała się ranom na szyi i piersi. “Musiał tego dokonać bardzo dobry strzelec”.

Wstała i poszła w kierunku miejsca, skąd mogły paść strzały. Po przejściu kilku kroków spostrzegła leżący na trawie lśniący odłamek mosiądzu. Wzięła go do ręki i obejrzała dokładnie. Widoczny był fabryczny odcisk ze zna­kiem firmowym - ACP nr 45. Taką amunicję miał Rourke.

Tuż obok, wśród zeschłych liści, leżała łuska. Podno­sząc ją zauważyła ślady opon. Czyżby był tu John? Przez ostatnich siedem dni ona i Paul Rubenstein poszukiwali go bezskutecznie. Miała dla niego pilną wiadomość.

Obawiano się, że Rourke mógł paść ofiarą czystki, jaka przeciągnęła ostatnio przez rejonową i centralną sekcję. Sama przecież znajdowała się w dwuznacznej sytuacji. Była Rosjanką, a pomagała Amerykanom. Stany Zjedno­czone i Rosja były w stanie wojny. Sowieci okupowali ten kraj. Ona zaś była majorem KGB.

Później będzie czas o tym pomyśleć. Teraz ma co inne­go do roboty. Otrząsnęła się więc i poszła po śladach mo­tocykla. Wtem spostrzegła, że ściółka się błyszczy. Przy­kucnęła i podniosła jeden większy liść. Pachniał ludzkim moczem. Zauważyła także inną mokrą plamę, tuż obok.

- Natalio!

Odwróciła się. Paul biegł ku niej z karabinem maszy­nowym przewieszonym przez prawe ramię. W dłoni trzy­mał jakiś przedmiot przypominający mały, ręczny karabin.

- Znalazłem to. Ktoś rozmyślnie go rozmontował. Natalia obejrzała karabin i powiedziała:

- Można nim strzelać, ale tylko pojedynczymi pociska­mi. Nie ma magazynka. Paul, chyba John tu był, i to bar­dzo niedawno.

- Ten głośny strzał mógł pochodzić z tego automatu.

- A to pozostało z dwóch innych strzałów. - Natalia po­kazała Paulowi łuski od nabojów.

Rubenstein wziął je do ręki, obejrzał dokładnie i po­wiedział:

- Naboje Johna mają taki znak firmowy.

- Ale to jest największa fabryka amunicji na świecie. Te łuski mogły należeć do tysięcy ludzi. A oprócz tego są in­ne znaki...

Natalia wskazała ręką na ślady opon motocykla oraz na mokre liście.

- Ciało zabitego jest jeszcze ciepłe. A tu John zatrzymał się, aby...

- Wysiusiać się - dodał nieco speszony. Natalia zachichotała.

- Tak. I wtedy wszedł na niego ten człowiek. John zabił go i zdemontował strzelbę, aby nikt jej nie użył. No, a potem, jak go znam, dokończył siusianie, wsiadł na motor i odjechał.

- Tak, ale gdzie jeden zbój - tam zwykle jest ich cała zgraja.

- Nic jednak na to nie wskazuje, żeby tu byli. Czy za­uważyłeś coś podejrzanego?

- Nie, nic.

Rubenstein potrząsnął głową, przytrzymał spadające z nosa okulary i nasunął je na czoło. Druciane oprawki do­tykały kosmyków ciemnych, przerzedzonych włosów.

- Ciekawe, jakbym się teraz zachowała, gdybym była Johnem?

Rubenstein wybuchnął śmiechem.

- Ty? Gdybyś była Johnem? Może rzeczywiście tylko ty jesteś w stanie rozwikłać jego sposób myślenia. Czy zachowałabyś się tak jak on, to znaczy zabiłabyś jednego draba nie zważając na to, że może być ich więcej?

- Ale zmusiła go do tego sytuacja. Posłuchaj uważnie. Został zaskoczony najściem obcego człowieka, więc, nie mając chwili do zastanowienia, zaczął strzelać. Kiedy upewnił się, że tamten nie żyje, obszukał go i zabrał, co mu było przydatne. No i dokończył to, w czym przeszko­dził mu nieznajomy.

- Niemalże wcieliłaś się w Johna - zażartował Paul.

- Nie widać nigdzie śladów opon drugiego motoru, więc ten facet mógł być pieszo; może to jakiś maruder?

Paul pokiwał głową i rzekł:

- Wydaje mi się, że chyba nie, Natalio.

- Masz rację. Facet ma na nogach buty do jazdy. Pode­szwy są prawie czyste, nie mógł więc długo chodzić.

- John na pewno spodziewał się, że w okolicy czai się więcej rzezimieszków, którzy mogliby usłyszeć strzały. Wtedy nie pozostało mu nic innego, jak zmykać, i to szybko.

- Albo urządzić zasadzkę.

- Może masz rację. To całkiem prawdopodobne, że jest teraz na tropie pozostałych.

- Myślę, że jest parę kilometrów stąd.

- Może uda nam się odnaleźć go w lesie.

- To zacznijmy go szukać, Paul.

- Tak, może zdążymy, zanim wpadnie w łapy tych prze­klętych drabów - dodał.

- Ruszajmy!

Natalia i Paul skierowali się do motocykli. Dziewczyna dotarła do swego Harleya Davidsona. Kiedyś Rourke prze­mierzał na nim całą pustynię w zachodnim Teksasie. Motocykl ten zdobył na bandytach, którzy napadli na ofiary katastrofy lotniczej. Dowiedziała się o tym od Paula; John był zbyt powściągliwy, aby się tym chwalić.

“Jak to było dawno” - westchnęła cicho, wspominając sytuacje, pełne niebezpieczeństw i grożące śmiercią. - Za­wsze wychodzili z nich cało. Nawet wtedy, gdy wydawało się, że nikt i nic nie jest w stanie ich uratować.

Wsiadła na motocykl i zapięła kabury; czuwały w nich niezawodne rewolwery firmy Smith & Wesson. Teraz mogła już uruchomić silnik.

John Thomas Rourke pilnie obserwował teren. Skiero­wał lornetkę na grupę sześciu osób, przedzierających się przez zarośnięte wysoką trawą pole na dnie doliny. Wi­dział zmęczone twarze pod zmiętymi kapeluszami, przez ra­miona przewieszone M-16. “Ani to marynarze, ani piechota, ale na pewno wojska Stanów Zjednoczonych” - pomyślał.

Ponownie sięgnął po lornetkę. Wzdłuż wąwozu skra­dała się grupa mężczyzn, być może były tam i kobiety. Naliczył co najmniej dwadzieścia pięć sylwetek w grupie i jeszcze dwie nieco wyżej, oddzielone od niej pasmem drzew.

Zastanawiał się, co robić dalej: “Banda działa w dużym rozproszeniu, większość zajęta jest akurat przyrządza­niem posiłku. Może zdecydować się na odwrót i spróbo­wać połączyć się z Paulem? Może zająć się odszukaniem żony, syna i córki...?”

W pobliżu przebywał sześcioosobowy oddział żołnie­rzy. Zachowywał się tak prowokacyjnie, jakby zapraszał do ataku. Fakt ten od samego początku go zaintrygował. Oprócz tej grupy, w najbliższej okolicy nie było wojska.

Rourke wysunął do przodu pistolet maszynowy CAR-15. Zacisnął dłoń na kolbie, przesunął rygiel zamka i za­łożył pierwszy magazynek z nabojami.

Z bronią gotową do strzału rzucił się do ucieczki.


ROZDZIAŁ II

 

Korzystając z osłony drzew, Rourke przedzierał się chyłkiem wzdłuż wzniesienia. Dwaj bandyci, ukrywający się za rumowiskiem, znajdowali się zaledwie pięćdziesiąt metrów od niego. Istniały dwie możliwości: albo podejść do nich całkiem blisko i zlikwidować po cichu, albo otwo­rzyć ogień. Pierwszą możliwość po chwili odrzucił, gdyż wychodząc z ukrycia na otwartą przestrzeń, mógł zostać zauważony i natychmiast zaatakowany. Druga pozwalała na stosunkowo łatwe pozbycie się dwóch drabów przez zaskoczenie.

Natychmiast podjął decyzję. Położył się twarzą do zie­mi za skalnym występem (zasłonięty dodatkowo drzewa­mi), aby uchronić się przed kulami przeciwnika. Nastawił teleskop CAR-15 na najbliżej stojącego mężczyznę. Na tarczy przyrządu optycznego ukazały się plecy przeciwni­ka. Pociągnął za spust i momentalnie skierował celownik nieco w lewo, gdzie za sporym głazem stał drugi zbir, któ­ry patrzył przez lornetkę.

- Do widzenia! - zawołał Rourke, pewien, że wszystko odbyło się bez pudła.

W odpowiedzi usłyszał wrzask spadających ze skał rzezimieszków. Obaj runęli głowami w dół.

Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Niemal w tej samej chwili nad Johnem przeszła kanonada ognia. Kule trzaskały o skały i wbijały się w pnie drzew, odłupując korę.

Zorientował się, że strzela także sześciu wojskowych znajdujących się na dnie doliny. Nie był jednak pewien, kto jest ich celem: on czy bandyci?

Korzystając z zamieszania, jakie powstało w grupie rozbójników, wziął na cel dwóch z nich. Posłał dwie serie z automatu. Chyba zabił kobietę...

Druga odpowiedź była jeszcze silniejsza. Z najbliższej sosny kule zsiekły gruby konar, a opadające z drzew igły przykryły Johna cienką warstwą. Należało opuścić to miejsce, zrobiło się zbyt niebezpiecznie.

Wspiął się na szczyt wzniesienia, a następnie uciekając na czworakach, dotarł do kępy drzew. Chowając się za ni­mi, zdjął z ramienia CAR-15 i załadował go powtórnie.

Z dołu zbliżał się do wzgórza bandyta trzymający w ręku coś, co wyglądało na M-16. Rourke strzelił. Ciało bandyty zachwiało się, zgięło w pół jak zamykający się scyzoryk i obsunęło w dół.

Teraz musiał uciekać dalej, gdyż wzmógł się ogień z ciężkiej automatycznej broni i mógł łatwo go dosięgnąć. Dał nura w głąb luźno sterczących skałek. Doganiało go już trzech drabów. John strzelił do pierwszego z nich, ale chybił. Posłał kolejną serię, tym razem celnie. Zagrożenie było chwilowo oddalone.

Spojrzał w dolinę. Ciągle rozlegały się stamtąd strzały oddziału wojskowego, lecz odnosiły one mierny efekt.

Przedzierał się dalej. Klucząc wśród drzew, usiłował wydostać się z pola rażenia. Jeden z bandytów, przyczajo­ny za drzewem, strzelał tak zawzięcie, że aż zatrzęsło nie­wysoką sosną, przy której stał John.

Rourke wyciągnął trzynastonabojowy magazynek.

Tymczasem bandyta, wykorzystując przerwę w wymianie ognia, podszedł bardzo blisko. John zdążył jednak załadować broń i wypalić prosto w jego serce.

Nie czekając ani chwili, rzucił się do ucieczki, gdyż tyl­ko w niej upatrywał szansę na przeżycie. Przewaga ban­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin