LEONARD CARPENTER
CONAN
ŁUPIEŻCA
CONAN THE RAIDER
Przekład:
Robert Lipski
Data wydania oryginalnego: 1986
Data wydania polskiego: 1999
Dla
Jamesa Battersby
I
Zatrute morze
Wysoko w górze błękitne niebo płonęło niczym pochodnia. Poniżej rozciągała się pustynia wschodniego Shemu, rozległa, nie zamieszkana połać, usiana górskimi pasmami i piaszczystymi pustkowiami niczym kośćmi i prochami od dawna martwych gigantów. Tu jednak ziemia była płaska jak stół, spieczona na biało i twarda jak wnętrze pieca do wypalania cegieł. Po niej zaś, niczym owad pełznący po cegłach rozgrzanego pieca, przesuwał się jeździec na koniu. Siwa spocona klacz szła stępa, tocząc z gorąca pianę z pyska. Otulony fałdami długiego kaftana, jeździec siedział nieporuszony. Gruba gęsta wełna miała powstrzymać pustynne słońce przed wysączaniem ostatniej kropli wody z ciała człowieka i wypalenia mózgu z jego czaszki.
Wypukłości i fałdy zakurzonego odzienia zdradzały, że jeździec jest postawnym mężczyzną, choć spod materiału widać było tylko jego oczy. Błyszczały błękitem w szczelinie kaptura, lustrując z zaciętością drapieżnego zwierzęcia rozciągające się przed nim pustkowia. W pewnej chwili jeździec odwrócił się przepatrując horyzont z czujnością zbiega.
Wierzchowiec zwolnił kroku.
- Na Croma! - zaklął jeździec. - Trzymaj tempo! Ani mi się śni przemierzać pieszo to nawiedzone przez demony pustkowie!
Poklepał szyję zwierzęcia wielką, ogorzałą dłonią i wyszeptał mu kojąco wprost do ucha:
- Już dobrze, maleńka! Po prostu trzymaj tempo. Nasi prześladowcy, jeśli mają choć odrobinę oleju w głowie, na pewno uznali, że już nie żyjemy. Zrób to dla mnie i dogoń tego sędziwego przeciążonego kucyka Juviusa, a wtedy odzyskamy nasz klejnot.
Przez chwilą wydawało mu się, że dostrzega przed sobą gorejący w powietrzu złoty pierścień z osadzonym w nim wielkim, niebieskim szafirem - Gwiazdą Khorali. Zamrugał niecierpliwie powiekami, aby wizja prysła; wiedział, iż takie majaczenia nie zwiastowały niczego dobrego. Spróbował skoncentrować wzrok na falującej od żaru linii horyzontu.
- Na sploty Seta, dokąd nas prowadzi ten parszywy łajdak, Juvius?
W głębi serca Conan z Cymmerii znał odpowiedź na to pytanie, i wcale go to nie cieszyło. Z górą dwa dni temu odłączył się od szlaku karawan, by podążyć za słabo widocznymi na pustyni śladami kopyt. Góry, falujące i roziskrzone, widoczne hen, na horyzoncie, blade, niemal białe w promieniach słońca, mogły znajdować się o kilka dni lub nawet tygodni drogi, lecz samotny jeździec nie miał szans, aby do nich dotrzeć. Jak okiem sięgnąć, na równinie nie było żadnych znaków czy punktów ostrzegawczych. Nawet skrawka cienia, gdzie wędrowiec mógłby zatrzymać spojrzenie strudzonych, podrażnionych od blasku słońca oczu.
Conan wiedział, że Juvius mógł prowadzić go jedynie ku śmierci.
Nic w tym dziwnego. Ten łajdak spotkał Cymmerianina w pustynnej stanicy w Uwadrze. Okazał się wobec niego wyjątkowo obłudny i podstępny. Spił Conana tamtejszym winem z melonów, które nader szybko uderza do głowy, po czym ukradł mu Gwiazdę Khorali, na jej miejsce zaś podłożył kilka skradzionych wcześniej, bezwartościowych błyskotek. Jego diabelski plan zakładał, iż pozostawi barbarzyńcę najemnikom z miejscowego garnizonu Wazirów, by powiesili go o świcie za kradzież rzeczy, na które Conan nigdy by się nie połaszczył.
W całej swej złodziejskiej karierze Juvius, mogący skądinąd pochwalić się niemałymi wyczynami jak na rzezimieszka z pogranicza, nie miał wszelako okazji, by wykazać się odwagą czy umiejętnościami bojowymi. Był miejskim rabusiem i na sprażonej słońcem pustyni czuł się jak ryba wyjęta z wody. Gdy ujrzał Conana, który na skradzionym wierzchowcu z morderczym błyskiem w oku ruszył jego śladem po ucieczce z garnizonu, wpadł w panikę. Myśląc jedynie o ucieczce, głupiec zjechał ze szlaku i zapuścił się w głąb bezludnych pustkowi.
Wściekły Conan pośpieszył śladem klejnotu, a za nim bez wahania podążyła rozsierdzona drużyna straży Wazirów. Teraz zaś zło - dziej zagubił się na pustyni, z godziny na godzinę zapuszczając się coraz dalej w głąb rozpalonego żarem piekła. Świadczyły o tym pozostawiane przezeń kręte ślady.
- Cóż, jeżeli pustynia go nie zabije, zrobię to ja - rozmyślał w głos Conan. - Ten łajdak zasługuje na to, by przypiekać go na wolnym ogniu. Ukradł moją własność. - Zamilkł, zastanawiając się nad problematyczną kwestią, kto właściwie jest prawowitym właścicielem Gwiazdy. W chwilę potem zwrócił się do wierzchowca z wyjaśnieniem. - Bądź co bądź to ja, nie on, pierwszy skradłem pierścień z palca tego złodziejskiego króla!
Z grzbietu słaniającej się klaczy Conan lustrował spod wpół przymkniętych powiek rozciągające się przed nim, stopniowo zmieniające swój wygląd pustynne terytorium. Twarda jak cegła ziemia ustąpiła miejsca spękanym glebom osadowym i szczeliny miejscami były wystarczające szerokie, by mogło w nich uwięznąć końskie kopyto. Tu i ówdzie z gliny sterczały postrzępione kryształy sopli solnych, niczym błyszczące, gnijące kły ozdobione u podstawy nekrotycznymi, sinymi cieniami. Conan zmusił wierzchowca, aby zwolnił do stępa.
- Spokojnie, maleńka - mruczał do klaczy. - Gdyby twoi dawni właściciele mieli nas dopaść, to właśnie tu i teraz. - Gdy jednak spojrzał za siebie, nie dostrzegł na równinie mrocznych sylwetek prześladowców.
W dali przed nimi fale żaru skrzyły się i zniekształcały horyzont jeszcze bardziej hipnotycznie niż dotychczas; granica pomiędzy niebem a ziemią była praktycznie niewidoczna. Mimo to na ziemi wciąż dostrzec można było ślady kopyt wierzchowca należącego do Juviusa. Koń nie bacząc na nic zapuszczał się coraz dalej w głąb posępnej krainy. W pewnej chwili klacz stanęła dęba i za nic nie chciała pójść dalej.
Mężczyzna w pelerynie westchnął, zeskoczył z siodła i ujmując klacz za uzdę, poprowadził ją ostrożnie przez równinę usianą głębokimi szczelinami, pełnymi błotnistych kryształów soli.
Wtem mężczyzna zamrugał ze zdziwienia. Na wprost niego znajdowała się okrągła sadzawka o gładkich, glinianych ścianach. Czysta woda skrzyła się i migotała w blasku słońca niczym roztopione szkło. Podszedł do niej, ukląkł i nabrał wody na dłoń. Była ciepła, a krople na jego skórze przypominały szklane paciorki. Uchylając dolną część kaptura dotknął językiem jednej z kropel. Zaraz potem splunął siarczyście - woda miała smak jadu skorpiona. Odpluwając z niesmakiem, poprowadził wierzchowca dalej. Wreszcie z wahaniem pociągnął łyk z na wpół opróżnionego skórzanego worka wiszącego u łęku siodła i opłukawszy Usta, by pozbyć się obrzydliwego posmaku, wypluł ją na ziemię.
Coraz częściej napotykał na swej drodze sadzawki i mętne, błotniste bajorka. Towarzyszące im słone wieżyce sięgały barbarzyńcy prawie do pasa. Conan był przekonany, że szklista niebieskawa poświata, którą widział w oddali, oznaczała znacznie większy zbiornik wodny. Nie było to z pewnością tętniące życiem morze, niegdyś jednak musiały żyć w nim jakieś istoty, o czym świadczyły strzępiaste rybie ości i skorupy barnakli, wtopione w glinę pod jego stopami. Niektóre czaszki dorównywały wielkością ludzkim, wiele spośród nich najeżonych było kolcami, niczym maczuga gwoździami.
Uniósł wzrok znad rozsianych dokoła szczątków i hen, daleko dostrzegł nieduży czarny punkcik. Znajdował się niemal tuż przy niebieskiej, roziskrzonej plamie wody, szerszy i czarniejszy niż blade widma kolumn solnych.
Utkwił w nim wzrok, przysłaniając od blasku oczy obiema dłońmi. W miarę jak się doń zbliżał, punkcik stopniowo jął nabierać kształtu. Był to krępy, barczysty mężczyzna siedzący na brzuchu martwego konia.
Juvius zapuścił się w głąb pustyni tak daleko, jak zdołał dowieźć go jego rumak. Teraz siedział u skraju wąskiego piaszczystego cypla, obmywanego z trzech stron falami słonego morza. Migocząca woda niknęła w oddali, roztapiając się w jedno z pofalowanym od żaru powietrzem. Jak oszacował Conan, nie miała więcej niż trzy, cztery stopy głębokości.
Złodziej siedział obok padłego wierzchowca na brzegu martwego morza, wpatrując się w pustynię i swego prześladowcę. Czekał z odkrytą głową, a jego potężne ciało opierało się o brzuch konia, ujęte z dwóch stron sztywnymi, wyprostowanymi nogami zdechłego zwierzęcia. Nie poruszał się, i dopóki złodziej nie uniósł dłoni ponad poczerniałą, sprażoną słońcem twarzą, by ocienić oczy, Conan nie potrafił powiedzieć, czy mężczyzna żyje, czy jest martwy. To upewniło barbarzyńcę, że ma do czynienia z prawdziwą wizją, nie zaś z mirażem wywołanym przez słońce i pustynne demony.
Conan wpatrywał się w swego wroga z wargami wykrzywionymi w gniewnym grymasie. Widok złodzieja wstrząsnął nim do głębi. Mężczyzna był wręcz żałosny, gdy tak siedział, niczym król na tronie, oparty o wzdęte cielsko zwierzęcia. Cymmerianin westchnął i pokręcił głową, zdegustowany. Na takiego żałosnego durnia trudno było się wściekać. Zwolnił uzdę swej klaczy, a ta natychmiast stanęła i opuściła łeb. Jednym mchem zdjął z ramion wschodni kaftan i zarzucił na siodło, odsłaniając sprażone słońcem na brąz, muskularne ciało odziane w białą, jedwabną koszulę, brązowy kaftan i sandały.
Odwiązał od juków duży, na wpół pusty bukłak na wodę i przewiesił sobie przez ramię. Szepcząc do spragnionej klaczy, podłożył jej dłoń pod pysk i nalał na ułożoną w miseczkę rękę nieco wody. Odwrócił się i ruszył w stronę złodzieja.
Gdy poczuł, że pod stopami pękają mu oproszone solą barnakle, pokrywające nieduży cypel, zawołał do siedzącego, znajdującego się od niego o strzał z łuku:
- Hola, Juviusie! Wygląda na to, że twoja wędrówka dobiegła kresu. - Przerwał, lecz tamten nie odpowiedział. - Czy jesteś gotów układać się ze mną o Gwiazdę Khorali?
- Układać się, tak. - Głos był ciepły, schrypnięty, gdy spieczone od słońca wargi zaczęły poruszać się niemrawo. - Juvius zawsze jest gotów się układać. Nawet z żądnym krwi, bezwzględnym barbarzyńcą!
W gardłowym głosie brzmiała nuta szaleństwa i Cymmerianin stwierdził, że od upału jego ofierze pomieszało się trochę w głowie. Ruszył naprzód.
- Dobrze więc - odrzekł. - Powinienem obedrzeć cię żywcem ze skóry i posypywać obficie każdą z ran solą, a potem zostawić cię spętanego na środku pustyni, byś za swą zdradę zdechł jak pies z pragnienia i głodu. Prawdę mówiąc, jestem jednak zbyt zmęczony, by się tym trudzić. Dlatego proponuję ci pewien układ.
- Tak, tak, układ - wyzierające spomiędzy rozwichrzonej brody wargi Juviusa były popękane i prawie całkiem białe. - Podaj mi swoje warunki.
- Pragnę tylko odkupić to, co mi ukradłeś - ciągnął Conan, przez cały czas zbliżając się do złodzieja. - Mój pierścień, Gwiazdę Khorali, w zamian za trochę wody! - Uniósł worek, potrząsając nim, by dało się słyszeć głośne pluśnięcie.
- Woda, tak! Klejnoty za wodę! To uczciwy układ! Pierścień... Mam go tutaj... - Chrypiący głos przeszedł w niezrozumiały bełkot.
Conan zbliżył się, i Juvius jął przetrząsać juki, leżące tuż przy nim. Jego twarz i głowę pokrywały wielkie, odrażające, czerwone pęcherze, wargi miał białe i spierzchnięte.
- Będziesz mógł wypić tyle wody, ile zdołasz, a potem, jeżeli sił ci starczy, chwycić się ogona mego wierzchowca i iść za nim, gdy ja w siodle będę opuszczał tę przeklętą krainę... - zakrzyknął Conan.
Nie zdołał dodać nic więcej, bo w tej samej chwili Juvius jednym energicznym ruchem wydobył z juków niedużą kuszę i wycelował w barbarzyńcę. Conan poczuł rozdzierający ból w boku, gdzie trafił go bełt, a potem ciepłą wilgoć spływającą strużkami po biodrze i udzie.
Był ranny, dostał w bok, ale żył! Nie czuł bólu, może bełt trafił w ciało pod kątem. Po trwającej mgnienie oka chwili wahania, Conan rzucił się naprzód, przytykając do boku dłoń zaciśniętą na rękojeści krótkiego sztyletu i worek z wodą. Od przeciwnika oddzielał go wciąż spory dystans, lecz krótszy niż zasięg miotającej bełty kuszy.
- Hej, ho, ale strzał! Przyszpiliłem go jak nic! Teraz pora dokończyć dzieła! - mamrotał radośnie Juvius, usiłując gorączkowo naładować ponownie broń. - Barbarzyńca chce odzyskać swój pierścień! Chce dać mi wody! Głupiec! - Opierając kolbę broni o brzuch, jednym szybkim ruchem grubych łapsk napiął cięciwę. Nie zwracając uwagi na napastnika, który był coraz bliżej, sięgnął do juków po kolejny bełt. Przez cały czas obłąkańczo mamrotał pod nosem. - Czyż nie widzi, że wody mam, ile dusza zapragnie? Całe jezioro, wystarczy sięgnąć ręką! Po cóż mi jego woda? - Z obłędnym błyskiem w oku uniósł kuszę.
Conan znajdował się o dobrych kilka kroków od niego, liznąwszy, że nie zdąży dobiec doń na czas, przystanął i wkładając całą siłę swego mocarnego ramienia w rzut, cisnął trzymany w ręku ciężki sztylet.
Stal rozbłysła w słońcu i z głośnym łupnięciem zagłębiła się po rękojeść w piersi Juviusa. Czerwonolicy złodziej chrząknął i osunął się na wzdęte zwłoki wierzchowca. Dłoń z kuszą opadła, a zwolniona cięciwa posłała bełt w piasek plaży, rozpryskując białe od soli barnakle.,
Juvius skonał, nie poruszywszy się więcej, ani nie wydawszy z siebie ani jednego dźwięku.
Conan wciąż czuł pulsowanie w boku i ciepłą wilgoć ściekającą po nodze. Przyjrzał się ranie i stwierdził, że grot bełtu pozostawił na ciele jedynie płytkie zadrapanie. Zdradziecki strzał niemal w całości przyjął na siebie skórzany worek, na którym widniało teraz spore rozdarcie. Zostało w nim wody tylko na kilka łyków, reszta wyciekła, gdy barbarzyńca biegł, by ostatecznie rozprawić się ze swoim wrogiem.
Klnąc siarczyście, Conan zawiązał worek, by ocalić resztkę życiodajnego płynu. Odwrócił się do trupa Juviusa. Nie ulegało wątpliwości, że w niebezpieczny sposób zlekceważył opryszka. Złodziej stopniowo popadał w obłęd wywołany upałem, a także wypiciem zatrutej wody ze słonego jeziora.
Brodę Juviusa zdobiły białe kryształki - musiał wypić sporo gęsto zasolonej wody. Najwyraźniej w ogóle nie przejmował się jej wpływem na organizm. Kiedy Conan pochylił się nad trupem, by odebrać swoją broń, ostrze wysunęło się z piersi zabitego z dziwnym, suchym szelestem. Na ostrzu nie było, jak się spodziewał, śladów krwi, lecz osad z soli, która zaczęła już nadżerać i powodować czernienie lśniącej, srebrzystej stali.
Najokrutniejsza niespodzianka czekała jednak Conana, gdy przetrząsał rzeczy złodzieja w poszukiwaniu skradzionego pierścienia - Gwiazdy Khorali.
Nigdzie go nie było.
Ponownie przeszukał juki i ubranie trupa, wywracając na lewą stronę wszystkie jego kieszenie i sakiewki. Przejrzał uważnie pojemne juki przy siodle padłego wierzchowca. Bez rezultatu. Dysząc z wysiłku, w potwornym skwarze obrócił zwłoki konia i jego jeźdźca, by przeczesać piasek, na którym leżeli. To również nic nie dało.
Zdezorientowany uniósł w dłoni swój sztylet, przyglądając się podejrzliwie ciału Juviusa. Nie - skonstatował - pierścień z wielkim klejnotem był zbyt duży, by nawet tak zachłanny złodziej jak Juvius mógł go połknąć.
Zlustrował wzrokiem równinę dokoła, cienki pas białej plaży, postrzępione kolumny solne, widniejące w oddali sadzawki i otaczające cypel z trzech stron fale błyszczącej toni zatrutego morza. Mógł przetrząsnąć każdy cal plaży, gdyby doszedł do wniosku, że Juvius, wiedziony szaleństwem lub czystą złośliwością, cisnął pierścień precz. To cacko było dość duże, by je odnalazł, gdyby się do tego przyłożył. Potrafił wypatrzyć pierścień nawet w piekielnym labiryncie szczelin i krystalicznych wieżyc.
Ale co z wodą? Czy będzie musiał przebagrować także dno zatrutego morza? Choć było płytkie, a woda krystalicznie czysta, na dnie zalegała brunatna, gęsta warstwa mułu. Posmakował wody i wypluł z taką samą odrazą jak wcześniej, przy stawie. Sięgając do sadzawki cisnął do wody miedziaka i patrzył, jak moneta zanurza się wolno w miękkim, mulistym dnie.
Wkrótce potem wstał, wyprostował się i zaklął szpetnie, że przypadło mu utkwić w tym sprażonym słońcem piekle, na dodatek bez wody i upragnionego drogocennego klejnotu. Wtem kątem oka do - strzegł nagłe poruszenie - najwyraźniej morze nie było kompletnie wymarłe - pewne formy życia zdołały przywyknąć do jego zabójczego środowiska. Wielki, płaski, trzepoczący się szaleńczo stwór o wielkiej paszczy i z długim, najeżonym kolcami ogonem, ryba latająca albo rają, śmignął po roziskrzonej powierzchni, jak ciśnięty wprawną ręką kamyk. W chwilę potem znów zniknął w głębinie, pozostawiając po sobie tylko rozchodzące się koncentrycznie kręgi na oleiście błękitnej powierzchni wody.
Conan westchnął cicho do swego boga, Croma, odwrócił się na pięcie i ruszył w powrotną drogę.
II
Łupieżcy umarłych
Pustynny wiatr chłostał srodze ziemię niczym woźnica zmęczoną kobyłę, aby przyspieszyła kroku, ciągnąc wóz w drodze do domu. Na wyżynie u zbiegu dwóch parowów niesiony wiatrem piach wyrzeźbił ze sterczących z ziemi skał wysokie, spiczaste jak w minarecie wieżyce. Szumiały teraz głęboko i donośnie, gdy omiatały je podmuchy pustynnej kurzawy, wydając osobliwe, jakby ostrzegawcze dźwięki.
Spomiędzy dwóch wieżyc wyłonił się tępy, mrugający oczami gadzi łeb. Zaraz potem pojawił się beczkowaty kadłub o tęczowym ubarwieniu, tłusty jak dobrze utuczony kurak pod warstwą wszechobecnego brunatnego kurzu. Gad zsunął się po skalistej stromiźnie do parowu, gdzie piaszczyste podłoże upstrzone było brązowymi spłachetkami krzewów.
Conan ze spierzchniętymi wargami, osłabiony z pragnienia wpełzł za gadem do parowu. Miał na sobie strzępy kaftana, nogawki spodni kończyły mu się na wysokości kolan, resztę oderwał, aby łatwiej było mu iść. Z ramienia zwieszał mu się zwiotczały, pomarszczony worek na wodę. Barbarzyńca ostatni raz gasił pragnienie krzepnącą krwią swojej klaczy, toteż chciwym wzrokiem wypatrywał jaszczurki.
Porzuciwszy ostrożność, spełzł za gadem po kamiennym stoku. Rzucił się rozpaczliwie, aby go pochwycić, przeturlał się po kamieniach, po czym z głuchym jękiem wylądował na piasku, rozorując sobie ciało na twardych kolcach pustynnego krzewu. Sięgnął niezdarnie obiema dłońmi pod siebie, aby pochwycić miotające się, przy - obleczone w twardą łuskę ciało, lecz gdy uniósł je w górę, by przyjrzeć się zdobyczy, ujrzał jedynie oderwany, lecz wciąż poruszający się ogon jaszczurki. Kiedy uniósł wzrok, dostrzegł gada, który choć okaleczony, lecz najwyraźniej bez większej szkody, znikł po chwili wśród skał nieopodal.
Czując pod czaszką nieprzyjemny, wywołany pragnieniem szum, przyjrzał się baczniej ogonowi. Był suchy i kościsty. Aby wyssać zeń resztki wilgoci, przytknął do ust okrwawiony kikut.
- Zali to człowiek, zapytuję? - Przepełniony ironią, głęboki głos należał do mężczyzny siedzącego na garbie wielbłąda; zwierzę stało pod kamienną półką w parowie o kilka kroków od barbarzyńcy. - Czy może pustynny troglodyta, rodem z pustynnych pustkowi? - Okutany w płaszcz podróżny jeździec był krępy, jasnowłosy i bladoskóry. Choć mówił z płynnym, shemickim akcentem, pochodził niewątpliwie z Pomocy.
- Taa, Otsgarze, jeżeli tylko to, co słyszałem, jest prawdą - z tyłu podjechał doń na wielbłądzie drugi, nieco niższy jeździec.
- Powiadają, że duże małpy górskie przywdziewają niekiedy ludzkie odzienie, zwłaszcza gdy zacznie im linieć futro na...
‘- Wody - wychrypiał Conan i zabrzmiało to jak krótkie, lecz władcze żądanie. Niezdarnie podźwignął się na nogi. Chwiejnym krokiem podszedł do tego, którego nazywano Otsgarem, unosząc dłoń ku skórzanemu, pokrytemu ciemnymi plamami workowi, wiszącemu u łęku siodła.
- Zaczekaj! - zawołał Otsgar ściągając cugle, by jego niezgrabny wierzchowiec oddalił się o krok od Conana. - Jak zapewne zauważyłeś, woda to w tej okolicy rarytas. - Przyjrzał się Cymmerianinowi z wystudiowaną wrogością. - Z zawodu jesteśmy handlarzami i nie oddajemy darmo naszych towarów. Co możesz zaoferować nam w zamian?
Do Otsgara dołączali kolejni jeźdźcy i było ich z górą tuzin. Garbate wierzchowce stały cierpliwie, żując lub leniwie skubiąc kolczaste krzewy. Większość jeźdźców stanowili kędzierzawo-włosi Shemici, młodsi niż jasnowłosy, oraz brodacz, który się odezwał. Niektórzy z przybyłych uśmiechali się na widok sponiewieranego Conana i sposobu, w jaki go traktowano, inni natomiast łypali nań posępnie, usiłując, jak to młodzi, wyglądać na groźniejszych niż byli w rzeczywistości.
- Nie wyglądasz mi na bogacza - ciągnął ich przywódca. - Może w zamian za wodę zdołasz odpłacić nam inną monetą... informacją. Wspomożesz przez to uczciwych handlarzy, którzy zgubili się i pro - buja odnaleźć właściwą drogę do celu. Otsgar klepnął silnie pękaty worek, aby woda wewnątrz głośno zachlupotała. - Powiedz no, czy podczas swych wędrówek w tym rejonie nie widziałeś czasem prastarych ruin? Takie monumenty mogą być dla nas ważnymi a użytecznymi drogowskazami.
Conan postąpił jeszcze krok naprzód, a jeździec z pomocy znów zmusił swego wierzchowca do cofnięcia się. Tym razem mężczyzna spojrzał na barbarzyńcę z jawną wrogością i oparł dłoń na rękojeści sierpowatego tulwara, zwieszającego się u jego boku. Pozostali członkowie jego drużyny również sięgnęli po broń.
Conan wsadził rękę za pazuchę w poszukiwaniu rękojeści zatkniętego za pas sztyletu. Nie znalazł go. Obejrzał się przez ramię i zamglonym wzrokiem dojrzał nóż leżący w piasku obok porzuconego jaszczurczego ogona.
- Stać! Znam tego mężczyznę! - odezwał się jeden z Shemitów, brodacz, który jako pierwszy dołączył do herszta bandy i podrwiwał z niechlujnego wyglądu barbarzyńcy. Zsunął się z garbu wierzchowca i podszedł, odkorkowując swój worek na wodę.
- Masz stary druhu! Pij, Conanie z Cymmerii! - Podał mu worek, a Conan spojrzał nań mętnym acz podejrzliwym wzrokiem. - To godziwa zapłata za ocalenie mi życia, a w każdym razie mojej prawej ręki, przed łapaczami złodziei z Arenjunu! - Przytrzymując wylot worka przy ustach spragnionego, wyciskał zeń wodę drobnymi łyczkami. Barbarzyńca opadł na kolana i przytrzymując się płaszcza z owczej skóry, który miał na sobie Shemita, pił łapczywie.
- Co chcesz przez to powiedzieć, Izajabie? - Otsgar łypnął groźnie na swego kamrata. - Zamierzałem zadać mu jeszcze kilka pytań.
- To nieistotne. Nie odpowiedziałby. Ci Cymmerianie są uparci jak osły. Albo... jak wy, Vanirowie - dodał od niechcenia Shemita, odbierając worek z rąk barbarzyńcy. - Wystarczy - rzekł półgłosem. - Niech ta woda wsiąknie w twój organizm. Napijesz się znowu za chwilę.
- Zostaw mu worek i ruszajmy w drogę - burknął niecierpliwie Otsgar. - Powinniśmy zacząć szukać nieco dalej na wschód.
Izajab spojrzał na swego przywódcę.
- Na tych sprażonych słońcem pustkowiach czyn taki nie byłby oznaką miłosierdzia, Otsgarze. Ta woda przedłużyłaby jedynie jego konanie i odwlekła moment śmierci. Powiadam, byśmy zabrali go ze sobą. Conan może się nam przydać. - Poklepał barbarzyńcę po ramieniu. Wyglądało na to, że już po wypiciu kilku łyków wody Cymmerianin nieco się wyprostował. - Tak, zabierzmy go, Otsgarze - rozległ się jedwabisty głos jeźdźca w kapturze, siedzącego na wielbłądzie tuż za nomadem z Północy.
- Sądząc po jego budowie, zda mi się, że będzie przydatny przy dźwiganiu i przenoszeniu. - Szczupła dłoń odgarnęła szal odsłaniając oblicze śniadoskórej, kruczowłosej kobiety.
Herszt zasępił się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami. I nagle uśmiechnął się do dwóch mężczyzn rozbrajająco. Wyszczerzył się, błyskając garniturem wypełnionych złotymi plombami zębów.
- Doskonale. Silni mężczyźni zawsze mogą się nam przydać. Witaj w naszej drużynie, Conanie.
- Dzięki ci, Izajabie - wychrypiał Cymmerianin.
- Nie rozpoznałem cię z daleka. - Na wpół przyjacielskim gestem, na wpół by się przytrzymać, barbarzyńca oparł dłoń na ramieniu Shemity.
Spojrzał beznamiętnie na Otsgara i pozostałych.
- A odpowiadając na twoje pytanie, Vanirze - nie, nie widziałem w okolicy żadnych ruin ani grobowców. - Puścił Izajaba i oddalił się, by podnieść z piasku swój sztylet.
Tymczasem reszta drużyny urządziła już postój, wielbłądy ugięły przednie nogi, by ich jeźdźcy mogli zsiąść na ziemię. Izajab znów podał Conanowi worek z wodą i garść słodzonych daktyli dla zabicia głodu. Shemita zapytał, jak to się stało, że Cymmerianin pieszo zapuścił się tak daleko na pustkowia, na co barbarzyńca streścił mu swą ostatnią przygodę. Niemal szeptem mówił o kradzieży i pościgu za Gwiazdą Khorali, by opowieść nie doszła do niepowołanych uszu innych członków drużyny. Izajab wysłuchał z powagą, współczując druhowi straty cennego klejnotu.
Po krótkiej drzemce Conanowi przydzielono kasztanowatego wielbłąda z prowizorycznym siodłem. Otsgar, odnoszący się doń odtąd życzliwie, sam wybrał dla barbarzyńcy jedno ze zwierząt pociągowych z karawany, nad którą pieczę sprawował jednooki, starszawy Zuagir.
Mocno osłabiony Conan z radością przyjmował każdą oferowaną mu pomoc. Mimo to zastanawiał się, dlaczego tak osobliwa drużyna zapuściła się tak daleko w głąb pustyni. W karawanie znajdowało się kilka jucznych, lecz nie obciążonych tobołami wielbłądów, niektóre zaś nosiły jedynie prowiant, worki z wodą, drewno opałowe i pobrzękujące skórzane sakwy, pełne, jak się zdawało oręża. Ludzie ci wydawali się kiepsko zorganizowaną drużyną - byli to głównie młodzi, niedojrzali mężczyźni, jedynie Otsgar, Izajab i je - den czy dwóch innych sprawiało wrażenie doświadczonych i zahartowanych w walce. Conan nigdy nie widział podobnej karawany.
Kobieta natomiast, Stygijka, sądząc z wyglądu, była jakby trochę za szczupła. Gdy siedziała dumnie w cieniu pasącego się wielbłąda, chroniąc przed słońcem śniadą cerę i czesząc długie, czarne włosy, nie wyglądała na osobę pasującą do tej zgrai pospolitych opryszków i podrzynaczy gardeł.
W umyśle Conana pojawiło się pewne podejrzenie, aczkolwiek pozostawił przypuszczenia dla siebie. Zanim Otsgar dał rozkaz do wyruszenia w dalszą drogę, większość drużyny zachowywała niewzruszone milczenie.
Obserwowany bacznie przez pozostałych, Conan bez pomocy wspiął się na garb swego klęczącego wierzchowca; szybko odzyskiwał siły.
Zajął w karawanie miejsce za Izajabem i na swym kołyszącym się wielbłądzie podążył w głąb rozszerzającego się parowu.
Gdy wyszli na otwartą połać pustyni, najwyraźniej zgodnie z wcześniej ustalonym planem jeźdźcy zmienili szyk, przyjmując formację wachlarza. Kobieta w kapturze pozostała blisko Otsgara, podczas gdy inni rozjechali się na boki, tak jednak, by nie stracić z oczu sąsiada. Izajab dał Conanowi znak, by pozostał przy nim, i wspólnie zajęli pozycje w pobliżu środka szyku.
- Dobry sposób na przeszukiwanie pustyni - rzekł Conan, gdy inni znaleźli się poza zasięgiem jego głosu. Podjechał na wielbłądzie do swego wybawcy, zachowując wszelako bezpieczną odległość pomiędzy zwierzętami.
- To prawda, niemniej widoczność nie jest dziś najlepsza. Wiatr jest silny, a w powietrzu pełno wirującego piasku. - Izajab podciągnął wyżej pasiasty szal, by osłonić twarz przed zacinającymi piaskiem podmuchami wiatru. Horyzont w oddali poszarzał groźnie. Conan wiedział, że ten wiatr mógł szybciej niż palące słońce wyssać z człowieka wilgoć, a siła wichury kruszyła ciało ludzkie ze znacznie większą łatwością niż lita skała.
- Tak, poszukiwania będą dziś utrudnione. - Wciąż jechał blisko Shemiry. - Ale czego właściwie szukacie? Zabłąkanej karawany? Kogo planujecie ograbić, Izajabie?
- Nikogo, kto mógłby się na nas za to poskarżyć - odparł tamten zerkając nań z tajemniczym uśmieszkiem. - Jedynie tych najbardziej chciwych spośród chciwców, którzy zabrali całe bogactwo ze sobą tam, gdzie dobra doczesne nie są im już potrzebne. - Tak myślałem. Jesteście rabusiami grobów. - Conan wzdrygnął się mimowolnie.
- To niepochlebne dla nas określenie. Wolałbym miast tego, abyś określał nas mianem łupieżców. Łupieżców pustyni. - Uśmiechając się, Izajab ponownie zerknął z ukosa na Conana, który jechał pod wiatr i brał na siebie część impetu pustynnej wichury. - Czemu drżysz na te słowa, o królu złodziei? Czyliż nie stawiałeś czoła większym zagrożeniom, wykonując swój zawód wśród żywych, niż ja, grabiąc umarłych?
- Ryzyko mi niestraszne, dobrze o tym wiesz - odparł Conan i potrząsnął głową, zasępiony. - Ale rabowanie grobów... nie zniósłbym tych ciasnych korytarzy i panującego w nich smrodu. Plądrowanie grobów i przesiewanie gnijących kości w celu odnalezienia wśród nich błyskotek! Ohyda! Poza tym nie przepadam za duchami i czarami, a stare grobowce cuchną wręcz jednym i drugim!
Zadumany Shemita gładził się po kędzierzawej brodzie.
- Pamiętam pewną historię, którą ktoś mi kiedyś opowiedział - zapewne w jakiejś podejrzanej spelunce albo zamtuzie - o młodym barbarzyńcy z Północy, który zbezcześcił grobowiec starożytnego króla i wyjął miecz z jego kościstych dłoni, mimo iż ów gorąco pragnął potem odzyskać swój oręż.
- Tak, to prawda - potwierdził Conan. - Ale nie miałem wyboru. Byłem nagi, skostniały z zimna i deptało mi po piętach stado wilków. Musiałem wejść do tego grobowca.
- Czy teraz twoja sytuacja przedstawia się inaczej? - Słowa Izajaba przeszły jednak bez echa, bo Cymmerianin mówił dalej.,
- Tak czy inaczej wasze działania mają posmak szaleństwa. Przetrząsanie pustyni w poszukiwaniu starożytnych grobowców! Skąd przypuszczenia, że cokolwiek tu znajdziecie? - Wyciągnął rękę w kierunku połaci pustynnej przestrzeni, bowiem grunt pod kopytami wielbłądów z twardej, zeschniętej gliny zmienił się w sypki piasek, falujący pod wpływem podmuchów silnego wiatru.
- Skąd przypuszczenia, że kiedykolwiek ludzie zamieszkiwali tę przeklętą krainę?
- Co się tyczy poprzednich mieszkańców tych terenów... spójrz tam - Izajab skinął ręką, wskazując na płaski, okrągły kamień wpuszczony w twardą jak skała glinę przed nimi. - Bez wątpienia to podstawa żaren albo prasy do wyciskania winogron, jakich po dziś dzień używamy w Shemie. Można ją rozpoznać po otworze pośrodku. - Machnął ręką szeroko. - Ongiś, w zamierzchłych czasach była to żyzna kraina, rozciągająca się od stoku tamtych gór po brzegi spokojnego morza.
Podążając za gestem ręki przyjaciela, Conan rozejrzał się dokoła. Przez chwilę niemal był w stanie wyobrazić sobie zielone pola nakładające się na piasek, rozpalone słońcem alkalia oraz kłębiaste białe chmury, przetaczające się nad błękitnymi falami w oddali. Oczyma duszy ujrzał port morski z kopułami i wieżycami... Nagle zamrugał i potrząsnął głową, by oczyścić umysł z mącących go obrazów.
- Na Croma! - wymamrotał.
- Co się tyczy tego, jak odnajdujemy bogate grobowce - ciągnął Izajab - przyznaję, że głupotą byłoby poszukiwać ich na chybił trafił. Otsgar ma jednak dobry słuch. - Uśmiechnął się łobuzersko i mrugnął do Conana. - W Shemie ma własną karczmę, słynny karawanseraj... Ponieważ posiada wielu przyjaciół wśród jeźdźców pustyni, jako jeden z pierwszych dowiaduje się o dokonywanych przez nich odkryciach. Ma również koneksje wśród kupców i arystokratów, dzięki czemu zyskuje najwyższe ceny za znajdowane przez nas skarby.
Wykorzystywał te informacje w przeszłości i dały one nam wszystkim spore zyski, ja też nieźle się przy nim obłowiłem. - Shemita wzruszył ramionami. - Wiele grobów wspólnie złupiliśmy. Tak wiele, że ostatnimi czasy trudno znaleźć jakiś nie splądrowany grobowiec. Mam na myśli stare, pogańskie miejsca grzebalne, których nie chroniłyby nasze władze religijne. Wszelako kilka dni temu Otsgar zaczął zbierać nową ekspedycję, dużo wystawniejszą i liczniejszą niż zwykle. Stało się tak za sprawą majaczeń starego łowcy klejnotów, którego bliskiego śmierci ocalili zuagirscy koczownicy. Zanim wyzionął ducha, zdradził im, że ujrzał przez dryfujące piaski narożnik prastarego monumentu, królewskiego grobowca, którego istnienia nikt dotąd nie podejrzewał. Opowiedział im także o widocznym, rzekomo kamiennym kamesie, rzeźbionym na kształt demona o jaszczurzym pysku.
Wieści o tym dotarły do Shemu i Otsgara. Mój pan zapłacił słono, by poznać bliższe dane na temat lokalizacji tego miejsca. - Izajab zlustrował posępnie sprażoną słońcem połać pustyni. - Teraz jednak zastanawiam się, czy owe plotki były prawdziwe. A jeżeli nawet, całkiem możliwe, że piaski pustyni na powrót pochłonęły ten grobowiec.
Conan chrząknął.
- I ty nazywasz tę bandę nieudaczników wytrawnymi łupieżcami grobów?
- W rzeczy samej. To znaczy mam na myśli Otsgara, siebie, Kothyjczyka Philo i starego poganiacza wielbłądów - Elohara. Reszta drużyny to młodzi opryszkowie z Abaddrah. Tego typu przygody przyciągają rzezimieszków i łotrzyków z całego Shemu. Są dla nas przydatni, w tym fachu potrzebne są... mięśnie.
- A co z kobietą? - Conan zmrużył powieki, gdy powiał silniejszy wiatr.
- Ach, Zafriti - Izajab roześmiał się. - Gdyby jej ufał, że nie zdradzi go pod jego nieobecność, zostawiłby ją w domu. Ale ona nie wiedzieć czemu uparła się, że chce pojechać z nami. To niezależna, twarda Stygijka, tancerka z jego zamtuza.
- Izajab uśmiechnął się znacząco. - Mizdrzy się do Otsgara, choć nic ich w zasadzie nie łączy.
Zdezorientowany Conan pokręcił głową.
- Iz taką drużyną planujecie plądrowanie starożytnych grobów? Zdajecie sobie sprawę, jakie czyhają tam na was niebezpieczeństwa?
Izajab zbył to pytanie machnięciem ręki. - Conanie, miej choć odrobinę wiary. Terminując przez lata w tym fachu nauczyliśmy się pewnych sztuczek. - Mrugnął porozumiewawczo. - Pójdzie jak z płatka, przekonasz się.
Przybierający na sile wiatr uniemożliwił dalszą rozmowę, przeto jeźdźcy pogrążyli się w milczeniu. Conan ze swym wielbłądem pozostał nieco w tyle za towarzyszem.
Zaczął właśnie przysypiać, kiedy krzyk Izajaba wyrwał go z drzemki. - Musimy kierować się na południe! Na południe! - Shemita zatrzymał swojego wielbłąda i wyciągnął rękę we wskazanym kierunku. - Philo stanął. Spójrzcie, macha do nas proporcem! Nadjeżdża Otsgar... pędzi co sił przez wydmy... Chyba coś wypatrzyli!
III
Mastaba
Jeźdźcy pustyni zebrali się u podnóża wysokiej wydmy. Mrużąc lekko powieki pod ukłuciami niesionego wiatrem piasku, Conan dostrzegł czarny kształt wy...
andziulla