McDevitt Jack - Alex Benedict 01 - Smykałka do Wojny.doc

(1419 KB) Pobierz

Jack McDevitt

Smykałka

do wojny

Przełożyła

Jolanta Pers

SOLARIS

Stawiguda 2008


Smykałka do wojny

tyt. oryginału: A Talent for War

Copyright © 2007 by Cryptic, Inc.

All Rights Reserved

ISBN 978-83-89951-24-3

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Tomasz Maroński

Redakcja Iwona Michałowska

Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska

Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja Solaris

Małgorzata Piasecka

11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A

Tel./fax 089 5413117

e-mail: agencja@solaris.net.pl

sprzedaż wysyłkowa:

www.solarisnet.pl


Dla Josepha H. Paroffa, Wielebnego L. Richardsa Casavanta, misjonarza, i Wielebnego Roberta E. Carsona, norbertanina, by wspomnieć o długach, których nigdy nie spłacę.


PODZIĘKOWANIA

Chciałbym podziękować serdecznie za porady techniczne Jamesowi H. Sharpow z Albert Einstein Planetarium, Smithsonian Institution. Pragnę także wyrazić wdzięczność Lewisowi Shinerowi za jego wskazówki i czas, Ginger Buchanan za pomoc przy manuskrypcie oraz Maureen McDevitt, której obecność daje się odczuć w całym świecie Christophera Sima.


Spis treści

Spis treści              5

PROLOG              6

I              12

II              22

III              37

IV              54

V              59

VI              73

VII              84

VIII              99

IX              114

X              125

XI              131

XII              142

XIII              153

XIV              174

XV              185

XVI              198

XVII              206

XVIII              225

XIX              227

XX              235

XXI              242

XXII              247

XXIII              266

XXIV              281

XXV              303

EPILOG              307


PROLOG

POWIETRZE było ciężkie od zapachu kadzidła i słodkiej woni gorącego wosku.

Cam Chulohn uwielbiał tę kaplicę z grubo ciosanego kamienia. Przykląkł na twardym klęczniku i patrzył, jak krystalicznie czysta woda kapie z palców ojca Curry do srebrnej miseczki podtrzymywanej przez postulanta. Ten odwieczny symbol uchylania się od odpowiedzialności zawsze wydawał się Chulohnowi najważniejszym z odwiecznych rytuałów. Oto jest, pomyślał, cała istota naszej natury, manifestująca się nieskończenie przed wszystkimi, którzy są w stanie ją dostrzec.

Jego spojrzenie powędrowało w kierunku kaplicy Najświętszej Dziewicy, oświetlonej kilkoma mrugającymi świecami, i stacjom drogi krzyżowej, ku prostemu ołtarzowi, ku ciosanemu pulpitowi z olbrzymią Biblią. Wystrój był, według wykwintnych standardów Rimway, Rigel III i Taramingo, dość skromny. Jego jednak przytłaczała wspaniała architektura strzelistych katedr, niespotykane piękno witraży, solidna masywność marmurowych kolumn, prawdziwie anielska potęga organów, rozłożystość chóru. Tu, na zboczu góry, patrzył na dolinę rzeki, którą starożytni ojcowie na fali entuzjazmu poświęcili św. Antoniemu z Toksykonu. Tu była tylko rzeka, góry i Stwórca.

Wizyta Chulohna w opactwie była pierwszym takim wydarzeniem z udziałem urzędującego biskupa od początku istnienia społeczności - przynajmniej tyle zdołał ustalić. Albacore, ten pokryty śniegiem, zimny świat na dalekich rubieżach, gdzie ledwo sięgały wpływy Konfederacji, gościł poza ojcami niewielu mieszkańców. Nie było jednak trudno zrozumieć - ciesząc się wielką ciszą, słuchając odległego odgłosu spadających skał, wciągając do płuc zimne, rześkie powietrze - dlaczego właśnie stąd często wywodzili się najwybitniejsi badacze, jakich wydał zakon. Martin Brendois napisał swoją wspaniałą historię Czasów Niepokoju w celi tuż nad kaplicą. Albert Kale ukończył tu swoje cenione badania nad strunami transgalaktycznymi, a Morgan Ki stworzył eseje, które na wieki zapisały jego imię w historii ekonomii klasycznej.

Tak, w tym miejscu było coś, dzięki czemu powstawały wielkie dzieła.

Po mszy spacerował po balkonie z opatem, Markiem Thasangalesem. Otulili się płaszczami, a przed nimi podążała mgiełka oddechu. Thasangales był żywą historią Doliny św. Antoniego: nikt w zakonie nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był młody. Jego rysy były stanowcze i wyraziste jak wapienne ściany i omiatane śniegiem granie. Był fortecą wiary: Chulohn nie był w stanie sobie wyobrazić goszczących w tych ciemnobłękitnych oczach wątpliwości, jakie były udziałem zwykłych ludzi.

Wspominali właśnie lepsze czasy - jak to zwykle czynią ludzie w średnim wieku, którzy długo się nie widzieli - kiedy opat przerwał rozmowę o przeszłości.

- Cam - rzekł, podnosząc głos, by przekrzyczeć wiatr - doskonale sobie poradziłeś.

Chulohn uśmiechnął się. Thasangales miał wielki talent: jego zdolność do zdobywania funduszy i zarządzania nimi w żaden sposób nie szkodziła aurze świętości. Był doskonałym administratorem i przekonującym mówcą, idealnym kandydatem na reprezentanta Kościoła i zakonu. Zawsze jednak brakowało mu ambicji. Wrócił do Doliny św. Antoniego, kiedy tylko nadarzyła się okazja, i został na większość życia.

- Kościół był dla mnie łaskawy, Marku. Dla ciebie zresztą też.

Spojrzeli w dół ze szczytu, na którym stało opactwo. Dno doliny było brązowe; nadciągała zima.

- Zawsze zastanawiałem się nad tym, czy chciałbym tu przyjechać na parę lat. Może uczyć teologii. Może uporządkować swoje życie.

- Byłeś potrzebny Kościołowi w ważniejszych sprawach.

- Być może. - Chulohn spojrzał na swój pierścień, symbol urzędu, i westchnął. - Dużo mnie to kosztowało. Może zapłaciłem zbyt wysoką cenę.

Opat nie potwierdził ani nie zaprzeczył, po prostu stał w miejscu, czekając na wypowiedź biskupa. Chulohn westchnął.

- Nie jesteś zachwycony drogą, którą wybrałem.

- Tego nie powiedziałem.

- Ale twoje oczy cię zdradziły.

Gwałtowny podmuch wiatru zakołysał drzewami i spadło kilka płatków śniegu.

- Pierwszy śnieg w tym roku - oznajmił Thasangales.

Dolina św. Antoniego znajduje się na wyżynie mniejszego z dwóch kontynentów Albacore. (Niektórzy mówią, że ta niewielka, zgrabna planeta składa się wyłącznie z wyżyn.) W oczach Chulohna było to wszakże jedno z tych szczególnych miejsc, pofalowana kraina pokryta lasem, wapiennymi skałami i czapą śnieżną. Biskup wychował się w podobnym miejscu, na surowej Dellakondzie, której słońce było tak daleko, że z Doliny św. Antoniego nie dało się go dostrzec.

Stojąc na tym odwiecznym pustkowiu, doznał uczuć, jakich nie doświadczył przez trzydzieści lat. Powróciły myśli z młodości. Dlaczego były o wiele bardziej realne niż wszystko, czego doświadczył później? Jak to się stało, że zrealizował swoje najdawniejsze ambicje, nawet z nawiązką, i to wszystko w ogóle nie dało mu satysfakcji?

Otulił się płaszczem, by się ochronić przed nagłym powiewem lodowatego wiatru.

Wśród tych chłodnych, milczących szczytów czaiło się coś niepokojącego. W jakiś sposób, którego nie umiał uchwycić, rzucały wyzwanie ciepłej i przytulnej kaplicy. Na jego ojczystej planecie działał ruch, który twierdził, że przemawia w imieniu Chrystusa, domagając się od Chulohna, by sprzedał kościoły i rozdał pieniądze biednym. Chulohn jednak, który kochał odludne miejsca na różnych planetach dlatego, że budziły strach, wiedział, że kościoły to schronienia przed przerażającym majestatem Wszechmocnego.

Patrzył, jak śnieg zaczyna padać coraz mocniej.

Kilku seminarzystów wysypało się z refektarza i popędziło z hałasem w stronę sali gimnastycznej. Nagły ruch wytrącił Chulohna z zadumy. Spojrzał na Thasangalesa.

- Zimno ci? - Spytał.

- Nie.

- W takim razie obejrzyjmy resztę.

Niewiele się zmieniło od dnia, gdy biskup został tu wyświęcony: kamienne groty i szerokie trawniki, szare, ponure budynki kościoła, będące świadectwem dziesięcioleci. Czy te nocne wypady na piwo do refektarza miały miejsce całe wieki temu? Czy naprawdę aż tyle czasu upłynęło od wycieczek do Blainswell i niewinnych flirtów z tamtejszymi młodymi kobietami? Od kąpieli nago w górskich stawach? (Mój Boże, jak to możliwe, że nadal czuł na ciele niesamowite ukąszenia chłodnych strumieni?)

Wszystko to wtedy wydawało się tak cudownie grzeszne.

Chodniki z łupanego kamienia, przyprószone lekko śniegiem, chrzęściły przyjemnie pod stopami. Chulohn i Thasangales obeszli bibliotekę dookoła. Jej antena, zamontowana na spadzistym dachu, obracała się powoli, śledząc ten czy inny orbiter. Płatki topniały, wpadając Chulohnowi do oczu; czuł, jak marzną mu stopy.

Cele ojców znajdowały się z tyłu kompleksu budynków, z daleka od hałasu, którego źródłem byli goście i nowicjusze.

Zatrzymali się przy wejściu, przy prostych drzwiach z brzydkiego, zielonkawego metalu, które wyglądały, jakby zbudowano je, by przetrwały wieki, a co gorsza, chyba istotnie miało się tak stać. Chulohn patrzył jednak gdzie indziej, w stronę łagodnego zbocza, które zdominowało teren za opactwem. Na szczycie, prawie niewidzialny pośród wzbierającej śnieżycy, stał łuk, żelazne ogrodzenie i kilka długich rzędów białych krzyży.

Miejsce upamiętniające tych, którzy wytrwali. Thasangales przytrzymywał otwarte drzwi i cierpliwie czekał, aż biskup wejdzie do środka.

- Chwileczkę - rzekł Chulohn, strzepując śnieg z ramion. Postawił kołnierz i nadal wpatrywał się z namysłem w górę.

- Cam, jest zimno.

W głosie Thasangalesa było słychać poirytowanie. Chulohn nie dał po sobie poznać, że to usłyszał.

- Wrócę za parę minut - rzekł po chwili, po czym bez słowa ruszył szybko pod górę.

Opat puścił drzwi i ruszył za nim z gestem rezygnacji, który mógł umknąć mniej uważnemu obserwatorowi.

Prowadząca na cmentarz ścieżka znikła pod śniegiem, ale Chulohnowi to nie przeszkadzało. Pochylił się i parł pod górę. Drogi strzegła para kamiennych aniołów z pochylonymi głowami i rozpostartymi skrzydłami. Przeszedł między nimi i zatrzymał się, by przeczytać napis na łuku: Ten, który uczy ludzi, jak umierać, musi wiedzieć, jak żyć.

Krzyże ustawiono w równych rzędach, najstarsze z przodu i z lewej strony, a potem ponure pasmo rozciągało się w prawo i w dół, w stronę przeciwległego zbocza. Na każdym wyryto imię i nazwisko, dumny znak zakonu, O.D.J., oraz datę śmierci podaną w standardowych latach ery chrześcijańskiej.

Na tyłach odkrył ojca Brennera. Brenner był rudy, potężnie zbudowany, otyły. Był jednak młody wtedy, gdy i Chulohn był młody. Uczył historii Kościoła w czasach Wielkiej Migracji.

- Pewno wiedziałeś... - Rzekł opat, dostrzegając reakcję biskupa.

- Pewnie. Ale dowiedzieć się, że ktoś nie żyje, to nie to samo, co stanąć nad jego grobem.

W tym tylnym rzędzie znalazł boleśnie dużo znajomych nazwisk. Byli tam jego nauczyciele: Philips, Mushallah i Otikapa. Mushallah był cichym, kapryśnym człowieczkiem o ruchliwych oczach i ogromnym darze przekonywania. Uwielbiał spierać się ze studentami ośmielającymi się kwestionować skomplikowany wywód na istnienie Boga z wykorzystaniem logiki.

Dalej znalazł Johna Pannella, Craga Hovera i innych. Są teraz prochem. I cała teologia świata tego nie zmieni.

Spojrzał z zaciekawieniem na Thasangalesa, który stał cierpliwie w padającym śniegu, z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie, najwyraźniej nieporuszony. Czy choć trochę rozumiał, co oznacza dla niego znalezienie się w takim miejscu? Na twarzy opata nie było widać ani śladu bólu. Chulohn nie wiedział, czy naprawdę chciałby, by jego wiara była aż tak silna...

Niezapomniany pomysł: grzesznik tulący grzech.

Było tam wiele kamieni z datami sprzed kilku stuleci. I wiele takich, którym chciałby oddać cześć, ale nagle zapragnął stamtąd odejść, może dlatego, że pogoda była coraz gorsza, albo dlatego, że nie chciał już widzieć więcej. A gdy odwrócił się, zamierzając ruszyć z powrotem, jego wzrok padł na jeden z kamieni i Chulohn dostrzegł, że coś jest nie tak, choć z początku nie wiedział, co to może być. Podszedł do kamienia i spojrzał na napis.

Jerome Courtney

Zmarł 11108 A.D.

Nagrobek miał zaledwie sto sześćdziesiąt lat, więc na tutejsze warunki był dość nowy. Napis był jednak niekompletny. Brakowało liter oznaczających zakon.

Biskup zerknął na kamień i przetarł go, by zetrzeć śnieg, pod którym mogła kryć się reszta napisu.

- Nie trudź się, Cam - rzekł opat. - Nie ma go tam.

- Dlaczego? - Wyprostował się, a widoczna konsternacja ustąpiła miejsca niezadowoleniu. - Kto to jest?

- Nikt z nas. W dowolnie wąskim sensie.

- Nie był Uczniem?

- Nie był nawet chrześcijaninem. Przypuszczam, że nie był w ogóle wierzący.

Chulohn postąpił o krok do przodu, napierając na swego podwładnego.

- W takim razie, na Boga, co on tu robi? Między ojcami? Nie było to miejsce, w którym krzyk byłby właściwym zachowaniem, ale wysiłki biskupa, by zapanować nad głosem, zaowocowały jedynie chrypieniem, które go zakłopotało. Oczy Thasangalesa były okrągłe i błękitne.

- On tu jest od bardzo dawna, Cam. Przybył do nas jako wygnaniec i spędził z naszą społecznością prawie czterdzieści lat.

- Ale to nie wyjaśnia, czemu on tu leży.

- Leży tu - odparł opat - gdyż ludzie, pośród których żył i umarł, kochali go i zarządzili, że ma pozostać między nimi.


I

Minął Awinspoor w ciemnościach nocy, z płonącymi światłami. Chmura rozstawnych wahadłowców, która pędziła z nim przez układ, błyskawicznie została w tyle. Wielu opowiadało później, że przechwyciło transmisje z pokładowej radiostacji, a wśród nich audycję z popularnym programem kabaretowym. Tuż po śniadaniu, w pobliżu najbardziej oddalonego skalistego świata, osiągnął gotowość do skoku i wszedł w przestrzeń Armstronga zgodnie z rozkładem. Miał na pokładzie dwadzieścia sześć dusz, licząc pasażerów i załogę.

Machias, Kroniki, XXII

TEJ NOCY, gdy dowiedzieliśmy się, że Capella rozpłynęła się w nicości, negocjowałem z bogatym klientem zakup kolekcji skorup liczącej sobie cztery tysiące lat. Przerwaliśmy na chwilę, by obejrzeć wiadomości. Niewiele mieli do powiedzenia poza tym, że Capella nie powróciła do przestrzeni liniowej zgodnie z planem, opóźnienie jest już znaczne i lada moment można się spodziewać oficjalnego komunikatu o uznaniu statku za zaginiony.

Dalej była lista ważnych pasażerów: na pokładzie znajdowało się kilku dyplomatów, paru słynnych sportowców, muzyk, który postradał zmysły całe lata temu, ale jego dzieła stały się popularne właśnie z tego powodu, grupa studentów, którzy wygrali w jakimś konkursie, i nadziana mistyczka ze swoją męską świtą.

Utrata Capelli błyskawicznie przeszła ze sfery rzeczywistości do legendy. Na pewno zdarzały się gorsze katastrofy. Tylko że te dwadzieścia sześć osób podróżujących w przestrzeni międzygwiezdnej nie umarło w zwykłym znaczeniu tego słowa. W istocie może wcale nie umarły. Nie wiadomo. I dlatego to wydarzenie było tak fascynujące.

Klient, którego nazwiska już nie pamiętam, potrząsnął smutno głową w zadumie nad zagrożeniami, jakie niesie życie, po czym szybko wrócił do omawianych artefaktów. Dobiliśmy targu bliżej jego propozycji ceny.

Capella była modelowym przedstawicielem najnowszej klasy statków międzygwiezdnych, wyposażonych we wszelkie możliwe urządzenia zabezpieczające, a dowodziła nią pilot o niezwykłej pomysłowości. Przykro było pomyśleć, że szybko została zredukowana do rangi widma.

Takie rzeczy już się zdarzały. Ale nigdy w przypadku czegoś tak dużego. I z tak dużą liczbą ludzi na pokładzie. Prawie natychmiast ktoś nagrał o tym przebój. I pojawiły się różne teorie.

Ktoś powiedział, że statek trafił na węzeł czasowy i wynurzy się kiedyś, w przyszłości, a pasażerowie i załoga nie będą świadomi tego, że stało się coś niezwykłego. Oczywiście, statki ginęły już od dawna i żaden się nie pojawił. Więc jeśli podróżują w górę strumienia czasu, odległość musi być znaczna.

Najczęściej pojawiający się pomysł sugerował, że nastąpiła równoczesna awaria w przestrzeni Armstronga i statek będzie tak już wędrował na wieki, niewidziany, niesłyszany. (Uderzyło mnie, że taka wiadomość to fantastyczna nowina dla rodzin podróżników.)

Było też mnóstwo innych pomysłów. Capella wynurzyła się w innym wszechświecie. Albo pojawiło się zakłócenie, które wysłało ją do innej galaktyki. (Bardziej prawdopodobny był wariant z przestrzenią między galaktykami.) Mnie osobiście najbardziej odpowiadała teoria głazu. Przestrzeń Armstronga nie jest próżnią doskonałą i Capella uderzyła w coś, co okazało się za duże dla jej osłon.

Oczywiście nie miałem lepszych pomysłów niż inni. Ale i tak było to denerwujące. I był to kolejny powód, dla którego wolałem nie latać tym draństwem częściej niż było to absolutnie konieczne.

Przez następnych kilka dni sieć była pełna zwykłych opowieści o ludziach. O facecie, który zaspał, spóźnił się na wahadłowiec i nie zdążył na lot. Opowiadał o swojej wdzięczności dla Wszechmocnego, który najwyraźniej był mniej łaskawy dla pozostałych dwudziestu sześciu osób. Dla pani kapitan był to ostatni lot; po dotarciu do portu docelowego, Stacji Saraglia, miała przejść na emeryturę. Jakaś kobieta z Rimway twierdziła, że w noc przed katastrofą śniło jej się, iż Capella...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin