Asimov Isaac - Lustrzane odbicie.rtf

(52 KB) Pobierz
Isaac Asimov

Isaac Asimov

Lustrzane odbicie

 

Trzy prawa robotyki

   1. Robot nie może wyrządzać człowiekowi krzywdy ani też swą bezczynnością dopuścić do wyrządzenia mu takiej krzywdy.

   2. Robot winien podporządkować się wszystkim wydawanym przez człowieka rozkazom, z wyjątkiem tych, które są sprzeczne z Pierwszym Prawem.

   3. Robot powinien dbać o własne bezpieczeństwo w takim stopniu, w jakim nie jest to sprzeczne z Pierwszym i Drugim Prawem.

 

Lidge Bailly właśnie zamierzał ponownie zapalić fajkę, kiedy drzwi jego gabinetu nieoczekiwanie otworzyły się na oścież, mimo że nikt nie pukał, Bailly obejrzał się i - upuścił fajkę. Nie podniósł jej, co jasno wskazuje, w jakim stanie się znajdował.

   - R. Daniel Olive! - wykrzyknął z nieopisanym zdumieniem. - Do diabła, czy to rzeczywiście ty?!

   - Nie myli się pan - odpowiedział gość. Jego ogorzała twarz o zadziwiająco regularnych rysach pozostała niewzruszona. - Bardzo mi przykro, że zdenerwowałem pana wchodząc bez uprzedzenia, ale sprawa, z którą przychodzę, jest bardzo delikatna i im mniej wiedzieć będą o niej inni ludzie i roboty, nawet z grona pańskich najbliższych współpracowników, tym lepiej. Rad jestem znów cię widzieć, przyjacielu Elidge.

   I robot wyciągnął prawą rękę ruchem tak samo ludzkim, jak jego wygląd zewnętrzny. Bailly był tak zmieszany, że przez kilka sekund bezmyślnie patrzył na wyciągniętą w jego stronę dłoń, zanim pochwycił ją i gorąco uścisnął.

   - Ale mimo wszystko, skąd się tu wziąłeś, Daniel? Oczywiście, zawsze rad jestem cię widzieć, ale... Co to za delikatna sprawa Znowu jakieś ogólnoplanetarne nieprzyjemności?

   Nie, przyjacielu Elidge! Sprawa, którą nazwałem delikatną, na pierwszy rzut oka może wydać się błaha. Ot, spór pomiędzy dwoma matematykami. Ale ponieważ zupełnie przypadkowo znaleźliśmy się w niewielkiej odległości od Ziemi...

   - A więc ten spór wydarzył się na międzygwiezdnym liniowcu?

   - Właśnie. Błahy spór, ale dla ludzi w nim uwikłanych wcale nie taki błahy.

   Bailly uśmiechnął się.

   - Nie dziwię się, że postępki ludzi wydają się wam dziwne. My, niestety; nie podporządkowujemy się trzem prawom, tak jak wy roboty.

   - A szkoda - oznajmił zupełnie serio R. Daniel. - Zresztą, jak mi się wydaje, ludzie sami siebie nie rozumieją. Może ty ich rozumiesz lepiej aniżeli ludzie władający innymi planetami, skoro Ziemia jest zaludniana znacznie gęściej. Dlatego też być może będziesz w stanie nam pomóc.

   R. Daniel na moment zamilkł, a potem dodał, chyba z niepotrzebnym pośpiechem:

   - Jednakże niektóre reguły ludzkiego zachowania przyswoiłem sobie dość dobrze i teraz dopiero zauważyłem, że naruszyłem wymogi elementarnej grzeczności, nie zapytawszy, jak się czują pańska żona i syn.

   - Doskonale. Chłopak uczy się w college'u, a żona zajęta się polityką. No, a teraz powiedz mi, w jaki sposób się tu znalazłeś?

   - Jak już wspomniałem, byliśmy w niewielkiej odległości od Ziemi - powiedział R. Daniel - poradziłem więc kapitanowi, aby zwrócił się o radę do ciebie.

   - I kapitan zgodził się?! - zapytał Bailly, który jakoś nie mógł uwierzyć, że kapitan międzygwiezdnego liniowca zdecydował się na nieprzewidziane lądowanie z powodu jakiegoś głupstwa.

   - Widzisz - oznajmił R. Daniel on znalazł się w takiej sytuacji, że zgodziłby się na wszystko. Poza tym bardzo cię wychwalałem - ma się rozumieć, mówiłem tylko prawdę, wcale nie przesadzając. No i zobowiązałem się prowadzić wszystkie rozmowy tak, aby ani pasażerowie, ani załoga nie musieli opuszczać statku naruszając tym samym kwarantannę.

   - Ale cóż się takiego stało - niecierpliwie zapytał Bailly.

   - Wśród pasażerów kosmolotu znajdują się dwaj matematycy, udający się na Aurorę, w celu wzięcia udziału w międzygwiezdnej konferencji neurobiofizycznej. Nieporozumienia wynikły właśnie między tymi dwoma naukowcami - Alfredem Banem Humboldtem i Jannonem Sebbetem. Może słyszałeś o nich, przyjacielu Elidgey

   - Nie - oznajmił stanowczym głosem Bailly. - Nie znam się na matematyce. Słuchaj, Daniel - opamiętał się Bailly - mam nadzieję, że nie mówiłeś kapitanowi, że jestem znawcą matematyki lub...

   - Oczywiście, że nie, przyjacielu Elidge. Przecież wiem, że nim nie jesteś. Zresztą to i tak nie ma znaczenia, gdyż matematyka nie ma nic wspólnego z istotą sporu.

   - No dobrze, wal dalej.

   - Skoro nic o nich nie wiesz, przyjacielu Elidge, muszę poinformować cię, że doktor Humboldt to jeden z trzech największych matematyków galaktyki o dawno ustalonej reputacji. Idzie mu już przecież dwudziesty siódmy dziesiątek lat. Natomiast doktor Sebbet to człowiek bardzo młody, nie mający jeszcze pięćdziesiątki, ale już uważany za wybitny talent, gdyż zajął się najbardziej skomplikowanymi problemami współczesnej matematyki.

   - Słowem, obaj są wybitnymi ludźmi - zauważył Bailly. W tym momencie przypomniał sobie o fajce, podniósł ją z ziemi, ale nie zapalił. - Ale co się wydarzyło? Morderstwo Jeden Cichaczem wykończył drugiego?

   - Jeden z tych ludzi o najwyższej reputacji usiłuje zniszczyć reputację drugiego. Jeśli się nie mylę, ludzkie normy uważają to czasem za coś gorszego od morderstwa.

   - W niektórych przypadkach tak. Ale który z nich targnął się na reputację drugiego?

   - W tym właśnie sęk, przyjacielu Elidge. Który z nich?

   - No, mówże!

   - Doktor Humboldt wyjaśnia wszystko bardzo precyzyjnie. Wkrótce po starcie kosmolotu nieoczekiwanie udało mu się sformułować zasadę, która pozwala stworzyć metodę analizy połączeń neuronowych na podstawie zmian obrazu absorpcji mikrofal w poszczególnych punktach kory mózgowej. Zasada ta opiera się na matematycznych subtelnościach, których nie rozumiem, a co za tym idzie, nie mogę ci wytłumaczyć. Zresztą, to nie ma związku ze sprawą im dłużej doktor Humboldt rozmyślał nad swoim odkryciem, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że odkrył coś rewolucjonizującego całą jego naukę, coś, w porównaniu z czym bledną wszystkie jego dotychczasowe osiągnięcia. I wtedy dowiedział się, że na pokładzie statku znajduje się doktor Sebbet.

   - Aha! I oczywiście nie omieszkał podzielić się swoim odkryciem z młodym Sebbetem, czy tak?

   - Właśnie. Spotykali się często na konferencjach, ale nie znali się osobiście. Humboldt szczegółowo zreferował swe wnioski Sebbetowi. Ten podtrzymał je w całej rozciągłości i wyrażał się z najwyższym uznaniem o wielkości odkrycia i osobie jego autora. Po tej rozmowie Humboldt, nie mający już wątpliwości, że znajduje się na właściwej drodze, przygotował referat z krótkim opisem swego odkrycia, zamierzając przestać go w dwa dni później komitetowi konferencji na Aurorze, aby oficjalnie zapewnić sobie priorytet, a ponadto móc wystąpić na niej ze szczegółowym sprawozdaniem. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu odkrył, że i Sebbet przygotował referat o prawie identycznej treści i też zamierza wystać go na Aurorę.

   - Humboldt pewnie rozgniewał się?

   - Jeszcze jaki

   - No, a Sebbet? Co on mówii

   - To samo, co Humboldt, słowo w slowo.

   - Więc w czym problem?

   - W lustrzanym przestawieniu nazwisk. Sebbet twierdzi, że to jego odkrycie, że to on zwrócił się do Humboldta z prośbą o opinię i że wszystko było inaczej - to Humboldt zgodził się z jego wywodami i wychwalał je na wszystkie możliwe sposoby.

   - Czy każdy z nich twierdzi, że pomysł należy do niego, a drugi go ukradł, tak? Wciąż nie rozumiem. Przecież wystarczy po prostu przedstawił podpisane i datowane protokoły badań, a wtedy już łatwo będzie ustalić pierwszeństwo. Jeżeli nawet niektóre z nich będą podrobione, to nietrudno to będzie wykryć na podstawie ich wewnętrznej niekonsekwencji.

   - W normalnych warunkach, przyjacielu Elidgs, miałbyś niewątpliwie rację, ale w tym przypadku chodzi niestety o matematykę, a nie o nauki eksperymentalne. Doktor Humboldt twierdzi, że wszystkie nieodzowne dane miał w głowie do czasu przystąpienia do pracy nad wyżej wymienionym referatem. Doktor Sebbet, rzecz jasna, twierdzi to samo.

   - W tej sytuacji należy przedsięwziąć energiczne kroki, aby raz na zawsze z tym skończyć. Przesondujcie ich psychikę a ustalcie, który kłamie.

   R. Daniel pokręcil glową.

   - Najwyraźniej wciąż nie rozumiesz, o kogo chodzi, przyjacielu Elidge. To są członkowie Międzygalaktycznej Akademii, w związku z czym, wszystkie sprawy związane z ich etyką zawodową ma prawo rozpatrywać jedynie specjalna komisja akademii. Jeśli oczywiście oni sami dobrowolnie nie wyrażą zgody na poddanie się sprawdzianowi.

   - No to zaproponujcie im to. Winny odmówi, wiedząc, czym mu grozi psychologiczne sondowanie. Niewinny niewątpliwie zgodzi się i w ten sposób nie będziecie musieli uciskać się do sondowania.

   - Mylisz się. Dla tego rodzaju ludzi danie zgody na podobny sprawdzian oznaczałoby utratę prestiżu. Nie ulega wątpliwości, że obaj odmówią. Są na to za dumni. Inne względy zejdą na drugi plan.

   - No to nic na razie nie róbcie. Odłóżcie rozwiązanie problemu do czasu przybycia na Aurorę. W tej neurobiofizycznej konferencji brać będzie udziel tylu akademików, że wybranie komisji...

   - Ale to będzie poważny cios w prestiż samej nauki, przyjacielu Elidge. A jeżeli wybuchnie skandal, obaj na tym ucierpią. Cień padnie nawet na niewinnego, gdyż dal się wplątać w tak brzydką historię. Wszyscy będą uważać, że powinien był zakończyć ją po cichu, nie dopuszczając do rozprawy.

   - Powiedzmy. Nie jestem co prawda członkiem akademii, ale postaram się wyobrazić sobie, że podobny punkt widzenia nie jest pozbawiony słuszności. No, a co mówią na to sami matematycy?

   - Humboldt za wszelką cenę pragnie uniknąć skandalu. Mówi, że jeżeli Sebbet przyzna się do przywłaszczenia sobie tego pomysłu i nie będzie przeszkadzać mu w wygłoszeniu referatu, ani ze swej strony nie wysunie żadnego oficjalnego oskarżenia. Nieetyczny postępek Sebbeta pozostanie tajemnicą znaną jedynie im dwóm i kapitanowi, gdyż nikt więcej nie jest w tę historię zamieszany.

   - A młody Sebbet nie zgadza się? - Wprost przeciwnie, zgadza się we wszystkim z doktorem Humboldtem ale oczywiście z przestawieniem imion: Znów to lustrzane odbicie.

   - A więc obaj są, jakby ta powiedzieć, w pacie?

   - Wydaje mi się, że każdy czeka, aż drugi nie wytrzyma i przyzna się do winy.

   - No to miech sobie czekają.

   - Kapitan nie chce nawet o tym słyszeć. Widzisz, są dwie możliwości. Pierwsza, że obaj będą się upierać aż do lądowania na Aurorze i wtedy niewątpliwie wybuchnie skandal. Kapitan odpowiadający za przestrzeganie prawa i porządku na pokładzie swego statku otrzyma wymówienie za to, że nie umiał załatwić wszystkiego bez hałasu.

   - No, a druga możliwość?

   - Jeden albo drugi przyzna się do plagiatu. Ale czy ten, który się przyzna, będzie rzeczywiście winien? Czy nie pójdzie na to jedynie z chęci zapobieżenia skandalowi? Czy można dopuścić do tego, by człowiek, który gotów jest dla honoru nauki zrzec się swej zasłużonej sławy, faktycznie ją utracił? A jeżeli w ostatniej chwili winny przyzna się, ale tak, że pozostanie wrażenie, iż robi to wyłącznie z wyżej wspomnianych szlachetnych pobudek? Uniknie w ten sposób hańby, ale rzuci cień na drugiego. Oczywiście, jedynym człowiekiem, który będzie o tym wiedzieć, jest kapitan, ale on nie chce do końca swych dni męczyć się myślą, że stał się wspólnikiem pozbawionego skrupułów plagiatora.

   Bailly westchnąt.

   - A więc, kto kogo przetrzyma. To już wszystko, Daniel?

   - Niezupełnie. Są jeszcze świadkowie.

   - Do diabła! Czemu od razu tego nie powiedziałeś? Jacy świadkowie?

   - Kamerdyner doktora Humboldta... - A, pewnie robot.

   - Oczywiście. Nazywa się R. Preston Ten kamerdyner, R. Preston, był obecny przy pierwszej rozmowie i potwierdza opowiadanie doktora Humboldta we wszystkich szczegółach.

   - To znaczy mówi, że pomysł należał do doktora Humboldta, że Humboldt przedstawił go doktorowi Sebbetowi, że doktor Sebbet wpadl w zachwyt i tak dalej?

   - Właśnie.

   - Aha. Ale czy to rozwiązuje problem? Pewnie nie.

   - Masz rację. Problemu to nie rozwiązuje, ponieważ jest jeszcze drugi świadek. Kamerdyner doktora Sebbeta, R. Ide, także robot, i to tego samego modelu co R. Preston, wyprodukowany w tym samym roku, w tej samej fabryce.

   - Dziwny zbieg okoliczności... Bardzo dziwny.

   Jest to fakt, który, jak się obawiam, wcale nam nie pomoże w dojściu do jakichś konkretnych wniosków na podstawie różnic pomiędzy kamerdynerami.

   - R. Ide mówi, oczywiście, to samo, co R. Preston?

   - Absolutnie to samo, jeśli nie liczyć lustrzanego przestawienia nazwisk.

   - Innymi słowy, R. Ide twierdzi, że ten młody, nie mający jeszcze pięćdziesiątki, Sebbet jest autorem pomysłu, że to on przedstawił go doktorowi Humboldtowi, który nie skąpił pochwał i tak dalej?

   - Zgadza się, przyjacielu Elidge.

   - Wynika z tego, że jeden z robotów kłamie.

   - Chyba, tak.

   - Wydaje mi się, że z ustaleniem tego, który kłamie, nie będzie żadnych problemów. Doświadczony robopsycholog nawet na podstawie powierzchownych oględzin...

   - Niestety, przyjacielu Elidge. Na pokładzie Liniowca nie ma robopsychologa, który byłby aż tak wysoko kwalifikowany, że mógłby wydać opinię w tak delikatnej sprawie. Podobne badanie można będzie przeprowadzić dopiero po wylądowaniu na Aurorze, gdyż ani doktor Humboldt, ani doktor Sebbet nie zgodzą się pozostać bez robotów przez okres czasu potrzebny na ich zbadanie przez ziemskich specjalistów.

   - W takim razie Daniel, nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcesz.

   - Jestem głęboko przekonany - powiedział spokojnie Daniel - że masz już jakiś plan działania.

   - Ach takt! No cóż, według mnie najpierw należy porozmawiać z tymi matematykami, z których jeden jest plagiatorem.

   - Obawiam się, przyjacielu Elidge, że to niemożliwe. Oni nie mogą opuścić liniowca z powodu kwarantanny. Z tej samej przyczyny i ty nie możesz zjawić się u nich.

   - Oczywiście Daniel, ale ja miałem na myśli rozmowę przez wideofon.

   - Przykro mi, ale jest rzeczą bardzo wątpliwą, by zgodzili się na to, aby przesłuchiwał ich prosty policyjny śledczy. Znowu ten prestiż.

   - Ale z robotami chyba mogę porozmawiać?

   - To, jak sądzę, można będzie urządzić.

   - Spróbujemy poprzestać na tym. A więc, będę musiał zabawić się w robopsychologa-amatora.

   - No, ale przecież ty jesteś detektywem, przyjacielu Elidge, a nie robopsyehologiern.

   - Nieważne. Tylko zanim zobaczą się z nimi, zastanówmy się. Powiedz, czy nie może być też tak, że oba roboty mówią prawdę Na przykład rozmowa pomiędzy naukowcami polegała na wymianie przypuszczeń. Wtedy każdy robot będzie święcie przekonany, że pomysł należał do jego pana: Albo oba słyszały jedynie część rozmowy, i to nie tę samą, a doszły do tego samego wniosku.

   - Absolutnie niemożliwe, przyjacielu Elidge. Oba roboty powtarzają rozmowę zupełnie jednakowo, jeśli nie liczyć podstawowej sprzeczności.

   - Nie ma więc wątpliwości co do tego, że jeden z robotów kłamie

   - Nie ma.

   - Czy będę mógł otrzymać kopię zeznań składanych w obecności kapitana?

   - Powiedziałem, że kopia może ci się przydać i zabrałem ją ze sobą.

   - Wspaniale. Czy roboty miały konfrontację? Odnotowano to w protokole?

   - Roboty po prostu powiedziały, co wiedziały. Konfrontację ma prawo zarządzić jedynie robopsycholog.

   - Ja też?

   - Ty jesteś detektywem, Elidge, a nie...

   - No dobrze, dobrze, Daniel. Pomyślmy jeszcze. W normalnych warunkach robot kłamać nie będzie. Jednakże skłamie, żeby nie naruszyć któregoś z trzech praw. Może skłamać, żeby uchronić własne istnienie zgodnie z Trzecim Prawem. Jeszcze łatwiej skłamie, by wykonać polecenie otrzymane od człowieka, o ile będzie ono odpowiadać Drugiemu Prawu. A już na pewno skłamie wtedy, gdy będzie to konieczne dla ratowania ludzkiego życia lub gdy w ten sposób zapobiegnie wyrządzeniu człowiekowi krzywdy w myśl Pierwszego Prawa.

   - To prawda.

   - W naszym przypadku każdy z robotów chroni zawodową reputację swego pana i z tego też powodu w razie potrzeby niewątpliwie będzie kłamać. Ponieważ zawodowa reputacja jest tu równoważna życiu, Pierwsze Prawo zmusi go do kłamstwa.

   - Ale takim kłamstwem każdy kamerdyner będzie jednocześnie szkodzić zawodowej reputacji drugiego matematyka.

   - Owszem, ale prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin