Palmer_Michael_Stowarzyszenie Hipokratesa.pdf

(1406 KB) Pobierz
Michael Palmer
1
Michael Palmer
Stowarzyszenie Hipokratesa
( The society)
Przełożył Krzysztof Sokołowski
Cztery miliony trzynaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery.
Marcia Rising odrobinę odchyliła się w krześle, tylko tyle, by ani siedzący po jej prawej
stronie główny księgowy Leonard Smith, ani siedzący po lewej stronie pierwszy wiceprezes Dan
Elder nie mogli zobaczyć, co zapisuje na kartce dużego bloku. Pisać mogła bez ryzyka, w końcu
nawet powinna robić jakieś notatki ze spotkania. Ona tu była szefem. Uśmiechnęła się w duchu i
przed pierwszą cyfrą, czwórką, narysowała ozdobny symbol dolara. Tymczasem siedzący po
drugiej stronie szerokiego mahoniowego stołu wiceprezes Joe Levinson gadał, gadał i gadał.
Podlegała mu kontrola wydatków Eastern Quality Health i z tego tytułu ciążyła na nim największa,
jeśli nie liczyć Marcii, odpowiedzialność za dobrą sytuację finansową ich kasy chorych. Ale
słuchanie go było mniej więcej tak interesujące jak obserwowanie schnącej farby.
– ... Malejące liczby ostatniego kwartału potraktowaliśmy jako poważne ostrzeżenie –
można powiedzieć strzał ostrzegawczy – że musimy zdecydowanie zwiększyć motywację naszych
pracowników oraz lekarzy do ograniczania kosztów. Narzucone przez nas wewnętrzne
współzawodnictwo okazało się pod tym względem wyjątkowym sukcesem. Niemal natychmiast
liczba odrzucanych bez rozpatrzenia roszczeń zwiększyła się o dwadzieścia jeden procent, o
trzynaście zaś liczba roszczeń chirurgicznych związanych przynajmniej z jednym innym
roszczeniem. Spotkaliśmy się z protestami lekarzy, ale ludzie Billa, odpowiadający za stosunki z
nimi, poradzili z tym sobie doskonale...
Cztery miliony... trzynaście tysięcy... osiemset sześćdziesiąt cztery.
Marcia odręcznie wypisała poszczególne cyfry i zaczęła je ozdabiać. Razem składały się na
jej wynagrodzenie za ostatnie dwanaście miesięcy. Jeśli doliczyć do tego niewykorzystane opcje
giełdowe warte osiem milionów, nie było wątpliwości: należała do krajowej czołówki kobiet na
kierowniczych stanowiskach. Gdyby głośno wymówiła poszczególne liczby, zabrzmiałoby to
pewnie bardzo melodyjnie. Jak walc. Wyobraziła sobie tysiąc dziewięciuset pracowników firmy,
tańczących walca na korytarzach.
Czte-ry-mi... lio-ny-trzy... naś-cie...
Była bardziej niż zadowolona ze sposobu, w jaki najlepsi członkowie jej zarządu
zareagowali na ostatnie wahnięcie dochodów. Jej filozofia wyznaczania jednej stawki składek i
zakresu ochrony ubezpieczeniowej dla firm zatrudniających młodszych, zdrowszych pracowników,
a innej dla pracowników starszych, podnoszących próg ryzyka, okazała się oczywiście bezbłędna.
– Jeśli nie zachorują, nie będą nas nic kosztować – powtarzała raz za razem posłusznie
potakującym podwładnym.
Niech inna firma zajmie się ubezpieczaniem tych, którym kończy się czas albo którzy nie
umieją o siebie zadbać. Każdy dolar wydany na demograficzne badanie firmy (czarni częściej
cierpią na nadciśnienie, cukrzycę i choroby nerek, Azjaci są śmiesznymi hipochondrykami, wśród
Latynosów panuje alkoholizm, narkomania i choroby umysłowe, trzydzieści parę lat – w porządku,
czterdzieści parę lat – nie w porządku) zwracał się w postaci setek dolców, których Eastern Quality
Health nie musiała wypłacać ze swej kasy.
Ty-się-cy... o-siem-set... i sześć...
2
– ... A więc z mojego punktu widzenia firma pokonała groźny, lecz na szczęście
krótkotrwały sztorm – mówił dalej Levinson – ale na horyzoncie gromadzą się czarne chmury,
zagrażające całej naszej branży. Jednak nasz statek nie zatonie, jeśli będziemy pamiętali o
podstawowym fakcie: naszym biznesem jest zdrowie... to znaczy zdrowie Eastern Quality Health.
Levinson skłonił się zadowolony z wybuchu śmiechu w reakcji na nieoczekiwany żart i
oklasków. Usiadł. Porządek dzienny został wyczerpany, spotkanie praktycznie się skończyło.
Marcia wstała i przemówiła do członków zarządu, żądając, by dzielili się z nią swymi problemami i
pomysłami, gdy tylko się pojawią, i nigdy nie tracili z oczu celów Eastern Quality Health, która nie
chce być największą prywatną ubezpieczalnią zdrowotną, lecz raczej najlepiej zarządzaną.
Następnie podeszła do drzwi apartamentu i żegnała wychodzących, każdemu podając dłoń.
Wreszcie usiadła za biurkiem i z przyjemnością zapatrzyła się na podwójną fontannę zdobiącą
sześciohektarowy teren siedziby EQH przy drodze 128, niespełna trzydzieści kilometrów na
północny zachód od Bostonu. Zachodzące słońce skryło się za linię drzew, nadszedł cichy, piękny,
bezchmurny wieczór. W porządnie oznaczonych drucianych tackach stojących na blacie biurka
kryła się praca: Zajmie jakieś trzy godziny, a potem można iść do domu. Nieczęsto się zdarzałoby z
budynku EQH ktoś wychodził po niej.
Marcia strząsnęła niemal niewidoczny okruszek z rękawa żakietu od Armaniego i zaczęła
pracę od przejrzenia raportu zespołu prawników, zajmujących się jedną z kilku spraw wytoczonych
firmie. Dotyczyła ona sporu o to, czy ten szczególny ubezpieczony miał prawo do pokrycia
kosztów przeszczepu szpiku kostnego. EQH nadal oczywiście twierdziła, że nie, skądże, mimo iż
chora zmarła sześć miesięcy temu, co odebrało sens sprawie. Niestety, denerwująco uparty mąż,
niezdolny do zaakceptowania rzeczywistości, nie dopuszczał do zamknięcia sprawy. Marcia
podyktowała nader ostrożną w sformułowaniach notatkę do prawników, nakazującą zawarcie
porozumienia na poziomie pięćdziesięciu tysięcy dolarów bez przyznania się do winy. Albo to,
albo nic.
Kiedy sięgała po kolejny zestaw raportów, za oknem jej gabinetu na drugim piętrze zapadał
już zmierzch. Dopiero o dziewiątej zgarnęła dokumenty do eleganckiej teczki, którą dostała w
prezencie od męża, uporządkowała biurko, poprawiła spódnicę i udała się do windy. Na poziom
drugi parkingu, przeznaczony dla zarządu, można było dostać się wyłącznie windą i to wyłącznie
korzystając ze specjalnej karty. Marcia otuliła się płaszczem, gdy wyszła na chłodną, marcową noc.
Wiedziała, jakim samochodem jeździ każdy z członków zarządu. Bardzo starała się ich
przekonywać, by wybierali samochody świadczące o sukcesie, jaki odnieśli, a tym samym o
sukcesie EQH. Oprócz jej mercedesa SL500 silver arrow, wersja cabrio na parkingu stały jeszcze
dwa wozy: infmiti dyrektorki działu wykorzystania środków Sarah Brett i lexus szefa wydziału
kontaktów z lekarzami Billa Donoho. Zapisała sobie w pamięci, że powinna wynagrodzić ich
pracowitość.
Podchodziła do samochodu, kiedy wyczuła raczej, niż usłyszała, że na parkingu jest ktoś
oprócz niej. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy usłyszała kroki. Z cienia wyszedł mężczyzna
otulony w płaszcz, z kapeluszem naciągniętym nisko na czoło. Zbliżał się do niej, trzymając ręce w
kieszeniach.
Skąd on się tu wziął, do diabła? – pomyślała gniewnie. No, Joe O’Donnell spieprzył sprawę
po raz ostatni! Jeśli nie można wierzyć szefowi ochrony, to komu można? Jutro z samego rana Joe
przechodzi do historii. Tym razem nie uratuje go ani płacz, ani pięcioro dzieci.
Marcia poczuła przyspieszone bicie serca, ale uspokoiła się niemal natychmiast. Oceniła
sytuację błyskawicznie i racjonalnie; analityczny umysł był przecież jej znakiem firmowym. Nad
drzwiami korytarza prowadzącego do windy znajdowała się kamera bezpieczeństwa, więc być
może któryś z dwóch strażników dostrzeże obcego. Prywatna służba zdrowia to biznes nader
kontrowersyjny i często dochodzi do niekontrolowanego wybuchu emocji. Członkom zarządów kas
chorych zalecano zaopatrzenie się w legalną, zarejestrowaną broń. Jej pistolet leżał zamknięty w
3
skrytce mercedesa, więc jeśli zbliżają się kłopoty, nic jej nie pomoże. Nie ma mowy. Nie zdąży.
Wytężyła wzrok. Może uda się jej spojrzeć temu mężczyźnie prosto w oczy?
Pieprzony O’Donnell!
Intruz zatrzymał się niespełna trzy metry od niej. Marcia miała już pewność, że nie jest to
nikt związany z EQH.
– Kim pan jest? – spytała. – Jak pan się tu dostał?
– Pani Rising, mam dla pani prezent.
Kobieta! Marcia znów poczuła przyspieszone bicie serca.
– Kim pani jest? – spytała. Głos się jej łamał.
Kobieta, szczupła, o drobnej twarzy, z oczami nadal przysłoniętymi rondem kapelusza,
wyciągnęła lewą rękę, w której trzymała kopertę. Była tak zimna, spokojna i opanowana, że serce
Marcii zamarło z przerażenia. Patrzyła na kopertę; ze zdumieniem stwierdziła, że teraz to ona
trzyma ją w dłoni.
– Pospiesz się – powiedziała niecierpliwie kobieta. – Otwórz ją.
Marcia otworzyła kopertę drżącymi rękami. Wyjęła z niej dwie karty powierzchni może
dwudziestu centymetrów kwadratowych. Na jednej, chyba czymś w rodzaju markera, wypisano
dużą drukowaną literę „R”, na drugiej podobną „T”.
– Co to jest? O co tu właściwie chodzi?
Próbowała cofnąć się do samochodu, nogi się pod nią uginały. Kopertę i karty ściskała w
dłoni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
A tymczasem kobieta powolnym, pewnym ruchem wyciągnęła z kieszeni pistolet. Jego lufa
kończyła się czymś jako żywo przypominającym gumowy sutek.
– Boże, nie! – krzyknęła Marcia. – Nie, proszę... mam pieniądze, mnóstwo pieniędzy!
Dostaniesz wszystko, czego zechcesz!
– Nie będziesz cierpieć, jak powinnaś – powiedziała kobieta. Z odległości niespełna półtora
metra trafiła ją prosto w pierś.
Marcia padała na wznak, gdy drugi strzał trafił ją w krtań. Kobieta włożyła pistolet do
kieszeni płaszcza. Kiedy odwracała się ku drzwiom, wyszeptała:
– Śpij mocno.
4
Rozdział 1
– Wykończony!
– Załatwiony!
– Zmordowany!
– Wypalony!
– Oooo, to było dobre!
– Było. Czyja kolej?
– Doktora Camerona.
– Nie ma mowy, mała. Nie ja. Właśnie padłem na nos.
– No to czas na doktora Granta.
Ze swego miejsca po przeciwnej stronie stołu operacyjnego Will Grant spojrzał na swój
zespół: trzy pielęgniarki i anestezjologa.
– Jesteście pewni? – spytał.
– Owszem. Padło na pana – powiedziała pielęgniarka operacyjna, instrumentariuszka.
– Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
– Niech lepiej przyjdzie i to szybko, mały – powiedział Cameron z akcentem równie silnym
jak przed piętnastu laty, kiedy przybył do Stanów ze szkockich gór. – Mary, daj mi gąbkę, z łaski
swojej. Dzięki. No więc, Will, ty wymyśliłeś hasło na dzisiaj. Byłoby świństwem, gdybyś przegrał
stawkę i musiał stawiać piwo tym wszystkim szemranym typkom.
Will chciał odpowiedzieć, lecz nagle ziewnął tak szeroko, że aż przekrzywiła się jego
papierowa maska chirurgiczna.
– Wygląda na to, że powinienem wybrać jakieś inne słowo niż „wyczerpany” – rzekł, kiedy
śmiech nieco ucichł. Obrócił głowę, by pielęgniarka asystentka mogła poprawić mu maskę. – Ale
tylko ono przyszło mi do głowy.
– Trudno uznać to za niespodziankę – odparł Cameron. – Powinniśmy uznać „doktor Will
Grant” za prawną normę, ponieważ ty, mały, definiujesz określenie „wyczerpany”. Kiedy
dowiedziałem się, że masz dziś zastępstwo, nie wierzyłem własnym uszom!
– Cztery dni alimentów.
– Co?
– Każdy dodatkowy nocny dyżur, który zawdzięczam wam, koleżanki i koledzy, przekłada
się na cztery dni spłaconych alimentów, a nawet więcej, jeśli ktoś trafi do mnie na stół.
– A prawie zawsze trafia. No cóż, możemy chyba kończyć. Sir Willu, mój zaufany
asystencie, czy widzisz jakiś powód, dla którego nie mielibyśmy wznieść mieczy i zaszyć tego
szczęśliwego palanta?
– Żołądek władcą człowieka – powiedział Willi. – Zrobiłeś naprawdę świetną robotę,
wycinając tego raka, Gordon.
– Zapomniałeś dodać „jak zawsze”.
– Jak zawsze. A co z wyczerpaniem?
– Debbie już to przechodziła – rzekła pielęgniarka. – Trzymam rękę na pulsie.
Zmęczony, zdyszany, schlastany, skołatany, wybiegany, zmordowany, wyczerpany, pod
górkę, pod wiatr, jak pies, na śmierć, padnięty, jak neptek, rozklapciany, sztywny, za sztywny, by
się ruszyć, osłabiony, słaby, słaby jak dziecko, przeprany, wyżęty, mam dość...
Ale wszystko się konczy, gdy dr C. założy ostatnią klamrę.
Will próbował rozluźnić mięśnie szyi, po trzyipółgodzinnej operacji miał wrażenie, że ktoś
nasączył je klejem. Bez wielkiej przesady mógł powiedzieć, że po raz ostatni nie był z tego czy
innego powodu koszmarnie zmęczony osiemnaście lat temu, kiedy w wieku dwudziestu trzech lat
rozpoczął studia w szkole medycznej. Nauka, staż, obowiązkowa praktyka chirurgiczna,
specjalizacja w chirurgii naczyniowej... po prostu musiał się zastanowić, czy gdyby wiedział o
5
dyżurach przy telefonie, niekończących się godzinach spędzanych na Sali operacyjnej, porannych
wezwaniach do nagłych przypadków, godzinach przyjęć, obowiązku stałego pogłębiania wiedzy,
spotkaniach zespołu, rodzących się jak grzyby po deszczu oskarżeniach o błędy w sztuce, chciwych
adwokatach goniących karetki na sygnale, malejących wypłatach z kas chorych, a wreszcie
rozwodzie i dodatkowych dyżurach, dzięki którym wiązało się jakoś koniec z końcem, ponownie
wybrałby ten los. Odpowiedź brzmiała oczywiście „tak”... nie dotyczyła tylko tej hecy z kasami
chorych.
– To już ostatnia klamra, mały – oznajmił Cameron, dramatycznym gestem spinając cięcie.
– Nie dam rady! – wykrztusił Will w ostatniej chwili. Na sali operacyjnej numer trzy
zapanowała cisza jak makiem zasiał. Przerwał ją Cameron.
– Dobra, wygrałeś, Will. Jeśli udowodnisz, że określenie to nie dotyczy twego życia
seksualnego.
Fredrickston Surgical Associates było grupą czteroosobową, mającą swą siedzibę w gmachu
Szkoły Sztuk Medycznych, przecznicę od Szpitala Ogólnego Fredrickston, doskonale
wyposażonego centrum urazowego, położonego pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od
Bostonu. Czterech chirurgów przyjmowało zgłoszenia na zasadzie rotacji z trzema innymi, choć co
siedem dni Will przyjmował jeden lub nawet dwa nocne dyżury poza kolejką. Dziś, we wtorek,
zakończył badania pacjentów w gabinecie, po czym wyszedł na chłodne, szare popołudnie i
skierował się do szpitala. Wraz z Jamesem Katzem i Susan Hollister mieli dokonać obchodu poza
chirurgicznym oddziałem intensywnej opieki medycznej. Dobiegający siedemdziesiątki Katz był
najstarszy wśród lekarzy, a pewnie w ogóle personelu całego szpitala. Był sztywny zarówno w
zachowaniu, jak i w mowie; Will nigdy nie słyszałby ktoś wspominał, że stary lekarz opowiadał
dowcip. A jednak Katza kochano i szanowano za godność, zręczność w sali operacyjnej oraz
zdolności, jakie przejawiał podczas uczenia praktykantów i innych lekarzy.
– Przecież właśnie skończyłeś dyżur, Will – powiedział zdziwiony.
– Miałem dyżur dwie noce temu, bardzo spokojny. Steve Schwaitzberg wolał zostać w
domu, koledzy z klasy jednego z jego dzieciaków zamierzają się bawić całą noc.
– A potem weźmie dyżur za ciebie? – drążył Katz. Być może chodziło o liberalne
zainteresowania i polityczne skłonności, być może o stroje równie swobodne jak zachowanie w
obecności pacjentów, być może o rozpad małżeństwa, ale tak czy inaczej Will wyczuwał, że od
pewnego czasu jest najmniej lubiany z trzech ulubionych asystentów starego. Mimo to stosunki
między nimi pozostawały poprawne, choć napięcie pojawiało się nieuchronnie, gdy tylko na
światło dzienne wypływał temat dodatkowych dyżurów.
– Najprawdopodobniej tak, weźmie za mnie dyżur – odparł Will świadom, podobnie jak
jego mentor, że mocno naciąga prawdę.
– Wtorek to dzień twoich spotkań z bliźniakami? – spytała Susan.
Susan była równie konserwatywna i wstrzemięźliwa, jak Gordon Cameron otwarty i
wybuchowy, praktykowała dwa lata dłużej niż Will. Była bardzo kompetentnym chirurgiem, a poza
tym szczupłą dziewczyną w typie ładnej bibliotekarki. Jeśli wierzyć plotkom, do tej pory nie
wyszła za mąż. Przez kilka lat spotykała się z pewnym biznesmenem, przynajmniej sama tak
twierdziła; Will nigdy nie spotkał faceta i Gordon też nie. Od czasu do czasu Cameron ośmielał się
nawet sugerować, że biznesmen Susan był płci niekoniecznie męskiej. Tak czy inaczej dziewczyna,
która zanim Will się rozwiódł, traktowała go z daleko posuniętą rezerwą, zmieniła się nagle w
prawdziwą przyjaciółkę, troszczącą się o jego zdrowie, dzieci, a nawet życie towarzyskie. Po
rozwodzie poszedł nawet na randkę z jej współlokatorką z Wellesley College, co było rzeczą
wyjątkową. Choćby przez rok brał lekcje aktorstwa, nie byłby mniej sobą niż tej nocy.
– Nie jestem jeszcze gotowy – oznajmił Susan po nudnej, męczącej kolacji. – Nie mieliśmy
ze sobą nic wspólnego. Przynajmniej ona była człowiekiem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin