Ursula Le Guin Opowie�ci Orsinia�skie Prze�o�y�a Agnieszka Sylwanowicz FONTANNY Wiedzieli, �e dr Kereth by� mo�e spr�buje poprosi� w Pary�u o azyl polityczny, poniewa� dostarczyli mu do tego wystarczaj�cych powod�w. Tote� w lec�cym na zach�d samolocie, w hotelu, na ulicy, podczas spotka�, a nawet kiedy czyta� referat na posiedzeniu sekcji cytologicznej, zawsze towarzyszy�y mu w pewnej odleg�o�ci niewyra�ne postacie, kt�re mo�na by wzi�� za magistrant�w lub chorwackich mikrobiolog�w, lecz kt�re nie mia�y nazwisk ani twarzy. Poniewa� obecno�� doktora dodawa�a nie tylko splendoru delegacji jego kraju, ale i pewnego blasku w�adzom (Sp�jrzcie, pozwolili�my przyjecha� nawet jemu!), chciano, �eby pojecha�, lecz nie spuszczano z niego oka. Przyzwyczai� si� do tego. W jego niewielkiej ojczy�nie mo�na by�o sta� si� niewidzialnym, jedynie zamieraj�c w bezruchu, wyciszaj�c g�os, cia�o, umys�. Zawsze by� cz�owiekiem niespokojnym, rzucaj�cym si� w oczy. Tak wi�c kiedy nagle sz�stego dnia w trakcie wycieczki prowadzonej przez przewodnika stwierdzi�, �e si� ulotni�, przez pewien czas by� zdezorientowany. Czy tylko id�c �cie�k�, mo�na osi�gn�� w�asn� nieobecno��? Zrobi� to w bardzo dziwnym miejscu. W ��tych promieniach popo�udniowego s�o�ca ��ci� si� za nim wielki, opuszczony, straszny dom. Na tarasach uwija�y si� tysi�ce wielobarwnych kar��w, a znajduj�cy si� za nimi bladob��kitny kana� prowadzi� prosto w nierzeczywist� dal wrze�nia. Trawniki ko�czy�y si� k�pami wysokich na trzydzie�ci metr�w, szlachetnych, powa�nych, poprzetykanych z�otem kasztanowc�w. Chodzili w cieniu tych drzew, po �cie�kach do konnej jazdy nale��cych do zmar�ych kr�l�w, ale przewodnik wyprowadzi� ich z powrotem w s�oneczny blask trawnik�w i marmurowych p�yt. Prosto przed nimi bi�y z fontann wysoko w powietrze l�ni�ce kolumny wody. Pulsowa�y i �piewa�y w �wietle nad marmurowymi misami. B�ahe, �adne pokoje pa�acu, wielkiego niczym miasto, w kt�rym nikt nie mieszka�, oboj�tno�� szlachetnych drzew b�d�cych jedynymi odpowiednimi mieszka�cami ogrodu zbyt rozleg�ego dla ludzi, dominacja jesieni i przesz�o�ci - wszystko to plusk wody ujmowa� we w�a�ciwe proporcje. Fonograficzne g�osy przewodnik�w milk�y, fotograficzne oczy oprowadzanych widzia�y. Fontanny strzela�y w g�r�, spada�y rado�nie w d� i sp�ukiwa�y �mier�. Dzia�a�y czterdzie�ci minut. Potem zamiera�y. Tylko wielcy kr�lowie mogli sobie pozwoli� na uruchomienie Wielkich Fontann Wersalu i �y� wiecznie. Republiki musz� zachowywa� w�asne proporcje. Zatem strzeliste bia�e pi�ropusze wody zaj�kn�y si�. Piersi nimf wysch�y, usta bog�w rzek zia�y czerni�. Pot�ny g�os wody wzbijaj�cej si� w g�r�, a potem spadaj�cej w d� zmieni� si� w urywane, kaszl�ce westchnienia. Wszystko si� sko�czy�o i ka�dy przez chwil� sta� w samotno�ci. Adam Kereth odwr�ci� si� i ujrzawszy przed sob� �cie�k�, ruszy� ni� ku drzewom, oddalaj�c si� od marmurowych taras�w. Nikt za nim nie poszed�, i w�a�nie w tej chwili dr Kereth zbieg�, chocia� wcale nie zdawa� sobie z tego sprawy. Popo�udniowe s�o�ce przeplata�o si� ciep�ymi plamami z cieniami le��cymi na �cie�ce, a przez �wiat�o i cie� szli, trzymaj�c si� za r�ce, ch�opak i dziewczyna. Daleko za nimi pod��a� samotnie Adam Kereth, a po policzkach ciek�y mu �zy. Po chwili cienie si� rozbieg�y i kiedy Adam podni�s� wzrok, nie zobaczy� ani �cie�ki, ani kochank�w, a jedynie ogrom delikatnego �wiat�a, a pod nim mn�stwo kulistych drzewek w drewnianych donicach. Doszed� na taras przed oran�eri�. Na po�udnie od tego wynios�ego punktu zobaczy� tylko las, Francj� niczym rozleg�y las w jesiennym zmierzchu. Nie gra�y ju� rogi, wyp�aszaj�ce z kryj�wki wilki czy dziki na kr�lewskie polowanie - nie osta�a si� ju� �adna du�a zwierzyna �owna. Jedynymi tropami w tym lesie by�y �lady st�p m�odych kochank�w, kt�rzy przyjechali autobusem z Pary�a, przespacerowali si� w�r�d drzew i znikn�li. Nie maj�c �adnego szczeg�lnego celu i nadal nie zdaj�c sobie sprawy z tego, �e zbieg�, Kereth powoli zawr�ci� szerokimi V �cie�kami w kierunku pa�acu, kt�ry w zapadaj�cym zmierzchu nie by� ju� ��ty, lecz bezbarwny, niczym skalne urwisko nad pla��, kiedy opuszczaj� j� ostatni pla�owicze. Zza niego dociera� st�umiony ha�as przypominaj�cy huk rozbijaj�cych si� fal - to silniki autobus�w turystycznych, wyruszaj�cych w drog� powrotn� do Pary�a. Kereth zatrzyma� si�. Mi�dzy milcz�cymi fontannami przemyka�y po tarasach nieliczne ma�e postacie. Z daleka dobieg� kobiecy g�os wo�aj�cy dziecko, �a�osny niczym wo�anie mewy. Maj�c ju� sprecyzowany cel, Kereth odwr�ci� si� i nie patrz�c za siebie, czujny i wyprostowany jak kto�, kto w�a�nie co� ukrad� - ananasa, portmonetk�, bochenek chleba - z lady i ukry� to pod p�aszczem, ruszy� wielkimi krokami z powrotem w p�mrok mi�dzy drzewa. - To jest moje - powiedzia� g�o�no do wysokich kasztanowc�w i d�b�w, niczym z�odziej w�r�d policjant�w. - To jest moje! - Francuskie d�by i kasztanowce zasadzone dla arystokracji nie odpowiedzia�y na to gwa�towne, republika�skie twierdzenie wypowiedziane w obcym j�zyku. Niemniej jednak zamkn�a si� wok� niego ich ciemno��, milcz�ca, spiskowa ciemno�� wszystkich las�w, w kt�rych ukrywali si� uciekinierzy. Nie spacerowa� po zagajniku d�ugo, jak�� nieca�� godzin� - bramy zamykano na noc, a on nie chcia� zosta� uwi�ziony w Wersalu. Nie po to tu jest. Wi�c nim zapad�a noc, podszed� bli�ej taras�w, nadal wyprostowany i spokojny jak jaki� kr�l czy kleptoman, i obszed� ogromne, blade nadmorskie urwisko o licznych oknach, a potem przeszed� si� po wybrukowanej pla�y. Prycha� tam jeszcze jeden autobus, niebieski, a nie szary, kt�rego si� ba�. Jego autobus ju� odjecha�. Odjecha�, pogr��y� si� w morzu wraz z przewodnikiem, jego kolegami, rodakami, mikrobiologami, szpiegami. Odjecha�, oddaj�c mu Wersal w posiadanie. Siedz�cy nad nim na ogromnym koniu, zniekszta�cony z tak bliskiej odleg�o�ci Ludwik XIV dowodzi� istnienia absolutnych przywilej�w. Kereth podni�s� wzrok na twarz z br�zu, na du�y, br�zowy, burbo�ski nos, tak jak dziecko patrzy na swego starszego brata z mi�o�ci� i szyderstwem. Wyszed� za bram�. W kafejce po drugiej stronie drogi prowadz�cej do Pary�a jego siostra poda�a mu wermut na zakurzonym, zielonym stoliku pod sykomorami. Z po�udnia, od las�w wia� wiatr nios�cy noc i jesie�, i podobnie do wermutu jego wo� by�a gorzkawa od zapachu suchych li�ci. Jako wolny cz�owiek poszed� na podmiejsk� stacj� wybran� przez siebie drog�, o wybranej przez siebie porze, sam kupi� sobie bilet i sam wr�ci� do Pary�a. Nikt, nawet on sam, nie wie, na jakiej stacji wysiad� z metra ani gdzie wa��sa� si� po mie�cie, b�d�c zbiegiem. O jedenastej w nocy sta� przy balustradzie Mostu Solferino: niski czterdziestosiedmiolatek w tandetnym garniturze, wolny cz�owiek. Patrzy�, jak na czarnej powierzchni spokojnie p�yn�cej rzeki dr�� �wiat�a most�w. W g�rze i w dole jej biegu na obu brzegach mie�ci�y si� azyle: siedziba rz�du Francji, ambasady ameryka�ska i angielska. Id�c na most, przechodzi� obok nich wszystkich. Mo�e by�o ju� zbyt p�no w nocy, �eby do nich wej��. Stoj�c po�rodku mostu, mi�dzy lewym i prawym brzegiem, pomy�la�: Nie ma ju� �adnych kryj�wek. Nie ma tron�w, nie ma wilk�w ani dzik�w - wymieraj� nawet afryka�skie lwy. Jedynym bezpiecznym miejscem jest zoo. Nigdy jednak nie zale�a�o mu szczeg�lnie na bezpiecze�stwie, a teraz pomy�la�, �e nie zale�y mu te� na ukrywaniu si�, bo znalaz� co� lepszego: swoj� rodzin�, swoje dziedzictwo. Tutaj wreszcie spacerowa� po ogrodzie nadnaturalnej wielko�ci, �cie�kami, po kt�rych chodzili przed nim jego koronowani starsi bracia. Po czym� takim nie mo�e przecie� schroni� si� w zoo. Przeszed� przez most, wr�ci� do hotelu, id�c pod ciemnymi �ukami Luwru. Wiedzia� teraz, �e jest jednocze�nie i kr�lem, i z�odziejem, a wi�c wsz�dzie znajduje si� u siebie i do ojczyzny kieruje go zaledwie wierno��. Bo c� innego powinno w dzisiejszych czasach kierowa� cz�owiekiem? Kr�lewskim krokiem przeszed� obok agenta tajnej policji siedz�cego w hotelowym westybulu, ukrywaj�c pod marynark� ukradzione, niewyczerpalne fontanny. KURHAN O�nie�on� drog� zesz�a z g�r noc. Ciemno�� poch�on�a wiosk�, kamienn� wie�� twierdzy Vermare, kurhan przy drodze. Zaleg�a k�ty pomieszcze� twierdzy, rozsiad�a si� pod wielkim sto�em i na ka�dej krokwi, czeka�a za plecami ka�dego z m�czyzn siedz�cych przy kominku. Go�� zajmowa� najlepsze miejsce, naro�ne siedzenie wystaj�ce z jednej strony kominka czterometrowej szeroko�ci. Gospodarz, Freyga, pan twierdzy, hrabia Montayny, siedzia� wraz z pozosta�ymi na obmurzu paleniska, chocia� bli�ej ognia ni� niekt�rzy z nich. Skrzy�owa� nogi, du�e d�onie opar� na kolanach i spokojnie patrzy� w ogie�. Rozmy�la� o najgorszej chwili swego dwudziestotrzyletniego �ycia - o wyprawie my�liwskiej nad g�rskie jezioro Malafrena trzy jesienie temu. Prze�ladowa� go widok cienkiej barbarzy�skiej strza�y, stercz�cej z gard�a ojca, wspomina�, jak wyciska� kolanami zimne b�oto, kl�cz�c obok niego w trzcinach, w kr�gu mrocznych g�r. W�osy ojca lekko falowa�y w wodzie jeziora. On sam mia� w ustach dziwny posmak, posmak �mierci, jakby poliza� spi�. Teraz te� czu� smak spi�u. Nas�uchiwa� g�os�w kobiet w pomieszczeniu nad g�ow�. Go��, w�drowny kap�an, opowiada� o swych podr�ach. Pochodzi� z Solariy le��cego na po�udniowych nizinach. M�wi�, �e nawet kupcy mieszkaj� tam w domach z kamienia. Baronowie maj� pa�ace i srebrne talerze i jedz� pieczon� wo�owin�. Wasale i s�u��cy hrabiego Freygi ch�on�li jego s�owa z otwartymi ustami. Freyga, kt�ry s�ucha� dla zabicia czasu, zmarszczy� czo�o. Go�� zd��y� ju� ponarzeka� na stajnie i na zimno, na baranin� podawan� na �niadanie, obiad i kolacj�, na zaniedbany stan kaplicy w Vermare, na spos�b, w jaki odprawiano w niej msz�. - Arianizm! - mrukn��, wci�gaj�c powietrze i ...
ZuzkaPOGRZEBACZ