Harris Charlaine - Harper Connelly 04 - Grobowa tajemnica.doc

(1151 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Charlaine Harris

Grobowa tajemnica

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W porządku - rzekła kobieta o włosach barwy słomy, odziana w dżinsową kurtkę. - Róbcie, co do was należy. - Silny akcent zniekształcił jej słowa tak, że wypowiedź brzmiała bardziej jak: Róbta, co du wus nalyży”. Na jej orlikowatej twarzy odbijała się ciekawość i niecierpliwość osoby gotowej do spróbowania nieznanej potrawy.

Staliśmy na wietrznym polu, kilka mil na południe od międzystanówki łączącej Texarkanę z Dallas. Wąską, dwupasmową szosą przemknął samochód. Jedyny pojazd, jaki widziałam od czasu, kiedy jechaliśmy za czarnym chevroletem kodiakiem Lizzy Joyce, zmierzając na cmentarz Pioneer Rest, leżący nieopodal maleńkiego miasteczka Clear Greek.

Gdy nasza mała grupka zamilkła, wokół słychać było jedynie świst wiatru smagającego pagórek.

Cichy cmentarzyk leżał na otwartej przestrzeni. Ogrodzenie usunięto, ale raczej dawno. To miejsce pochówków było stare, jak większość podobnych w Teksasie. Grzebano tu zmarłych już wtedy, gdy wielki dąb ocieniający swą koroną nagrobki był małym drzewkiem. W gąszczu konarów świergotały ptaki. Ziemię porastała trawa, teraz, w lutym, przerzedzona i zbrązowiała. Choć było prawie dziesięć stopni powyżej zera, wiatr wciskał się wszędzie przenikliwym chłodem. Zapięłam kurtkę. Lizzy Joyce ubrała się dość lekko jak na tę pogodę.

Okoliczni mieszkańcy byli zahartowanymi, pragmatycznymi ludźmi, a ta mniej więcej trzydziestoletnia blondynka, za której sprawą tu się znalazłam, nie stanowiła wyjątku. Szczupła, dobrze umięśniona, dżinsy pewnie wciągała, wysmarowawszy uprzednio nogi olejem. Nie wyobrażałam sobie, jak w tym stroju dawała radę dosiadać konia, ale znoszone buty i kapelusz mówiły same za siebie. Podobnie jak klamra od paska, która świadczyła, o ile dobrze odczytałam napis, że Lizzy jest zeszłoroczną zwyciężczynią okręgowych mistrzostw w slalomie wokół beczek. Prawdziwa twardzielka.

Posiadała także konto z taką ilością zer, jakiej nie zdołam dorobić się przez całe życie. Kiedy machnęła ręką, wskazując skrawek ziemi oddany zmarłym, diamenty na jej palcach zaskrzyły się w słońcu. Pani Joyce ponaglała mnie, bym przystąpiła do dzieła.

Przygotowałam się do zrobienia, co du mnie nalyżało”. Lizzy słono płaciła za moje usługi i oczekiwała efektów. Na to spotkanie zaprosiła małą widownię, składającą się z partnera, młodszej siostry oraz brata, który sprawiał wrażenie, jakby wolał znajdować się teraz gdziekolwiek, byle nie na Pioneer Rest.

Mój brat stał oparty o samochód i nie zamierzał się stamtąd ruszać. Całą uwagę skupiał na mnie i tak miało pozostać, póki nie uporam się z zadaniem.

W myślach nadal nazywałam Tollivera bratem, choć gryzłam się w język, zanim określałam go tak na głos. Teraz nasze relacje wyglądały całkiem inaczej.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się z rodziną Joyce'ów dzisiejszego ranka. Kierując się szczegółowymi wskazówkami, które Lizzy wysłała nam via e-mail, przebyliśmy długą drogę, wciśniętą pomiędzy rozległe, ogrodzone pola. Dom, do którego prowadziła szosa, był okazały, piękny, ale nie pretensjonalny. Widać, że jego mieszkańcy są ludźmi ciężkiej pracy. Meksykanka, która otworzyła drzwi, miała na sobie zwykłe spodnie i bluzkę, a nie jakiś wydumany uniform, zaś do swej pracodawczyni zwracała się po imieniu. Z uwagi na to, że na ranczu każdy dzień tygodnia jest dniem roboczym, nie zaskoczyły mnie pustki w domu. Większość mieszkańców widziałam z daleka poza budynkiem. Podążając za gosposią w głąb domu, dostrzegłam przez okno dżipa jadącego ścieżką pomiędzy wielkimi polami znajdującymi się na tyłach. Lizzy Joyce oraz jej siostra Kate przyjęły nas w pokoju myśliwskim. Domownicy pewnie nazywali to pomieszczenie pokojem dziennym lub bawialnią albo stosowali jeszcze inne określenie, pasujące do miejsca, gdzie zbierali się, by oglądać telewizję, grać w planszówki czy spędzać wieczory w sposób właściwy bogaczom, mieszkającym tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Dla mnie był to pokój myśliwski. Na ścianach wisiała różnoraka broń oraz spreparowane głowy zwierząt, a wystrój miał nadawać wnętrzu charakter rustykalnej chaty łowieckiej. Założyłam, że całość odzwierciedlała gust dziadka obecnych właścicieli, który wybudował dom, jednakże gdyby młodym Joyce'om ten styl nie odpowiadał, mogli przecież przerobić wszystko według własnego upodobania. W końcu ów dziadek nie żył już od jakiegoś czasu.

Lizzy wyglądała tak jak na zdjęciach, które wcześniej oglądałam, ale na żywo robiła wrażenie jeszcze bardziej konkretnej. Była to bez wątpienia kobieta ciężko pracująca. Siostra, nazywana zdrobniale Katie, wyglądała jak jej młodsza, zminiaturyzowana wersja - niższa i mniej spracowana. Jednak tak samo silna i pewna siebie. Możliwe, że taką postawę kształtowało dorastanie w bogactwie.

Przeszklone drzwi pokoju prowadziły na dużą werandę obwieszoną donicami, które zapewne wiosną kipiały kwiatami. Na kwiaty jednak było za wcześnie. Nocami temperatura nadal spadała czasem poniżej zera. Joyce'owie zostawiali zimą na zewnątrz bujane fotele, a ich widok pobudził moją wyobraźnię. Zastanawiałam się, jak to jest, siadywać letnim rankiem na tym zadaszonym tarasie i pijąc kawę, wpatrywać się w rozległe przestrzenie pól.

U stóp wzniesienia pod werandą zatrzymał się dżip. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, którzy wspięli się po zboczu i weszli przez szklane drzwi.

- Panno Connelly, to zarządca, rancza RJ, Chip Moseley, a to nasz brat, Drexell.

Oboje z Tolliverem wymieniliśmy z przybyłymi uściski dłoni.

Zarządca - przystojny, ogorzały mężczyzna o zielonych oczach i brązowych włosach - był wyraźnie sceptycznie nastawiony do całej sprawy, podobnie jak Drexell. Obaj chyba najchętniej nie przyszliby na to spotkanie. Przybyli tu jednak zgodnie z życzeniem Lizzy. Chip pocałował Lizzy w policzek. Widząc tę poufałość, zorientowałam się, że są partnerami nie tylko w interesach. To musiało być nieco niezręczne. Drexell, najmłodszy z Joyce'ów, wykazywał najmniej podobieństwa rodzinnego. Okrągłej, nieco dziecinnej twarzy brakowało ostrych, orlikowatych rysów sióstr. Inaczej niż Joyce'ówny, ani razu nie spojrzał mi prosto w oczy.

Odniosłam mgliste wrażenie, że gdzieś już widziałam obu mężczyzn. Niewykluczone, gdyż ranczo nie leżało tak znów daleko od Texarkany, jednak nie zamierzałam o tym wspominać. Za nic w świecie nie chciałam wywlekać na światło dzienne życia, jakie kiedyś prowadziłam. A nie zawsze byłam tajemniczą kobietą, która została porażona piorunem i od tamtej pory potrafi odnajdywać ciała zmarłych.

- Cieszę się, że znalazła pani czas, aby do nas przyjechać - zagaiła Lizzy.

- Moja siostra uwielbia niezwykłości - oświadczyła Katie, zwracając się głównie do Tollivera. Zdecydowanie wpadł jej w oko.

- Harper jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju - odpowiedział Tolliver, zerkając na mnie z leciutkim rozbawieniem.

- Cóż, to dobrze, bo za pieniądze, które Lizzy płaci, należy się coś naprawdę specjalnego. - Wychwyciłam w tonie Chipa ostrzegawcze nuty. Przyjrzałam mu się baczniej. Nie chciałam zostać posądzona o wykazywanie nadmiernego zainteresowania czyimś facetem, ale coś w nim poruszało mój szósty zmysł. A przecież ruszał się, oddychał, co generalnie powinno go dyskwalifikować, jeśli chodzi o jakikolwiek odbiór za pomocą mojego szczególnego daru.

Zajmowałam się zmarłymi.

Wyglądało na to, że Lizzy Joyce, znalazłszy w Internecie stronę, na której śledzono moje sprawy oraz aktualne miejsce pobytu, nie mogła spokojnie spać, póki nie wymyśliła dla mnie jakiegoś zadania. W końcu stwierdziła, że koniecznie chce wiedzieć, co było przyczyną śmierci jej dziadka, którego znaleziono leżącego bez ducha przy dżipie, na odległym krańcu rancza. Rich Joyce miał uraz czaszki, który, jak sądzono, mógł powstać w wyniku upadku podczas wsiadania lub wysiadania z samochodu bądź uderzenia głową o ramę, kiedy wpadł w poślizg. Ta druga teoria wydawała się jednak mało prawdopodobna ze względu na brak jakichkolwiek śladów świadczących o takim przebiegu zdarzenia. Kiedy znaleziono Richa, silnik był zgaszony, a w okolicy nie widziano żywego ducha. W końcu za przyczynę śmierci uznano atak serca i zmarłego złożono do grobu. Wszystko to działo się kawał czasu temu.

Ponieważ syn zmarłego oraz jego żona zginęli kilka lat wcześniej w wypadku samochodowym, majątek odziedziczyli wnukowie, choć nie w równych częściach. Z tego, co dowiedział się Tolliver, główną spadkobierczynią była Lizzy. Jej rodzeństwo otrzymało nieco mniej niż po jednej trzeciej schedy, co uprawniało najstarszą wnuczkę do dzierżenia steru rządów całym majątkiem oraz wskazywało, kogo dziadek darzył największym zaufaniem.

Ciekawe, czy Rich Joyce wiedział, że najstarsza wnuczka przejawia ciągotki do mistycyzmu? Choć może po prostu miała zamiłowanie do niezwykłości. W każdym razie jedno lub drugie było przyczyną naszej wizyty na cmentarzu, gdzie właśnie stałam, czekając, aż Lizzy da mi znak, że mogę zacząć.

W każdym calu pragmatyczna, ceniła swoje pieniądze, dlatego nie zamierzała mi niczego ułatwiać. W związku z tym nie wskazała ani miejsca pochówku dziadka, ani nawet nie zdradziła konkretnego celu zadania, dopóki nie dotarliśmy na cmentarz. Oczywiście mogłam obejść cały, odczytując po kolei wszystkie napisy na nagrobkach, aż znalazłabym ten odpowiedni. Nie leżało tu w końcu wielu Joyce'ów. Wziąwszy jednak pod uwagę, że nie mrugnęła okiem na wycenę zlecenia, postanowiłam nie spieszyć się i zrobić na jej użytek mały show.

Zdjęłam buty, choć wiedziałam, że będę musiała dobrze patrzyć pod nogi. Trawa co prawda robiła wrażenie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin