Pedersen Bente - Raija ze śnieżnej krainy 37 - Syn armatora.rtf

(428 KB) Pobierz
Bente Pedersen

Bente Pedersen

SYN ARMATORA

1

- Myślisz może, że jesteś teraz wielkim armato­rem? - W oczach Olgi pojawiło się coś nowego. Michaił nie zauważył tego u niej wcześniej: owego wyrazu jakby nienawiści. Ale Olga nie mogła go prze­cież darzyć nienawiścią! Byli przyjaciółmi! A nawet więcej: prawie rodzeństwem... Nie pojmował tego. Mimo najlepszych chęci nie był w stanie tego zrozu­mieć. - Trzeba czegoś więcej niż śmierć ojca, byś stał się armatorem, mój chłopcze - dodała.

Miała piętnaście lat, ale wyglądała jak kobieta, jak dorosła. Jej twarz już od paru lat się nie zmieniała, rysy twarzy świadczyły o sile charakteru. Olga była zdecydowaną dziewczyną. Właściwie nie była ładna, Misza by tego nie powiedział. Nie była też słodka. Nie kobieca i delikatna, jaka powinna być dziewczy­na. Szczęki miała mocne, kanciaste. Wszyscy musieli zauważyć, że Olga należała do silnych.

Jej ojciec śmiał się i mawiał, że wyrośnie na piekiel­ną kobietę, że nietrudno zgadnąć, kto jest jej matką.

Michaił był młodszy od Olgi. Urodził się co praw­da w tym samym roku, ale wystarczająco później, by mogła się do niego zwracać „mój chłopcze”.

Wyglądała jak kobieta. Jej bluzka tak się wypełni­ła, że Misza sam odwracał wzrok od jej piersi.

W przeciwnym razie musiałaby go o to poprosić. A takiego upokorzenia by nie zniósł.

Wyglądała jak dorosła, miała kobiece kształty, twarz, której się nie zapomina, choć może niezbyt ładną, kręcone brązowe włosy, dzięki którym Olga mimo wszystko wydawała się pociągająca.

Nie ładna - pociągająca.

Misza dobrze ją znał. Razem się wychowywali. Mi­mo dojrzałego wyglądu nie była jeszcze całkiem do­rosła. Nie bardziej dorosła niż on.

A jednak traktowała go jak dziecko.

Jego ojciec dopiero co umarł. Spodziewał się z jej strony odrobiny współczucia. Nie żeby go objęła i przytuliła. Nie sądził, by mogła to zrobić. Może przez moment miał taką nadzieję, ale tak naprawdę w to nie wierzył.

Takie gesty są po prostu do Olgi niepodobne.

Misza właściwie już nie potrafił powiedzieć, jaka w rzeczywistości jest Olga. Zawsze uważał ją za naj­bliższego i najlepszego przyjaciela. Ufał, że może na niej polegać. Bardziej niż na własnej matce.

Olga wiedziała o nim więcej niż Raija. Olga znała go lepiej.

A teraz stała przed nim, uśmiechając się od ucha do ucha, i mówiła mu, że nie jest wart funta kłaków.

- Kto, u licha, zechciałby mieć ciebie za pryncypała, Michaile Jewgienijewiczu? Myślisz, że jakiś wy­trawny wilk morski będzie chciał pływać pod rząda­mi chłopca, który ma jeszcze mleko pod nosem i nie poznał miłości?

Zaczerwienił się i odwrócił wzrok. Nie mógłby spoj­rzeć w jej śmiejące się oczy. Olga nigdy nie śmiała się samymi ustami. Śmiała się całą sobą. A jej szyderczy śmiech potrafił bardziej dotknąć niż czyjkolwiek inny.

Celnie go ugodziła!

Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, okropna dziewczyna! Ale tego jej nie zapomni!

Takie słowa Michaił Byków dobrze zapamięta.

- Jestem armatorem razem z twoim ojcem, Olgo Olegowna - rzekł uszczypliwie. Wyprostował się. Po­trafił również odrzucać głowę tak jak matka, w czym Olga próbowała ją naśladować. Robił to bezwiednie, odziedziczył wiele cech po Raiji. - Zazdrościsz mi, bo ty nie możesz zarządzać naszą flotą. Chyba że ży­czysz swemu ojcu śmierci. Zresztą nawet wtedy ci się to nie uda, bo do tego trzeba się urodzić mężczyzną, moja droga. To twój mąż będzie urzędował ze mną w kantorze, a nie ty, Olga. Na pewno nie ty!

- A twoja matka zastępuje Jewgienija! - odgryzła się Olga. - I dobrze sobie radzi! A może jest mężczy­zną, co?

- Mama to mama - stwierdził Michaił. - Nigdy w życiu nie będziesz taka jak moja mama. Jest mądrą kobietą, dlatego wolno jej pracować z twoim ojcem. Dlatego nikt się temu nie sprzeciwia. Ty nigdy nie bę­dziesz taka jak moja mama. Nigdy! Nawet gdy bę­dziesz w jej wieku, Olga!

On także potrafił zjadliwie się uśmiechnąć.

Olga nie mogła zaprzeczyć. Michaił wiedział o tym, gdyż zbyt wyraźnie podziwiała Raiję. Pragnę­ła być taka jak Raija - Raisa.

Michaił zdawał sobie z tego sprawę.

Poznał Olgę dobrze. Naturalnie ostatnio nie zdra­dzała się z tym, co dla niej ważne, ale nikt nie zmienia się aż tak bardzo. Olga również nie. Mimo wszyst­ko Misza wiedział o niej bardzo dużo.

- Rozmawiałeś z Olgą podniesionym głosem? - strofowała Raija Michaiła. Podejrzewała, co czuł, ale nie potrafiła go całkiem zrozumieć. Misza nie był już dzieckiem. Jako matka znała potrzeby chłopca. Teraz wyrósł i zrobił się bardziej niezależny. Zmieniał się w mężczyznę.

Raija wiedziała, że go traci. To bolało. Ale jedno­cześnie przyjemnie było patrzeć, jak to dziecko do­rasta. Dobrze widzieć, jak znajduje oparcie na przy­szłość. Statki należały do niego, nie do niej. To jemu Jewgienij zapisał swą flotę w spadku.

Michaił jest synem armatora.

- Olga powinna trzymać język za zębami - odparł Michaił. Wydawało się, jak gdyby jego ręce na dobre zadomowiły się w kieszeniach. Zaciśnięte pięści pod szarym materiałem.

- Jesteście już na tyle duzi, że powinniście się wsty­dzić. Dorośli rozmawiają, a nie kłócą się, Misza. Nie możesz biegać wściekły i krzyczeć na kogo popadnie. Odkąd tato umarł, ludzie spodziewają się po tobie czegoś innego. Musisz szybko dorosnąć, Misza!

Raija potargała go po włosach. Wymknął się spod jej ręki. Ciemnobrązowa czupryna wymagała przycię­cia. Raija wiedziała, że nie powinna o tym teraz wspo­minać. Dojrzały mężczyzna, który wkrótce skończy piętnaście lat, nie potrzebuje napomnień matki.

- Olga mnie denerwuje - rzekł krótko. Lekko kopał nogę od stołu. Ani jego ręce, ani nogi nigdy nie zazna­wały spokoju. Ciało należało do niego, a jednocześnie jakby było obce. Nie znajdował dla niego wystarczają­co dużo miejsca. Zawsze coś stawało na przeszkodzie.

Misza miałby ochotę się schować i jednocześnie chciał być widoczny.

A to niemożliwe.

Wiele rzeczy wydawało się niemożliwe.

- Nic nie rozumiesz, mamo. Trzymasz stronę Olgi. Wszyscy stoją po jej stronie. Wystarczy, że się uśmiech­nie, a już przyznają jej rację. Jednak do mnie nie uśmie­cha się tak często. Tylko się ze mną drażni. Wydaje jej się, że jest już tak doświadczona, że może na innych patrzeć z góry. Tak jak gdyby kilka głupich miesięcy czyniło ją mądrzejszą ode mnie! Poza tym jest tylko dziewczyną. Gdyby miała dziób i skrzydła, latałaby w kółko razem z resztą stada mew! Pyskata dziewucha!

Raija powstrzymała się, żeby nie parsknąć śmie­chem. Nawet się nie uśmiechnęła. Chodziło o god­ność jej syna. O jego przyjaźń.

I być może także o coś, czego Misza nie dostrze­gał. Olga miała w istocie trochę racji: jeszcze właści­wie do tego nie dorósł. Tych kilka głupich miesięcy jednak nie było bez znaczenia.

Raija widziała to.

Olga również stała się kobietą na tyle, by to zauwa­żyć. Misza jedynie się złościł. Potrzebował jeszcze tro­chę czasu i przestrzeni, by dojrzeć, by się ukształtować.

- Zapomnij na trochę o Oldze tej jesieni i zimy - zaproponowała Raija. - Pozwól jej postawić na swo­im. Nikt nie każe wam dorastać ręka w rękę, Misza. W którymś miejscu wasze drogi muszą się pewnie ro­zejść. Może teraz nadszedł ten moment? Olga ma swo­je zadania, ty masz swoje. Wierzę, że dorośniesz do tego, by zająć miejsce po swoim ojcu. Wiem, że będzie z ciebie zdolny armator, Michaile Jewgienijewiczu.

- Skąd wiedziałaś? - spytał Misza zakłopotany. Umknął wzrokiem, tymi oczyma brązowymi jak oczy Jewgienija, jak jej własne. Raija już nie doszuki­wała się, kogo z nich Misza bardziej przypomina. Chciała w nim widzieć Jewgienija, jednak najczęściej dostrzegała w synu własne odbicie.

- Rozmawialiście podniesionymi głosami - odparła krótko. - Idź na statek i zajmij się męską robotą, synu!

W oczach Michaiła pojawił się pogodny błysk. Chłopak nadal potrafił się uśmiechać, chociaż stanęło przed nim wiele poważnych i trudnych zadań.

- Czy właściciel statku skrobie zbutwiałe burty?

- Właściciel statku wynosi - zdechłe szczury, jeżeli to konieczne - odparła Raija z uśmiechem, za którym jed­nak kryła się powaga. - Musisz się nauczyć, Misza, że żadna praca nie hańbi. Nie jesteś więcej wart niż twoi marynarze. Nie jesteś więcej wart niż zwykli rybacy. Ja­ko dorosły nie będziesz może musiał harować jak wół, nie będziesz musiał wykonywać najcięższej pracy, ale pa­miętaj, że przez to wcale nie będziesz więcej wart niż in­ni. Jesteś człowiekiem i mężczyzną. Tak jak i pozostali wokół ciebie. Brud pod paznokciami nie jest powodem do pogardy, mój chłopcze. Raczej pycha. Jeżeli chcesz mieć porządne i sprawne statki na lato, to teraz musisz je oskrobać. Zima jest czasem remontu. Wystarczająco długo byłam żoną właściciela statków, by się tego na­uczyć. Kiedy Oleg pracuje na „Antonii”, mój syn musi zadbać o to, by równie dobrze przygotować „Raiję”!

- Tak jest, armatorko! - zażartował Michaił. Oddał matce honory i zniknął za drzwiami.

Raija czuła na swych barkach ogromny ciężar. Co prawda nie obnaszała się ze swą żałobą. Wbrew zasa­dom założyła białą bluzkę, choć jeszcze za wcześnie było na inne ubranie niż czarne. Jewgienij na pewno nie miałby jej za złe, że nie nosi po nim żałoby. Wie­dział, że nie lubi czerni.

Zresztą już wystarczająco długo się umartwiała. Zbyt długo. Z powodu zbyt wielu.

Czuła na ramionach ciężar...

„Raija” z Archangielska stała w porcie skuta lo­dem, grubym na pół metra. Morze Białe dojrzało do swej nazwy. Odpoczywało ciche, pokryte śniegiem.

Żaden z portów nad Morzem Białym nie był wol­ny od lodu. A zima będzie długa. Właściwie panowa­ły tu tylko dwie pory roku: biała, bezlitosna zima i la­to, zielone, z dołeczkami w policzkach, pełne słońca. Lato trwało zbyt krótko.

Teraz świat był biały. Michaił kroczył szaro - czar­ny pośród tej bieli. Szedł ścieżką wydeptaną przez wiele stóp na lodzie pokrywającym Morze Białe.

Wiedział, że pierwszy powinien się pojawić na „Raiji”. Jego ojciec stawiłby się tu przed innymi. Je­go ojciec stanąłby na oszronionym, śliskim pokładzie i witałby marynarzy wchodzących na statek.

To również nie Olgi wina, że się spóźnił. Mógł odejść, zamiast rzucać w jej stronę słowa ostre jak no­że. Zamiast słuchać jej uwag. Gołymi rękami chwycił sznurową drabinkę. Zimną w dotyku. Mroźny wiatr odbierał czucie w dłoniach. Lina była śliska. But ze­śliznął się ze szczebla. Michaił zawisł na rękach, ma­jąc nadzieję, że nikt tego nie widzi. Nie powinien być takim fajtłapą. Ojciec poruszałby się pewniej, a miał tylko jedną rękę.

Michaił nasunął czapkę na uszy, kurtkę zostawił na wpół rozpiętą. Nie wiedział, czy chciał w ten sposób sprawiać wrażenie bardziej męskiego, niż był w isto­cie. Nie chciał się nad tym zastanawiać. Podejrzewał, że marynarze i tak przejrzą go na wskroś. Żyli już tak długo. Spluwali daleko przez dziury po zębach. Na ich dłoniach widniały ślady, których nie można zmyć. Niektórzy nawet w zimie wkładali chodaki na bose stopy i nosili cienkie bluzy, na które narzucali znisz­czone wełniane swetry.

Słowa matki dźwięczały Michaiłowi w uszach. Nie był ani trochę lepszy od tych mężczyzn. Mógł za­mknąć oczy i sam siebie nazywać armatorem. Praco­wali dla niego. Zarabiali u niego na chleb.

U niego, syna armatora.

Nie był od nich lepszy. Słowa matki nie powinny tak piec. Ale piekły. Żarzyły się w umyśle. Wypaliły taki ślad, że nigdy ich nie zapomni.

Tylko pycha sprawia, że drugiego człowieka trak­tuje się z pogardą, mówiła matka.

Kłamstwo także.

Michaił stał samotnie na pokładzie. On, armator i pryncypał na „Raiji” z Archangielska. Jego statek nosił owo niezwykłe imię matki.

Misza znał kłamstwo tak wielkie, że nie mieściło się w ustach. Myśli rozsadziłyby głowę, gdyby po­zwolił im rozwinąć skrzydła w tamtą stronę.

Kłamstwo również czyniło małym.

Teraz Michaił będzie nosił w sobie owo kłamstwo, ponieważ ojciec nie żyje. Będzie go strzegł i pilnował.

Będzie milczał. Ponieważ zmarli powinni zachować honor, dobre imię. Ponieważ ojciec zyskałby tylko wtedy, gdyby sam przyznał się do kłamstwa.

Misza był synem Jewgienija Dymitrowicza Bykowa. Synem armatora. Kłamstwo stanowiło część dzie­dzictwa po ojcu.

Rybacy pracowali pod pokładem. Sezon połowów na zachodzie zaznaczył swój ślad na statku. Lampy rzucały chybotliwe światło w ciemności. Spojrzenia rybaków przypominały to światło. Szybkie mgnienia. Sygnały, których Michaił nie powinien rozumieć. Znaki przesyłane między wtajemniczonymi. Nie mu­sieli mu mówić, że nie jest jednym z nich.

W zimie nie pracowali wszyscy z załogi. Wystar­czyło tylko kilku. Praca również nie trwała całą zimę. Do nowego roku powinni zdążyć naprawić, co zosta­ło do naprawienia. Byków i Jurków nigdy nie pozwo­lili niszczeć statkom. Latami je łatali. To dla nich sprawa honoru.

Każdego roku musieli dodatkowo płacić za re­mont, ale mimo wszystko kosztowało to mniej, niż pozwolić, by deski całkiem zbutwiały i potem wszyst­kie wymienić. Albo porąbać statek.

- Czy nasz mały armator dobrze spał? - W uśmie­chach tu i ówdzie widniały czarne dziury. Śmiech brzmiał jak siekanie nożem. Matka o tym nie wiedzia­ła. Olga nie wiedziała. Żadna z nich nie powinna wie­dzieć. - Zaczęliśmy tak jak potrafiliśmy - mówił dalej jeden z nich. - Niełatwo jest pracować, gdy nikt nie kieruje pracą, ale próbujemy zasłużyć sprawiedliwie na wypłatę. Czy nasz pryncypał jest niezadowolony?

Oskrobywali zbutwiałe deski w kubryku. Michaił wiedział, że potrafią to lepiej od niego. Milczał, usi­łując zobaczyć cokolwiek w ciemności.

Oczywiście wykonali kawał porządnej roboty. Zdawał sobie z tego sprawę. Oni również o tym wie­dzieli. Mieli pływać na „Raiji” do lata. Również w ich interesie leżało, by statek wyruszył w dobrym stanie. Ale bawiło ich, gdy za ich sprawą Michaił tracił pew­ność siebie. Naigrywali się z jego młodego wieku i braku doświadczenia.

Nigdy nie na tyle złośliwie, by go wyprowadzić z równowagi. Nigdy tak, by ktoś inny oprócz niego to słyszał. Jednak wystarczająco dokuczliwie, by Mi­chaił czuł pieczenie soli na skórze.

Pracował z nimi ramię w ramię, ale nie jak z kole­gami. Był za młody. Chodził w skórzanych butach. Zbyt wiele posiadał.

Ich rozmowy toczyły się mimo jego uszu. Ponad nim. Za jego plecami. Michaił nie miał im nic do po­wiedzenia. Nie chciał ich o nic pytać. Nie pragnął ni­czego z nimi dzielić.

Pracował. Przyglądał się ruchom ich rąk. Starał się je naśladować. Nawet mu się udawało. Nie był jed­nak tak szybki jak oni.

Brakowało mu wprawy.

- Ktoś powinien uderzyć w konkury do Bykowej! - rzucił ze śmiechem jeden z załogi.

Michaił rozpoznał ten głos, ale udał, że nic nie sły­szał. Zacisnął zęby. Nie był w stanie bronić matki, choć może powinien.

Powinien.

Wiele powinien. I tak wiele nie był w stanie uczynić.

- Tak, to byłoby prawdziwe święto, gdyby któryś z nas mógł ożenić się z żoną armatora! Może coś by nam skapnęło.

- Gdybyś dostał się pod spódnicę Bykowej, to przede wszystkim z ciebie by kapało, stary!

- Ale jednak dba o tych, których miała między no­gami.

- Do diabła! Że też Wasia zdecydował się skończyć ze sobą w tak niegodny sposób. On potrafiłby popro­wadzić Bykową i flotę. Czy nie mógł poczekać z na­ciąganiem sznura?

- Zamknijcie gęby! - Michaił stanął z marynarza­mi twarzą w twarz. Krzyknął, a jego głos odbił się echem po kubryku. Rozbrzmiewał nadal, chociaż chłopak zamknął usta. Dźwięczał mu w głowie. Być może im także.

- Jest jego matką - rozległ się inny glos, starszy od pozostałych. - Jest Carycą. Kobietą innego rodzaju...

- Zamknijcie gęby - powtórzył Michaił spokojniej, a jego palce wrosły w trzonek noża. Nie zdawał so­bie sprawy, że chwycił za nóż, zanim nie ujrzał błysz­czącego ostrza w chybotliwym świetle lamp.

Mężczyźni nie umknęli wzrokiem. Utkwili spoj­rzenia w Michaile. Nie drgnęła im nawet powieka. Nie spuszczali chłopaka z oczu. A i on przykuwał ich wzrokiem.

Chłopiec. Mały armator...

- Mówcie o mnie, co chcecie - rzekł ochrypłym gło­sem. Właściwie nie był na tyle odważny, by spojrzeć któremukolwiek z marynarzy prosto w oczy, ale przynajmniej mógł udawać. Patrzył ponad ramiona­mi mężczyzn, wyobrażając sobie, że widzi tam jakiś punkt. - Ale ani słowa o mamie! Ani słowa o tacie!

Ani słowa o Wasi! Jestem może dla was małym chłop­cem, ale mogę każdego z was wyrzucić z pracy.

Zamilkł. Zapadła absolutna cisza, która zawisła ciężko pomiędzy wilgotnymi ścianami kubryka.

Żaden z mężczyzn nie chciał stracić środków do życia. Nie chcieli też trafić do innego armatora. Wszyscy w Archangielsku wiedzieli, że Jurków i By­ków mieli najlepszą flotę, że na ich statkach panowa­ły najlepsze warunki, że najlepiej płacili.

Wielu chciało pływać u Jurkowa i Bykowa, chociaż ten Byków to jeszcze nieopierzony gołowąs.

- I wcale nie żartuję! - Michaił podniósł nóż.

Widok lśniącego ostrza i błysku w oczach męż...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin