Eric Van Lustbader - Opalowy księżyc.doc

(1292 KB) Pobierz

ERIC LUSTBADER

OPALOWY KSIĘŻYC

Przełożył

Aleksander Klamerko

 

Dla Ralphine

Więc walczymy, aby

nasza historia stała się

zbawieniem naszych

dzieci.

(z tablic Iskaekzyków)

 

PROLOG

Na ulicy Zielonego Delfina

Mężczyzna z bliznami wjeżdża do Sha’angh’sei o zachodzie słońca. Na moment przystaje przed wyniosłym cynobrowym skarpowaniem zachodniej bramy i obraca się w zakurzonym siodle.  Para czarnych jak heban padlinozernych ptaków szybuje nad nim wysoko. Groteskowo długie skrzydła rysują się wyraźnie na tle rozpalonego nieba. Chmury pędzą po przestworzach niczym rydwany karmazynowego ognia, przysłaniając co chwila opuchnięty owal słońca, leniwie opadający ku linii horyzontu. Wyżej położone dzielnice miasta spowija gęstniejąca mgiełka, w którą się zanurza zachodzące słońce. Sha’angh’sei szczyci się jedynymi w swoim rodzaju zachodami. Miasto zalewa najpierw najczystsza purpura, która potem przybiera barwę ametystów, by na koniec stać się oznajmiającym noc fioletem.

Oczy mężczyzny z bliznami, wąskie szparki o tęczówkach równie matowych co suche kamienie ze strumyka, nie patrzą na zachód słońca. Uważnie obserwują wijącą się do miasta drogę, którą płynie w jego stronę nieprzerwany strumień podróżnych - ciągnięte przez muły wozy pełne ryżu i jedwabiu, jeźdźcy i żołnierze, wędrowni handlarze, kupcy, idący pieszo chłopi.  Wypływający z miasta tłum nic go nie obchodzi.  Jego koń parska i potrząsa głową. Mężczyzna z bliznami chudą, czerwoną dłonią głaszcze delikatnie jego szyję. Sierść ogiera jest matowa od pyłu drogi, oblepiona błotem wąskich dróżek, za-brudzona tłuszczem z jedzonych w pośpiechu posiłków.  Mężczyzna z bliznami poprawia zszyty niechlujnie kawałek filcu, którego używa jako czapki. Materiał przynajmniej zasłania jego podłużną, zmęczoną twarz. Gdy jest już zadowolony ze swojego wyglądu, odwraca się z powrotem. Pochylając się w wy-sokim siodle, przyciska boki konia piętami i przejeżdża przez bramę. Patrzy przy tym do góry, obserwując zmieniającą się perspektywę. Z przyjemnością ogląda pod różnymi kątami ciągnące się w nieskończoność płaskorzeźby wyryte w ciemnym cynobrze zachodniej bramy. Masywna budowla jest epickim pomnikiem ku czci podstawowej sprzeczności: triumfu i okrucieństwa wojny.  Mężczyzna z bliznami trzęsie się, choć nie jest mu zimno.  Nie wierzy w przesądy, ale zwraca uwagę na fakt, że wjechał przez zachodnią bramę, wzniesioną po to, by na zawsze przy-pominała o ciemnej stronie ludzkiej natury. Pyta jednak samego siebie, czy rzeczy miałyby się inaczej, gdyby wjechał przez onyksową bramę południową, alabastrową bramę wschodnią czy też wzniesioną z czerwonego drewna łąkowego i ciemnego żelaza bramę północną? Odchyla głowę do tyłu i śmieje się gorzko.  Nie. Nie. Nawet najmniejszej. O tej porze, w promieniach za-chodzącego słońca, wszystkie są karmazynowe.

Mężczyzna z bliznami wbija się w morze ludzi wielkiego miasta, a tłum, niczym pole falujących maków, spowalnia jazdę. Podróżny czuje, że kończy się dla niego okres odosobnienia, kiedy to był z dala od wszelkiego towarzystwa. Jeszcze do niedawna sądził, że czas, w którym jego jedyną rodziną są wierzchowiec, gwiazdy i księżyc, będzie trwał wieki. Jednak wjeżdżając w zgiełk miasta, widząc, jak koń lawiruje między grupami mężczyzn, kobiet i dzieci, grubych i chudych, dużych i małych, młodych i starych, brzydkich i ładnych, mijając przepełnione towarem sklepy, stoiska, stragany z płóciennymi dachami, plątaninę budynków z tablicami reklamu-jącymi kuszące produkty sprzedawane w ich wnętrzach, zdaje sobie sprawę, że jeszcze nigdy ciepło ludzkiej rodziny nie było mu tak obce. To dziwne uczucie odrębności przepełnia go całkowicie, tak że dostaje dreszczy, jakby był chory.

Wbija pięty w bok wierzchowca i potrząsa wodzami, chcąc nagle jak najszybciej dotrzeć do celu. Jedzie przez pole kinetycznej energii, wsłuchując się w trzaskanie zakurzonej skóry siodła, pokryty grubą warstwą podróżnego pyłu. Grupka brudnych i chu-dych jak trupy dzieci ociera się o jego nogi niczym odrębny prąd w tej cuchnącej fali. Musi mocniej przycisnąć łydki do boków ogiera, inaczej zostanie ściągnięty na ziemię przez tłum wyjących dzieci. Wyjmuje więc miedziaka zza szerokiego pasa i podrzuca wysoko w powietrze. Moneta odbija ostatnie promienie słońca i znika w falującym tłumie pieszych, a dzieci zostawiają jeźdźca w spokoju. Przeczesując na czworaka ludzką masę, gorliwie szukają miedziaka w grubej warstwie odpadków pokrywającej ulicę.  Mężczyzna jedzie dalej skręcającą pod ostrym kątem w bok ulicą. Wdycha silny zapach kolendry i cytryn, ciężką woń pieczo-nego mięsa, nieco lżejsze zapachy świeżych ryb i warzyw smażo-nych w głębokim oleju. Mijając wlot do ciemnego zaułka, czuje mocną i słodką woń makowej żywicy, tak intensywną, że oszoło-miony, na moment traci oddech.

Spędziwszy w drodze tak wiele czasu samotnie, w zgiełku miasta odczuwa klaustrofobię. Ciągła kakofonia krzyku, płaczu, zawodzenia, nawoływania, śmiechu, szeptu, monotonnego śpiewu - wspaniały bełkot, testament potęgi nieposkromionej ludzkości.  Zasłonięta filcową czapą twarz mężczyzny jest zapadnięta. Długi zgarbiony nos unosi się nad skrzywionymi wargami. Wygląda tak, jakby w młodości walczył na pięści wewnątrz konopnego koła, jak to czynią niektóre ludy z zachodnich równin kontynentu człowieka.  Srebrne, jedwabiste włosy opadają na plecy, pozostawiając czoło odsłonięte dzięki wąskiej miedzianej opasce. Dokładnie ogolona twarz o wyzywającym spojrzeniu pokryta jest białymi bliznami marszczącymi skórę policzków i szyi niczym deszcz powierzchnię stawu. Z jego ramion opada obszerny ciemny płaszcz, tak za-brudzony, że oryginalnej barwy można się tylko domyślać. Pod płaszczem ma ciemnobrązową tunikę i spodnie. W pochwie przypiętej do prostego skórzanego pasa trzyma zakrzywiony miecz o szerokim ostrzu.

JYlężczyzna z bliznami zatrzymuje się przy budce z winem na Potrójnie Błogosławionej drodze. Zsiada z konia i prowadzi go na bok tłumu przelewającego się ulicą przelotową. Wchodząc w mrok pod wzorzystym dachem, zauważa sprzedawcę. Sklepikarz ma twarz jak księżyc i oczy w kształcie migdałów. Właśnie targuje się z dwiema kobietami o cenę skórzanego bukłaka wina. Podróżny przygląda się gibkim ciałom kobiet oraz wykrzywionym przez złość twarzom. Oczy ma jednak niespokojne, więc słuchając i czekając, nieco niecierpliwie rozgląda się dookoła, zatrzymując się na moment na czyjejś twarzy, jakiejś dłoni unoszącej się w oddali. Przez chwilę obserwuje mężczyznę o oliwkowych oczach i ciemnych kręconych włosach opadających na ramiona, lecz ten odchodzi z człowiekiem, na którego czekał. Mężczyzna z bliznami odwraca głowę na dźwięk tupotu; na zewnątrz ktoś przebiega krzycząc, łokciami toruje sobie drogę. Sprzedawca wina jest już wolny, więc przybysz zamawia kubek korzennego wina, które wypija jednym łykiem. Z radością odkrywa, że nie jest to popularne w tym rejonie wino ryżowe, zbyt słabe jak na jego gust, ale mocniejszy burgund z północy. Kupuje więc cały bukłak.  Słońce rzuca już ostatnie promienie znad linii horyzontu, a noc śmiało nadciąga ze wschodu.

Mężczyzna z bliznami prowadzi swego konia w lewo, do wąskiej uliczki pełnej odpadków i kału. Gdzieś tu muszą być kości, ukryte zapewne w wysokich stertach śmiecia pod ścianami budyn-ków. Ludzkie kości odarte z ciała i wszelkiej tożsamości. Smród jest tak odrzucający, że mężczyzna oddycha płytko, jakby bojąc się, że samo powietrze może być zatrute przez miazmaty. Wierz-chowiec rży cicho, więc uspokajająco klepie go po karku.  W końcu uliczka się kończy i mężczyzna wychodzi na pełną sklepów ulicę Zielonego Delfina. Powietrze ponownie rozbrzmiewa kakofonią miejskich dźwięków, a zapach przypraw tłumi ohydne wonie. Pół kilometra dalej podróżny znajduje pełną siana stajnię.  Wprowadza wierzchowca do boksu, zdejmuje z niego juki, które zarzuca sobie na ramię. W ciemną rękę spoconego stajennego wkłada dwie monety i wychodzi na ulicę Zielonego Delfina. Jakiś czas idzie w dół ulicy, co chwila zatrzymując się, by zajrzeć przez okno do sklepu lub obejrzeć towar na straganie. Zmienia często stronę ulicy i regularnie odwraca się za siebie.  Wreszcie dociera do kołyszącego się szyldu w kształcie zwierzę-cej twarzy. Pod Krzyczącą Małpą. Wchodzi do wnętrza mrocznej, zadymionej gospody, mija zajęte stoły i wnęki, rozmawia przez chwilę z właścicielem lokalu. Może z powodu panującego w tawer-nie hałasu przykłada usta tak blisko ucha gospodarza. Ten kiwa głową, po czym srebrna moneta zmienia szybko właściciela.  Mężczyzna z bliznami przechodzi przez pokój i wspina się po wąskich drewnianych schodach. Przystanąwszy na półpiętrze, lustruje wzrokiem gwarną salę. Nie interesują go miejscowi z okolic Sha’angh’sei; wzrokiem wyszukuje cudzoziemców. Dokładnie, choć skrycie, im się przygląda, dopiero później wstępuje na sam szczyt schodów.

Cicho kroczy wzdłuż ciemnego korytarza, skrupulatnie licząc mijane drzwi. Sprawdza jeszcze, czy tylne wyjście jest otwarte, po czym wchodzi do ostatniego pokoju z lewej strony.  Zamyka drzwi i przez jakiś czas stoi tuż za nimi, nie wydając żadnego dźwięku - nasłuchuje, wchłania płynące w tle dźwięki.  Przygotowuje się, chcąc, by jego podświadomość, gdy sam będzie zajęty, wychwyciła najmniejszą zmianę.

Potem podchodzi do wielkiego łoża i rzuca na nie juki. Chwilę później zbliża się do okna i szczelnie zaciąga zasłony. Odczekawszy trochę, palcem odsuwa lekko jedną z nich i przez szparę wygląda na ciemną już uliczkę, prostopadłą do ulicy Zielonego Delfina. Wie dobrze, że jest w środku miasta, z dala od przystani w delcie Sha’angh’sei. Skupiwszy się, słyszy jednak monotonne pieśni pracujących kubaru, przebijające się przez miejski gwar. Kątem oka widzi ulicę Zielonego Delfina. Handlarz sprzedający przy-prawioną wołowinę właśnie zamyka sklep, tuż obok gasną światła w zakurzonym sklepie z dywanami, a trzej identycznie ubrani bracia zaciągają żaluzje. Handlarze dywanami muszą być bogaci - myśli mężczyzna z bliznami, pozwalając, by zasłona ponownie opadła. Im lepiej się takim powodzi, tym grubsi się stają, jak gdyby tyli wraz z gromadzącą się fortuną.

Mężczyzna z bliznami zapala lampkę oliwną na porysowanym nocnym stoliku, wiedząc, że grube zasłony skryją światło. Jeden z rogów stolika jest przypalony - któryś z poprzednich gości najwyraźniej wywrócił lampę. Mężczyzna sięga do juków, wyciąga świeżo kupiony bukłak wina i pociąga z niego długi łyk.  Myje się, dopóki woda w miednicy nie robi się zupełnie czarna.  Nagle słyszy ciche kroki na schodach. Głowa instynktownie się unosi, a ręka opiera na rękojeści miecza. Bezszelestnie staje tuż przy ścianie obok drzwi i czeka, prawie nie oddychając.  Pukanie.

Młody chłopak, wysoki i ciemnowłosy, wchodzi z tacą parującego jedzenia. Zatrzymuje się widząc, że pokój jest pusty. Mężczyzna z bliznami warczy cicho i chłopak powoli się odwraca. Próbuje nie patrzeć na gościa, ale nie umie się powstrzymać.  - Dziękuję - mówi mężczyzna. - Postaw na stole.  Chłopak przełyka z trudem ślinę i kiwa głową. Nie może oderwać wzroku od przybysza.

- Twój ojciec twierdzi, że można na tobie polegać. - Mężczyzna ignoruje natrętny wzrok chłopaka. - Czy to prawda? - Jego głos brzmi tak, jakby coś utknęło mu w gardle.

Strach miesza się z fascynacją. Mężczyzna z bliznami widzi, jak zazwyczaj obce sobie emocje pojawiają się jednocześnie na młodej twarzy.

- Co jest? Czyżbyś stracił głos?

- Nie, panie - jąka się chłopak. - Potrafię mówić.

- Zamknij drzwi.

Chłopiec natychmiast wykonuje polecenie.

- Masz jakieś imię? - Mężczyzna stoi już przy nocnym stoliku i palcami chwyta kawałki kurczaka. Miesza mięsem gęsty sos, jakby nie zauważył leżących na tacy drewnianych pałeczek.  Umaczane w sosie mięso wtyka do ust i zjada. - Wyśmienite - komentuje, oblizując wargi i palce. - W sam raz świeżo zmielonego czarnego pieprzu. - Nagle przypomina sobie o chłopaku.  -No...

- Kuo - mówi chłopiec cicho.

- Aha. - Mężczyzna z bliznami przygląda mu się intensywnie.  Kuo boi się, ale wie, że nie może tego po sobie okazać. Stoi prosty niczym kij, koncentrując się na kontroli oddechu. Próbuje ignorować łomoczące serce, choć zdaje mu się, że utknęło w tchawicy.

- To dla ciebie, Kuo. Jeśli zrobisz to, co ci powiem. - W palcach mężczyzny z bliznami ni stąd, ni zowąd pojawia się srebrna moneta.  Chłopak kiwa głową, zahipnotyzowany błyszczącym srebrem.

Jest warte więcej niż to, co zarobił przez całe życie.  - A teraz słuchaj mnie uważnie, Kuo. Mój koń stoi w stajni w dole ulicy Zielonego Delfina. Gdy tylko wybije godzina dzika, musisz przyprowadzić go do bocznej uliczki obok gospody. Tej tutaj. - Pokazuje palcem w stronę zasłoniętego okna. - Nikt nie może cię widzieć, Kuo. Gdy już tu dotrzesz, stań w cieniu budynku i czekaj na mnie. Gdy przyjdę, będę miał dla ciebie kolejną srebrną monetę. Czy wszystko jasne?

- Tak, proszę pana. - Kuo kiwa głową. - Wyjątkowo jasne.  - Tajemniczość misji podnieca chłopca. Jego koledzy będą mu strasznie zazdrościć.

- Nikt nie może się o tym dowiedzieć, Kuo. - Mężczyzna z bliznami szybkim krokiem podchodzi do chłopca. - Twoi przyjaciele, bracia i siostry, nawet ojciec. Nikt.  - Nie mam przecież o czym opowiadać - odpowiada Kuo, zachwycony sam sobą. - Kogo interesowałby fakt, że zaniosłem na górę kolejny posiłek?

- Nawet o tym nie wspominaj!

Chłopak niemal podskakuje, słysząc te słowa.

- Oczywiście, panie.

Mężczyzna pstryka palcami i wystrzelona z katapulty kciuka moneta wylatuje łukiem w powietrze. Kuo chwyta pieniądz, po czym odchodzi, szybko i cicho.

Podróżny nasłuchuje pod drzwiami. Gdy odgłosy stóp Kuo cichną w oddali, powraca do przerwanego posiłku. Przez jakiś czas jedzenie całkowicie pochłania jego uwagę.

Z ulicy dobiegają odgłosy, dziwnie zniekształcone przez zaciąg-nięte zasłony. Nawoływania nocnych sprzedawców, pijacki śmiech, skrzypienie wozów załadowanych towarami na jutrzejszy targ, parskanie koni, stuk kopyt o bruk; lekki wiatr szeleści liśćmi drzew na pobliskiej ulicy Żółtego Zęba. Noc.

Ciche kroki na schodach wystarczają, by mężczyzna z bliznami zerwał się na nogi, pospiesznie wycierając pobrudzone tłuszczem dłonie. Schyla się i gasi oliwną lampkę. Cicho obchodzi łóżko i odsłania zasłony. Słabe światło sączy się do pokoju tak, jak krew sączy się z trupa.

Kroki zamierają.

Mężczyzna zajął miejsce w najciemniejszym kącie pokoju, skąd dobrze widać zamknięte drzwi. Stoi nieruchomo, rękę zaciska na rękojeści miecza.

Drzwi otwierają się do wewnątrz i pojawia się w nich hebanowa sylwetka.

- Mistral - szepce cicho.

- Kto jest posłańcem? - pyta mężczyzna z bliznami.

- Wiatr.

- Wejdź, Omojiru - mówi mężczyzna, na co przybysz zamyka drzwi. Słychać szczęk zamka.

- Cascaras, znalazłeś ją?

Mężczyzna z bliznami słyszy, że Omojiru z trudem kontroluje drżenie swego głosu. W słabym świetle widzi wysokie czoło, płaskie kości policzkowe, wąskie wargi, inteligentne oczy. Myśli sobie, że właśnie z powodu tych oczu wszedł z nim w konszachty.  Ale teraz już wie, że pozbawiony wpływów ojca, Omojiru byłby nikim. Żałuje, że go w to zaangażował. Nie dlatego, że jest okrutny i bez zasad. Przede wszystkim nie jest przebiegły, choć za takiego się uważa i głęboko w to wierzy. A to bywa niebezpieczne. Widzi, jak Omojiru zaciska usta, powstrzymując wybuch wściekłości. Przypo-mina sobie gwałtowną naturę tego człowieka. Jak bardzo różnisz się od swych krewnych, Omojiru - myśli mężczyzna z bliznami. Gdyby tylko twój ojciec wiedział, co ze mną zaplanowałeś...  - Powiedz mi! - syczy Omojiru, a słowa wylatują z jego ust jakby pod ciśnieniem.

Mężczyzna odwraca się na moment, zawstydzony zachowaniem współpracownika.

- Znalazłem.

- Wreszcie! - Omojiru instynktownie przysuwa się do rozmów-cy, a jego głos drży z emocji.

Chciwość - myśli mężczyzna z bliznami. I żądza władzy. Ile osób by zabił, żeby to osiągnąć.

- Jeszcze jej nie mam.

- Co? - Nawet w ciemności wyraźnie widać rozczarowanie na jego twarzy.

- Ale wiem, gdzie jest.

- Ach! Więc jedźmy tam.

- Tak - zgadza się mężczyzna z bliznami. - Tak się przecież umówiliśmy. - Zastanawia się, w którym momencie Omojiru spróbuje go zabić.

- Gdzie to jest? - szepce tamten.

Jego rozmówca śmieje się cicho. Zamiary współpracownika można przejrzeć na wylot. Zrobi to teraz, nie ryzykując.  - Pojedziemy tam razem, Omojiru - powtarza cierpliwie, jak gdyby tłumaczył skomplikowane pojęcie dziecku.  - Tak, tak, wiem, że tak zrobimy. Tylko, cóż, ja tylko chciałem wiedzieć, co zabrać ze sobą? A to zależy od miejsca, do którego pojedziemy.

- Powiem ci, co masz ze sobą wziąć, Omojiru. - Mężczyzna z bliznami nie może się już powstrzymać i śmieje się głośno.  Zamek i zawiasy trzaskają z hukiem i drzwi wylatują z futryny.  Odwracając głowę w tamtą stronę, mężczyzna zastanawia się zszokowany, czemu nic nie usłyszał. Najmniejszego nawet dźwięku.  W korytarzu światła są zgaszone, jest tak, jakby patrzył w bez-gwiezdną noc, duszną i wilgotną od wiszącej nad ziemią mgły.  Wyciąga z pochwy miecz, ale słyszy już to, czego najbardziej się bał - odgłosy walki. Stłumiony krzyk wyrywa się z gardła Omojiru, krzyk pełen strachu i bólu. Potem hałas, jakby przez pokój przetoczył się huragan, a po nim głośne bulgotanie, zwierzęcy charkot, który może oznaczać tylko śmierć. Mężczyznę z bliznami przechodzi dreszcz, gdy zdaje sobie sprawę, że dźwięki dobiegają z ust Omojiru. Ktoś właśnie go morduje.

Mężczyzna trzyma wielkie zakrzywione ostrze wysoko nad głową, gotów do walki. Coś wypada na niego z ciemności, zbyt szybko, by mógł zareagować. Wydaje mu się, że to noc ożyła i rzuciła się na niego, przepełniona chęcią zemsty i zimną, nieubłaganą nienawiścią.

Jego opadający w dół miecz śpiewa swą pieśń, ale na nic nie natrafia. Tymczasem palce o żelaznym uścisku owijają się wokół jego prawej dłoni i mocno ją wykręcają. Walczy nadal, uderzając lewą dłonią i nogami. Unosi do góry kolano, chcąc wymierzyć kopniaka, ale uderza w nie coś ciężkiego, roztrzaskując je na miazgę. Mężczyzna z bliznami pada na ziemię, omalże mdlejąc.  Pulsujący w kolanie ból jest nie do zniesienia. Krzyczy, gdy pękają kości w jego lewej dłoni. Ostrze z hukiem pada na ziemię.  Ktoś przenosi go na łóżko. Coś przyciska się do jego klatki piersiowej, zadając jeszcze więcej bólu, który przeszywa całe ciało.  Już go nie kontroluje, wypróżnia się zawstydzony. Wokół niego unosi się smród fekaliów.

Skóra i ciało rozdzierają się. Ból przytępia słuch. Jedynie bicie serca dudni w jego uszach niczym fala obijająca się o skalisty brzeg. Serce boli tak, jakby ktoś ściskał je obcęgami. Nie może oddychać. Na granicy omdlenia zaczyna słyszeć pytania, wielo-krotnie i cierpliwie powtarzane. Musi na nie odpowiedzieć, choć już ich nie rozumie. Z otwartych ust wycieka ciemna krew, serce jest ściśnięte do granic możliwości, w mózgu jakiś glos błaga o litość, mężczyzna myśli już tylko o sobie.

- Tak - syczy ktoś tuż nad nim. - Tak, tak, tak. - Głos zdaje się dobiegać z drugiego końca świata.

Delikatne błony oczu pękają niczym balony. Mózg jest krzykiem, który wypełnia cały wszechświat. Potem jego własna krew zalewa pokój niczym woda wylewająca się z przerwanej tamy. Łóżko nasiąka posoką, podłoga staje się wilgotna, a krew płynie dalej, wylewając się na korytarz.

CZĘŚĆ 1

MIASTO

CUDÓW

Rubinowe nogi

Odgłosy morza obudziły Moichiego Annai-Nin.

Przez dłuższą chwilę leżał z otwartymi oczami, wsłuchując się w fale, leniwie uderzające o drewniane pale pomostu. Słyszał wyraźnie piskliwe krzyki głodnych mew i przez chwilę mu się zdawało, że jest na statku. Potem jego uszu dobiegły ochrypłe głosy tragarzy okrętowych oraz monotonne litanie kubaru. Wtedy przypomniał sobie, że jest w portowym mieście Shaanghsei. Fakt ten jednocześnie zmartwił go i podniósł na duchu. Kochał to miasto, być może najbardziej ze wszystkich miast na ziemi; czuł względem niego dziwną i silną sympatię, choć do jego domu było stąd daleko. Jednak najbardziej tęsknił za statkiem kołyszącym się pod stopami.

Płynnym ruchem poderwał się i przeszedł po drewnianej podłodze dużego pokoju. Popchnął żaluzje, które zwinęły się w harmonijki, odsłaniając rząd dużych okien z widokiem na morze. Unoszące się tuż nad horyzontem słońce zmieniało wodę w burzliwe złoto.  Uniósł swą potężną dłoń i oparł się o górną framugę drzwi, które prowadziły na rozległy taras ciągnący się wzdłuż całego budynku.  Zaczerpnął głęboko wilgotnego, przesyconego solą powietrza. Silny zapach wypełniał nozdrza. Moichi w zakłopotaniu pocierał ręką silnie umięśnioną klatkę piersiową. Jesteś wieczne - pomyślał.  Poranne światło, rozlewające się z ukosa po widnokręgu, wydobywało z mroku jego potężną sylwetkę. Miał skórę koloru jasnego cynamonu. Gdy szerokie usta się uśmiechały, co zdarzało się dość często, zza grubych warg błyskały białe zęby. Duże, szeroko osadzone oczy miały barwę przydymionego topazu, choć mówiono - niepewnym szeptem rezerwowanym dla największych tajemnic - że w ciemności głęboko w nich można ujrzeć kar-mazynowy błysk, jakby w źrenicach odbijało się światło migoczą-cego płomienia. Miał długi, haczykowaty nos, co podkreślał malutki, lecz doskonały brylant, osadzony w ciemnej skórze prawego skrzydełka. Jego gęsta czarna broda i włosy kręciły się i połys-kiwały. Twarz najwyraźniej ukształtowały różne wpływy, tworząc fascynującą krzyżówkę. Widać było, że rysy Moichiego uformowały przeciwieństwa, którym musiał stawić czoło, zarówno te naturalne, jak i stworzone przez ludzi. Bywali w świecie mieszkańcy Shaanghsei twierdzili, że jest to twarz obca - gdyż kryła przyciągającą uwagę moc, nie znaną mieszkańcom tego regionu kontynentu człowieka.

Napinając wszystkie mięśnie, Moichi Annai-Nin przeciągnął się.  Westchnął głęboko, czując niepowstrzymany zew morza, równie mocny jak siła, z którą północ przyciąga igłę kompasu. Uchodził za najlepszego nawigatora na świecie, więc sytuacja, w której się znajdował, była zaiste ironiczna. Ani trochę go to nie śmieszyło.  Obrócił się, wszedł do pokoju i długimi krokami zbliżył się do rzeźbionego drewnianego stołu, na którym stał duży dzban i miska z zielonkawego kamienia koloru morza. Była godzina kormorana - na statku wracałby właśnie na wysoki pokład rufowy, by przyjrzeć się morzu. Przed sobą miałby tylko odmęty, czułby każdą falę, każdy prąd i powiew wiatru; była to dobra pora na dokonanie pierwszych pomiarów. Schylił się i wylał na głowę zimną wodę, po czym, nabierając jej w dłonie, obmył twarz i ramiona.  Wycierał się właśnie grubym brązowym ręcznikiem, gdy za plecami usłyszał ruch; natychmiast się obrócił. Llowan wszedł po schodach ze znajdującego się na parterze ogromnego harttinu - nabrzeżnego magazynu, jednego z wielu w Shaanghsei. Ten wysoki, szczupły mężczyzna z grzywą srebrnych włosów pracował całe życie na nabrzeżu Shaanghsei. Był odpowiedzialny za załadunek i wyładunek wszystkich towarów transportowanych morzem, nadzorował też niezliczone harttiny miasta.  Uśmiechnął się.

- Hola, Moichi. - Specjalnie użył tradycyjnego powitania marynarzy. - Cieszę się, że już wstałeś. Na dole czeka na ciebie posłaniec od regenta Aerenta.

Moichi zwinął ręcznik i zaczął się ubierać.

- Llowan, jakieś wieści o statku?

- Ani trochę nie jesteś ciekaw, czemu twój przyjaciel posłał po ciebie o tak wczesnej porze?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin