Gene Wolfe - Piąta Głowa Cerbera.doc

(1985 KB) Pobierz
Gene Wolfe - Piąta głowa Cerbera

Gene Wolfe                                                                                                                                                                                            Piąta głowa Cerbera

GENE

WOLFE

 

 

PIĄTA GŁOWA

CERBERA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Damonowi Knightowi,

który pamiętnej czerwcowej nocy

roku 1966 wyhodował mnie

z ziarenka fasoli

 

 

 

Piąta głowa Cerbera

 

 

 

 

Gdy bluszcz się w śniegu chyli nisko,

A sowa huka na wilczysko,

Co wilczęta pożera.

 

Samuel Taylor Coleridge,

„Pieśń o starym żeglarzu”,

przełożył Zygmunt Kubiak

 

 

Kiedy byłem mały, razem z moim bratem Davidem musieliśmy kłaść się wcześnie spać niezależnie od tego, czy byliśmy senni, czy nie. Latem zdarzało się, iż trafialiśmy do łóżek jeszcze przed zachodem słońca. Nasza sypialnia znajdowała się we wschodnim skrzydle budynku, a jej szerokie okno wychodziło na główny dziedziniec, czyli było skierowane na zachód, jaskraworóżowy blask godzinami wlewał się przez szyby, podczas gdy my leżeliśmy gapiąc się na kulawą małpę ojca, która przycupnęła na obtłuczonym parapecie, albo opowiadaliśmy sobie różne historie bezgłośnymi gestami.

Sypialnię urządzono na najwyższym piętrze, okno zaś zaopatrzono w okiennice z kutego żelaza, których nie wolno nam było otwierać. Chodziło zapewne o to, żeby w jakiś deszczowy poranek (bo tylko wtedy wyłożony ceramicznymi płytkami dach, pełniący funkcję ogrodu, mógł być pusty) złodziej nie spuścił się po linie i nie wszedł przez otwarte okno do naszego pokoju.

Rzecz jasna, nikt nie decydowałby się na tak ryzykowne przedsięwzięcie tylko po to, żeby nas ukraść. Dzieci (zarówno chłopcy, jak i dziewczynki) były w Port-Mimizon wyjątkowo tanie; kiedyś powiedziano mi nawet, że mój ojciec, który handlował nimi w przeszłości, wycofał się z interesu właśnie z powodu zbyt niskich cen. Bez względu na to, jaka była prawda, każdy - albo prawie każdy - miał okazję zetknąć się z jakimś fachowcem, który zrealizował każde życzenie (naturalnie w granicach rozsądku), i to za umiarkowaną opłatą. Ludzie ci doskonale znali wszystkie dzieci z ubogich, lub nawet tylko nieostrożnych rodzin i gdyby ktoś, na przykład, zażyczył sobie śniadoskórą dziewczynkę o rudych włosach albo pulchną, albo sepleniącą, albo jasnowłosego chłopczyka podobnego do Davida, albo bladego, o kasztanowych włosach i brązowych oczach, czyli takiego jak ja, otrzymałby zamówiony towar w ciągu kilku godzin.

Hipotetyczny włamywacz z pewnością nie porwałby nas również dla okupu - choć w niektórych dzielnicach mój ojciec uchodził za niesłychanie zamożnego - a to z kilku przyczyn. Nieliczni, którzy wiedzieli o istnieniu moim i brata, wiedzieli także (albo przynajmniej im zasugerowano), że nasz ojciec zupełnie się nami nie interesuje. Nie mam pojęcia, czy tak było naprawdę; w każdym razie ja na pewno w to wierzyłem, ojciec zaś nigdy nie dał mi podstaw, bym uważał inaczej, choć wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że mógłbym go zabić.

Nawet gdyby te powody okazały się mało przekonujące, to każdy, kto miał choćby przelotny kontakt z warstwą społeczną, której mój ojciec stał się bodaj czy nie najważniejszym przedstawicielem, musiał zdawać sobie sprawę, że gdyby on, zmuszony do dawania ogromnych łapówek tajnej policji, miał stracić pieniądze jeszcze w ten sposób, stałby się łatwym celem mnóstwa niszczących ataków. Chyba właśnie to, a także strach, w którym wiecznie żył, było prawdziwą przyczyną, dla której nas nie ukradziono.

Żelazne pręty okiennic (piszę te słowa właśnie w naszej starej sypialni) przypominają zbyt sztywne i nienaturalnie symetrycznie ułożone gałęzie wierzby. Za mego dzieciństwa oplatały je pnącza armatnicy (już ją wykopano), które przywędrowały aż tutaj po murze. Marzyłem o tym, by całkowicie zarosły okno, odcinając tym samym dostęp promieniom słońca, które wdzierały się do pokoju akurat wtedy, kiedy usiłowaliśmy zasnąć, David jednak, którego łóżko stało przy oknie, wciąż obłamywał gałązki, robił z nich miniaturowe piszczałki, a następnie łączył po cztery albo pięć. W miarę jak stawał się coraz bardziej zuchwały, tony fletni przybierały na sile, aż wreszcie zwracały uwagę pana Milliona, naszego wychowawcy. Pan Million w całkowitej ciszy wtaczał się do sypialni na swoich szerokich kołach i choć fletnia była już ukryta pod poduszką, albo nawet pod materacem, nie zdarzyło się, żeby miał jakiekolwiek trudności z jej odnalezieniem.

Aż do wczoraj nie pamiętałem, co robił z odebranymi Davidowi instrumentami, chociaż w więzieniu, a także podczas okresów przymusowej bezczynności spowodowanej burzami lub obfitymi opadami śniegu, często usiłowałem to sobie przypomnieć. Na pewno nie niszczył ich ani nie wyrzucał przez okno na dziedziniec; pan Million nigdy niczego celowo nie zniszczył i nigdy niczego nie zmarnował. Z łatwością przywoływałem w pamięci lekko bolesny wyraz jego twarzy, z jakim wydobywał piszczałki z ukrycia (twarz, która zdawała się unosić wewnątrz ekranu, bardzo przypominała twarz mego ojca), oraz sposób, w jaki się odwracał i wyjeżdżał z pokoju. Ale co się z nimi potem działo?

Wczoraj, jak już wspomniałem (w ten sposób zyskuję nieco pewności siebie), przypomniałem sobie. Rozmawiał ze mną, a kiedy bezgłośnie ruszył do wyjścia - odruchowo odprowadziłem go wzrokiem - uświadomiłem sobie, że czegoś mi brakuje, jakiegoś szczegółu zapamiętanego z dzieciństwa. Zamknąłem oczy i wytężyłem pamięć, starając się wyeliminować wszelkie domysły, i po jakimś czasie stało się dla mnie zupełnie oczywiste, iż owym brakującym elementem był ledwo dostrzegalny metaliczny błysk nad głową pana Milliona.

Stwierdziwszy ten fakt, domyśliłem się, że ów błysk był spowodowany szybkim ruchem ręki, przypominającym salut, ale choć przez ponad godzinę wytężałem wyobraźnię, za nic nie byłem w stanie odgadnąć, co ów ruch miał oznaczać ani czemu służyć. Czymkolwiek był, nie przetrwał próby czasu. Usiłowałem sobie przypomnieć, czy - w tej niezbyt przecież odległej przeszłości - w korytarzu za drzwiami naszej sypialni znajdował się jakiś przedmiot albo urządzenie (na przykład opuszczana zasłona lub ekran), którego obecność tłumaczyłaby potrzebę wykonywania takiego ruchu. Nic takiego tam nie było.

Wyszedłem na korytarz i dokładnie przyjrzałem się podłodze, szukając śladów pozostawionych przez meble, potem równie dokładnie obejrzałem ściany w poszukiwaniu haków albo gwoździ, a także sufit. Mniej więcej po godzinie przyszło mi do głowy, żeby poświęcić trochę uwagi drzwiom, i niemal natychmiast dostrzegłem coś, na co nie zwróciłem uwagi, przechodząc przez nie tysiące razy: jak wszystkie drzwi w tym bardzo starym domu, miały potężne drewniane futryny. Górna, poprzeczna belka wystawała ze ściany, tworząc wąską półkę.

Wytaszczyłem fotel na korytarz i stanąłem na siedzisku. Na pokrytej grubą warstwą kurzu półce leżało czterdzieści siedem fletni mego brata oraz oszałamiająca kolekcja najrozmaitszych niewielkich przedmiotów. Sporo z nich od razu wyglądało znajomo, są jednak i takie, które wciąż stanowią dla mnie zagadkę.

Niewielkie błękitne jajo śpiewającego ptaka, nakrapiane brązowymi cętkami. Przypuszczalnie ptak uwił sobie gniazdo w pnączach za oknem, ja zaś albo David splądrowaliśmy je, a wkrótce potem straciliśmy zdobycz na rzecz pana Milliona. Nie pamiętam jednak, kiedy ani jak do tego doszło.

Jest tam także uszkodzona łamigłówka z wysuszonych trzewi jakiegoś niewielkiego zwierzęcia oraz, dla odmiany wywołujący mnóstwo wspomnień, duży, bogato zdobiony klucz, jaki można kupić co roku; zapewniają posiadaczowi dostęp do niektórych pomieszczeń miejskiej biblioteki także poza godzinami jej otwarcia. Pan Million prawdopodobnie skonfiskował go, kiedy klucz stracił już ważność i zaczął nam służyć jako zabawka, ale jakież wspomnienia wiązały się z tym przedmiotem!

Mój ojciec miał własną bibliotekę, która teraz trafiła w moje ręce, ale wtedy nie wolno nam było tam wchodzić. Przypominam sobie mgliście (nie mam pojęcia, ile mogłem wówczas mieć lat), jak stoję przed potężnymi rzeźbionymi drzwiami, one uchylają się powoli, a ja widzę kulawą małpę ojca na jego ramieniu, przytuloną do twarzy o orlich rysach, widzę czarny szal i szkarłatny szlafrok, z tyłu zaś niezliczone rzędy piętrzących się aż pod sufit książek i kajetów. Zaleciała mnie omdlewająco słodka woń formaldehydu z laboratorium ukrytego za odsuwanym lustrem.

Nie przypominam sobie, co wtedy powiedział, ani nawet czy to ja zastukałem do drzwi, pamiętam natomiast, że zaraz po tym, jak się zamknęły, pochyliła się nade mną kobieta w różowym stroju, która zawsze bardzo mi się podobała, i zapewniła mnie, że mój ojciec napisał wszystkie książki, które przed chwilą widziałem, a ja uwierzyłem jej bez zastrzeżeń.

 

***

 

Jak już wspomniałem, ani memu bratu, ani mnie nie wolno było wchodzić do tego pomieszczenia, ale kiedy nieco podrośliśmy, pan Million zaczął zabierać nas na wycieczki do miejskiej biblioteki. Zazwyczaj czynił to dwa razy w tygodniu i praktycznie tylko przy tej okazji mogliśmy wychodzić z domu. Ponieważ nasz opiekun niechętnie wbijał swoje metalowe, posegmentowane ciało do wynajętych powozów, a żadna lektyka nie pomieściłaby go w swoim wnętrzu (nie wspominając o tym, że tragarze z pewnością nie ruszyliby z miejsca z takim ciężarem), nasze wyprawy odbywały się na piechotę.

Bardzo długo znałem tylko tę część miasta, przez którą wiodła droga do biblioteki: najpierw szliśmy Saltimbanque Street, przy której stał nasz dom, potem skręcaliśmy w trzecią przecznicę w prawo, w rue d'Asticot, prowadzącą na targ niewolników. Biblioteka znajdowała się przy następnej przecznicy. Dziecko nie potrafi jeszcze odróżniać tego, co nadzwyczajne, od tego, co pospolite, i trwa w zawieszeniu między tymi biegunami, poświęcając mnóstwo uwagi zdarzeniom, które dorośli ledwo dostrzegają, jednocześnie z całkowitym spokojem akceptując najbardziej niesamowite zjawiska. Mego brata i mnie fascynowały podrabiane antyki i podejrzane interesy, z których słynęła rue d'Asticot, nudziły nas natomiast godzinne albo nawet dłuższe postoje, które pan Million urządzał na targu niewolników.

Targ nie był duży, jako że Port-Mimizon nie należał do najważniejszych ośrodków handlu niewolnikami, wielu sprzedających zaś łączyły ze sprzedawanymi nici nieomal przyjaźni; zdążyli się dobrze poznać podczas wielokrotnych spotkań, kiedy kolejni właściciele pozbywali się nabytków, odkrywając po raz kolejny wciąż te same wady. Pan Million nigdy nie uczestniczył w licytacjach, ale uważnie śledził ich przebieg, nieruchomy jak posąg, podczas gdy my wierciliśmy się niecierpliwie, przeżuwając kromki opiekanego chleba, które kupił nam na straganie. Sprzedawano nosicieli lektyk o mocno umięśnionych nogach; głupawo uśmiechniętych łaziebnych; skutych łańcuchami niewolników przeznaczonych do walki, o oczach zamglonych od środków odurzających albo rozpalonych idiotycznym okrucieństwem; kucharzy i służących oraz wielu innych. Nas to nie ciekawiło, błagaliśmy pana Milliona, żeby pozwolił nam jak najprędzej pójść do biblioteki.

Urządzono ją w przesadnie dużym budynku, w którym za dawnych czasów, kiedy jeszcze mówiło się po francusku, mieściły się rozmaite urzędy. Otaczający go niegdyś park padł ofiarą decyzji skorumpowanych biurokratów, którzy pozwolili zabudować go sklepikami i domami mieszkalnymi. Do głównych drzwi prowadził jedynie wąski przesmyk, ale zaraz po wejściu do środka zetlała świetność pozwalała zapomnieć o plugawym otoczeniu. Rejestracja znajdowała się bezpośrednio pod wznoszącą się na pięćset stóp kopułą, ku której szczytowi pięły się spiralne schody. Gdyby z tego kamiennego sklepienia odpadł choćby najmniejszy fragment i trafił któregoś z bibliotekarzy, ten ani chybi zginąłby na miejscu.

Pan Million wspinał się dostojnie i powoli, David i ja natomiast pędziliśmy naprzód na złamanie karku, dzięki czemu szybko oddalaliśmy się od niego na kilka okrążeń i mogliśmy robić, co nam się żywnie podobało. Wydawało mi się wówczas, że skoro mój ojciec (jeśli wierzyć słowom ubranej na różowo kobiety) napisał tyle książek, to przynajmniej część z nich powinna się tu znaleźć, więc wdrapywałem się niestrudzenie na samą górę i tam zaczynałem poszukiwania. Ponieważ bibliotekarze nie przykładali większej wagi do odstawiania woluminów na miejsce, zawsze istniała szansa, że znajdę coś, czego nie było tam poprzednio. Półki wznosiły się wysoko nad moją głową, a kiedy wydawało mi się, że nikt mnie nie obserwuje, wspinałem się po nich jak po drabinie, depcząc po książkach tam, gdzie nie było miejsca na tępe noski moich brązowych bucików, a niekiedy nawet zrzucając tomy na podłogę, gdzie leżały do naszej kolejnej wizyty, a nawet dłużej, jako dowód niechęci personelu do fatygowania się wędrówką po tym długim, spiralnym stoku.

Na półkach położonych wyżej panował, jeśli to możliwe, jeszcze większy bałagan niż na tych łatwiej dostępnych; pewnego radosnego dnia dotarłem do najwyższej, bardzo zakurzonej i prawie zupełnie pustej, i znalazłem (oprócz postawionego tam zapewne przez pomyłkę dzieła o astronautyce „Statek długi na milę”, pióra jakiegoś Niemca) tylko opuszczony egzemplarz „Poniedziałku czy czwartku” oparty o książkę traktującą o zabójstwie Trockiego, oraz rozsypujący się tom opowiadań Vernora Vinge'a, który zapewne trafił tam za sprawą pomyłki jakiegoś dawno już nieżyjącego bibliotekarza, który odczytał wyblakły napis na grzbiecie nie jako V.Vinge, lecz Winge.

Co prawda nigdy nie natrafiłem choćby na jedną z książek ojca, ale nie uważałem za stracone czasu ani wysiłku poświęconego długotrwałym wspinaczkom. Jeśli byłem z Davidem, razem ganialiśmy w tę i z powrotem po pochyłej podłodze albo wychylaliśmy się przez balustradę i obserwowaliśmy powolną wędrówkę pana Milliona, zastanawiając się głośno, czy udałoby się go zniszczyć, zrzucając jakieś opasłe tomiszcze. Jeżeli Davida zainteresowało coś na którymś z niższych poziomów, wędrowałem samotnie aż na samą górę, pod sklepienie kopuły; przycupnąwszy na zardzewiałej metalowej kładce niewiele szerszej od półek, po których się wspinałem (i zapewne znacznie mniej solidnej), otwierałem kolejno okrągłe wywietrzniki w stalowej ścianie. Była na tyle cienka, że bez trudu mogłem wystawić głowę i poczuć się tak, jakbym wyszedł na zewnątrz: twarz chłodziły mi podmuchy wiatru, po niebie krążyły ptaki, w dole rozpościerała się upstrzona ich odchodami krzywizna kopuły.

Na zachodzie widziałem nasz dom - był znacznie wyższy od okolicznych, dodatkowo zaś wyróżniały go rosnące na dachu drzewka pomarańczowe. Na południu wystrzelały w niebo masz ty statków zacumowanych w porcie, a przy szczególnie sprzyjającej pogodzie - oraz o właściwej porze dnia - można było dostrzec grzywacze wywołanego przez Sainte Anne przypływu, wciskające się między cyple półwyspów zwanych Wskazującym i Kciukiem. (Raz, pamiętam to bardzo dobrze, patrząc na południe, ujrzałem gigantyczny gejzer lśniącej w promieniach słońca wody, towarzyszący wodowaniu wracającego z podróży gwiazdolotu). Na wschodzie i północy rozciągało się miasto z wielkim targiem i cytadelą, dalej zaś lasy i góry.

Jednak wcześniej czy później, niezależnie od tego, czy David mi towarzyszył, czy zajmował się swoimi sprawami, pan Million wzywał nas, a następnie prowadził do któregoś z bocznych skrzydeł budynku, gdzie mieściły się działy naukowe, i zaczynała się lekcja. Ojcu zależało na tym, byśmy gruntownie zapoznali się z biologią, anatomią oraz chemią, i jego życzeniu stało się zadość; pan Million dopiero wtedy uznawał, że opanowaliśmy jakiś temat, kiedy byliśmy w stanie prowadzić dyskusję na każdy temat poruszony we wszystkich książkach umieszczonych w danym dziale. Mnie najbardziej pociągały nauki związane bezpośrednio z życiem, Davida natomiast pasjonowały języki, literatura i prawo, liznęliśmy bowiem nieco wiedzy również z tych dziedzin, a także z antropologii, cybernetyki i psychologii.

Jak tylko pan Million wybrał woluminy, z których mieliśmy uczyć się przez kilka najbliższych dni, a my, za jego zresztą namową, dorzuciliśmy jeszcze kilka, zaszywaliśmy się w zacisznym kącie jednej z czytelni, gdzie było wystarczająco dużo miejsca, by mógł zwinąć się na podłodze albo oprzeć o regał, nie blokując przejścia. Lekcja zaczynała się zawsze od sprawdzenia listy obecności; moje imię nieodmiennie padało jako pierwsze.

- Jestem - odpowiadałem niezwłocznie, aby okazać, jak pilnie go słucham.

- David?

- Obecny.

(David ma na kolanach ilustrowane wydanie „Opowieści z Odysei”; trzyma książkę w taki sposób, żeby ukryć ją przed panem Millionem, a sam spogląda na niego z udawanym zainteresowaniem. Na stół, przy którym siedzimy, spływają przez okno promienie słońca, w których tańczą drobinki kurzu).

- Ciekaw jestem, czy zwróciliście uwagę na kamienne narzędzia w sali, przez którą niedawno przechodziliśmy.

Obaj kiwamy głowami, licząc na to, że odezwie się drugi.

- Czy, waszym zdaniem, zostały wykonane na Ziemi, czy tu, na naszej planecie?

Pytanie jest podchwytliwe, ale łatwe.

- Ani tu, ani tam. Są z plastiku.

Chichoczemy.

- Owszem, to plastikowe kopie - odpowiada cierpliwie pan Million - ale gdzie powstały oryginały?

Na jego twarzy, tak podobnej do twarzy naszego ojca (choć ja wówczas uważałem, że należy wyłącznie do niego, i odczuwałem dreszcz niepokoju za każdym razem, kiedy widywałem ją gdzie indziej niż na ekranie), nie sposób było dostrzec żadnych emocji.

- Na Sainte Anne - mówi David. Sainte Anne tworzy z naszą planetą układ podwójny; obie planety obracają się wokół siebie, wirując jednocześnie wokół słońca. - Tak napisali na kartce. Poza tym narzędzia zrobili aborygeni, a tutaj ich nie było.

Pan Million kiwa głową i zwraca ku mnie niewzruszoną twarz.

- Czy uważasz, że te kamienne wyroby odgrywały ważną rolę w życiu ich twórców? Odpowiedz „nie”.

- Nie.

- Dlaczego?

Myślę intensywnie. David, zamiast mi pomóc, kopie mnie pod stołem. Wreszcie coś mi świta.

- To przecież oczywiste. - Zawsze dobrze jest od tego zacząć, nawet jeżeli „to” nie wydaje wam się nawet prawdopodobne. - Po pierwsze, te narzędzia z pewnością nie były zbyt użyteczne, więc dlaczego aborygeni mieliby się nimi posługiwać? Ktoś może powiedzieć, że potrzebowali obsydianowych grotów i kościanych haczyków do zdobywania pożywienia, ale to nieprawda. Mogli przecież zatruć wodę sokami roślin, a dla istot na tak niskim szczeblu rozwoju najlepszym sposobem łowienia ryb jest budowa grobli albo korzystanie z sieci uplecionych z rzemieni lub pnączy. Również chwytanie zwierząt w pułapki dałoby znacznie lepsze efekty niż polowanie. Kamienne narzędzia są zupełnie zbędne przy zbieraniu jagód i korzonków, które zapewne stanowiły główny składnik pożywienia; te przedmioty trafiły do gablot głównie dlatego, że sieci zgniły, a po groblach nie został najmniejszy ślad, więc ludziom, którzy zarabiają na życie szukając śladów przeszłości, nie pozostało nic innego jak udawać, że właśnie one były najważniejsze.

- Dobrze. Teraz ty, Davidzie. Proszę, wysil się na oryginalność i nie powtarzaj tego, co przed chwilą usłyszałeś.

David odrywa się od książki i mierzy nas obu nieprzychylnym spojrzeniem.

- Gdybyście ich zapytali, powiedzieliby wam, że najważniejsze były ich magia i religia, pieśni i tradycyjne obrzędy. Zabijali zwierzęta ofiarne muszlami o krawędziach ostrych jak brzytwa, pozwalali mężczyźnie spłodzić dziecko, dopiero kiedy przeszedł próbę ognia, po której często zostawał kaleką do końca życia. Współżyli z drzewami i topili dzieci, by oddać cześć rzece. Tylko to się dla nich liczyło.

Pan Million, pozbawiony głowy i szyi, skinął samą twarzą.

- A teraz zajmiemy się kwestią człowieczeństwa aborygenów. Ty pierwszy, Davidzie. Jesteś przeciw.

(Teraz ja próbuję go kopnąć, ale albo podkulił swoje kościste piegowate nogi, albo schował je za nogami krzesła, co jest naruszeniem reguł gry).

- Koncepcja człowieczeństwa - mówi najbardziej pogardliwym tonem, na jaki go stać - od zarania dziejów ludzkości zakłada, że wszyscy ludzie wywodzą się ze wspólnego pnia, który dla wygody możemy nazwać Adamem, czyli od ziemskiego wzorca. Jeśli tego nie widzicie, jesteście idiotami.

Czekam, co będzie dalej, ale on już skończył.

- Panie Million - mówię, żeby dać sobie czas do namysłu - proszę mu powiedzieć, żeby mnie nie przezywał. To ma być dyskusja, a nie kłótnia.

- Bez osobistych wycieczek, Davidzie - upomina go pan Million.

David już zerka na obrazek przedstawiający cyklopa Polifema i Odyseusza, w nadziei że odpowiedź zajmie mi dużo czasu. Uznaję to za wyzwanie i postanawiam mu sprostać.

- Teoria, według której wszyscy ludzie wywodzą się z Ziemi, nie jest ani wystarczająco udokumentowana, ani przekonująca, ponieważ nie sposób wykluczyć, iż aborygeni z Sainte Anne byli potomkami osadników ze znacznie wcześniejszej fali ekspansji, być może nawet sprzed czasów Homera.

- Na twoim miejscu skoncentrowałbym się na argumentach mocniej osadzonych w rzeczywistości - upomina mnie łagodnie pan Million, lecz ja, niezrażony, rozwodzę się o Etruskach, Atlantydzie oraz ekspansjonistycznych zapędach hipotetycznej cywilizacji Gondwany. - Teraz odwracamy role - oznajmia pan Million, kiedy wreszcie kończę. - Davidzie, teraz jesteś za, ale proszę, spróbuj się nie powtarzać.

Mój brat, rzecz jasna, w ogóle mnie nie słuchał, tak bardzo zajęty był książką, więc kopię go radośnie w kostkę, pewien, że nie wykrztusi ani słowa, on jednak mówi jakby nigdy nic:

- Aborygeni są ludźmi, ponieważ wszyscy nie żyją.

- Wyjaśnij to.

- Gdyby żyli, byłoby niebezpiecznie uznać ich za ludzi, bo wtedy na pewno zaczęliby się czegoś domagać, ponieważ jednak nie żyją, jako ludzie stają się znacznie bardziej interesujący, a osadnicy wybili ich do nogi.

I tak dalej, i tak dalej. Plama słonecznego blasku po raz setny przemierza blat stołu, czerwonawy w czarne smugi. Później wychodzimy bocznymi drzwiami i przemierzamy zaniedbany teren między dwoma skrzydłami budowli. Walają się tu puste butelki i strzępy papierów, raz zaś znaleźliśmy także trupa w kolorowych łachmanach; my przeskoczyliśmy nad jego nogami, pan Million natomiast ominął go w milczeniu. Kiedy już docieramy do wąskiej uliczki, dźwięki sygnałówek z garnizonu w cytadeli (wydaje się, że dobiegają nie wiadomo z jak daleka) zaczynają wzywać żołnierzy na wieczorny posiłek. Na rue d'Asticot pracuje już zapalacz ulicznych lamp, sklepowe drzwi i wystawy skryły się za metalowymi żaluzjami. Chodniki, z których jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikły używane meble, wydają się nienaturalnie szerokie i puste.

Nasza Saltimbanque Street, gdzie docierają już pierwsi nocni hulacy, wygląda całkiem inaczej. Siwowłosi zażywni mężczyźni prowadzą chłopców przystojnych, umięśnionych, ale odrobinę zanadto utuczonych. Chłopcy żartują nieśmiało i uśmiechają się do opiekunów, odsłaniając olśniewająco białe, równe zęby. Ci zawsze zjawiali się najwcześniej; kiedy nieco podrosłem, zastanawiałem się czasem, czy działo się tak dlatego, że siwowłosi mężczyźni co prawda pragnęli zaznać rozkoszy, ale jednocześnie ani myśleli rezygnować z nocnego wypoczynku, czy może zdawali sobie sprawę, iż chłopcy, których przyprowadzali do przybytku mego ojca, po północy staną się grymaśni i niespokojni, jak dzieci, którym nie pozwolono w porę pójść spać.

Ponieważ pan Million nie chciał, byśmy po zmroku zapuszczali się w boczne alejki, wchodziliśmy frontowymi drzwiami, razem z siwowłosymi mężczyznami oraz ich siostrzeńcami i synami. Znajdował się tam ogród, nie większy od małego pokoju, nieco ukryty we wnęce we frontowej ścianie domu. Rosły w nim paprocie w kępach wielkości nagrobków, była też fontanna, z której woda spływała po szklanych prętach, aby wydawać przyjemny dla ucha szmer (pręty te stanowiły obiekt pożądania ulicznych złodziejaszków, więc trzeba było ich bacznie strzec), oraz żelazny posąg trójgłowego psa z łapami mocno wbitymi w ziemię, a raczej w mech.

Chyba właśnie ze względu na ten posąg nasz dom znany był powszechnie jako Maison du Chien, choć może w ten sposób nawiązywano także do naszego nazwiska. Trzy głowy, mimo że ze smukłymi pyskami, sprawiały wrażenie bardzo silnych; jedna szczerzyła zęby, środkowa przyglądała się ogrodowi i ulicy z wyrozumiałym zainteresowaniem, trzecia natomiast, ta od strony wysypanej ceglanym miałem ścieżki wiodącej do drzwi, lekko się uśmiechała. Klienci ojca tak często poklepywali ją między sterczącymi uszami, że w tym miejscu zrobiła się gładka jak czarne szkło.

 

***

 

Tak oto wyglądał mój świat przez siedem długich lat naszej planety, a może nawet przez kolejne pół roku. Za dnia większość czasu spędzałem w niedużej klasie pod okiem pana Milliona, wieczory natomiast w sypialni, gdzie bawiłem się lub walczyłem z Davidem, zawsze w zupełnej ciszy. Jedyne urozmaicenie stanowiły wycieczki do biblioteki - takie jak ta, którą opisałem - lub, niezwykle rzadko, w jakieś inne miejsce. Od czasu do czasu rozchylałem gałęzie armatnicy i obserwowałem dziewczęta przechadzające się po dziedzińcu z klientami albo przysłuchiwałem się rozmowom dobiegającym z ogrodu na dachu, nie interesowało mnie jednak zbytnio ani to, co robili, ani o czym rozmawiali. Wiedziałem, że wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, który rządził domem, zwany przez służbę i dziewczęta „Maitre”, to mój ojciec. Wiedziałem też od zawsze, że gdzieś przebywa przerażająca kobieta (służba drżała na samą wzmiankę o niej) zwana „Madame”, ale nie jest ona moją matką ani matką Davida, ani też żoną naszego ojca.

Życie to, a wraz z nim moje dzieciństwo - przynajmniej to wczesne - skończyło się pewnego wieczoru, krótko po tym jak David i ja zasnęliśmy wreszcie, zmęczeni zapasami i toczoną bez słów dyskusją. Ktoś obudził mnie, potrząsając za ramię i powtarzając moje imię; nie był to pan Million, lecz jeden ze służących, osobisty kamerdyner ojca, garbaty starzec w wyświechtanym czerwonym fraku.

- Chce cię widzieć - poinformował mnie. - Wstawaj.

Uczyniłem to, a on zobaczył, że jestem w piżamie. Z pewnością nie otrzymał żadnych wskazówek dotyczących stroju, w jakim mam się zjawić, ponieważ zastanawiał się dość długo, podczas gdy ja raz po raz ziewałem rozdzierająco, aż wreszcie podjął decyzję.

- Ubierz się - polecił. - I uczesz.

Zrobiłem, co mi kazał: włożyłem czarne aksamitne spodnie, które miałem na sobie poprzedniego dnia, oraz (tknięty przeczuciem) świeżą koszulę. Zaraz potem służący zaprowadził mnie (szliśmy krętymi korytarzami, z których znikli już ostatni klienci, a także takimi, o posadzkach zapaskudzonych szczurzymi odchodami, do których klienci nie mieli dostępu) do biblioteki mego ojca. Był to ten sam pokój z wielkimi rzeźbionymi drzwiami, przed którymi usłyszałem szeptane wyznanie kobiety w różowej sukni. Nigdy nie byłem wewnątrz; jak tylko mój przewodnik zapukał dyskretnie, drzwi się otworzyły i znalazłem się w środku, niemal zanim zdołałem się zorientować, co się dzieje.

Ojciec zamknął za mną drzwi, przeszedł w najodleglejszy kąt pokoju i usiadł w rozłożystym fotelu. Miał na sobie czerwony szlafrok i czarną apaszkę - strój, w którym najczęściej go widywałem; długie, mocno przerzedzone włosy zaczesał do tyłu. Przyglądał mi się, a ja pamiętam, że drżały mi usta i musiałem bardzo się starać, żeby nie wybuchnąć płaczem.

- A więc jesteś - przemówił wreszcie. - Jak mam się do ciebie zwracać?

Powiedziałem, jak się nazywam, ale on pokręcił głową.

- Musisz mieć jeszcze jedno imię. Takie, którego nie będzie znał nikt poza nami dwoma. Możesz je sobie sam wybrać, jeśli masz ochotę.

Milczałem. Wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne, żebym mógł nosić jeszcze jakieś imię, inne niż te dwa słowa, które w jakiś przedziwny i zupełnie dla mnie niezrozumiały sposób stały się właśnie moim imieniem.

- W takim razie ja ci je wybiorę - oświadczył ojciec. - Jesteś Numerem Piątym. Podejdź tu, Numerze Piąty.

Stanąłem przed nim, a on powiedział:

- Teraz zagramy w pewną grę. Pokażę ci kilka obrazków, a ty przez cały czas musisz mówić, rozumiesz? Masz mówić o obrazkach. Jeśli nie umilkniesz ani na chwilę, wygrasz, ale jeżeli przestaniesz mówić choćby na sekundę, przegrasz. Czy to jasne?

Odparłem, że tak.

- To dobrze. Wiem, że jesteś bystrym chłopcem. Prawdę mówiąc, pan Million przekazał mi wyniki wszystkich twoich egzaminów oraz nagrania waszych rozmów. Czy wiedziałeś, że rejestruje każde twoje słowo? A jeśli tak, to zastanawiałeś się, co robi później z taśmami?

Pochlebiło mi wtedy, że ojciec w oczekiwaniu na moje słowa aż pochylił się do przodu w fotelu.

- Myślałem, że je wyrzuca.

- Nie, mam je tutaj. - Nacisnął wyłącznik. - Pamiętaj, że nie wolno ci zamilknąć.

Przez parę chwil byłem za bardzo zafascynowany, żeby mówić. W pokoju, jak za sprawą czarów, pojawili się sporo ode mnie młodszy chłopiec oraz żołnierz z malowanego drewna prawie dorównujący mi wzrostem. Kiedy wyciągnąłem rękę, żeby ich dotknąć, moje palce przeszły przez nich jak przez powietrze.

- Powiedz coś - ponaglił mnie ojciec. - O czym teraz myślisz, Numerze Piąty?

Oczywiście myślałem o żołnierzu, podobnie zresztą jak mały chłopiec, najwyżej trzylatek. Przeszedł na czworakach przez moją rękę, jakby był z mgły, i spróbował go przewrócić.

To były hologramy - trójwymiarowe obrazy powstające w wyniku interferencji dwóch fal świetlnych; na obrazkach w moim podręczniku fizyki, przedstawiających figury szachowe, wyglądały blado i nieciekawie, musiało więc minąć trochę czasu, zanim skojarzyłem sobie tamte ilustracje z fantomami, które nocą pojawiały się w bibliotece ojca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin