97. Suzan King - Zaczarowana noc.doc

(1572 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

Susan King

Zaczarowana noc

 

 

 

 

Romanse sprzed lat nr 97

228

 


Prolog

Szkocja, Hebrydy Wewnętrzne

Lato 1850

Zimne morze wyrzuciło go w mrok. Rozpaczliwie uczepił się jakiegoś występu na olbrzymiej skale, wypiętrzonej nad zderza­jącymi się z rykiem falami. Kiedy tak leżał nieruchomo na szorst­kim, kamiennym progu, woda zalała go, cofnęła się i napłynęła znowu.

Rozdygotany i nagi próbował wpełznąć wyżej. Płuca paliły go przy tym żywym ogniem. Przebijając wzrokiem ciemności i zacinający deszcz, powoli rozpoznawał charakterystyczną syl­wetkę swojego azylu: Sgeir Car an, największą ze skał w osła­wionej, leżącej na zachód od archipelagu Wewnętrznych Hebrydów rafie Caran. Długi na pół mili półksiężyc czarnych bazaltowych skał, z których wiele kryło się pod wodą, stanowił paskudną, pełną zdradzieckich wirów pułapkę. W dziwnym miejscu znalazł schronienie.

W tej chwili wystarczyło mu to, że leży na nieruchomym litym kamieniu; że oddycha. Znał tę rafę, a jako inżynier pro­jektujący latarnie morskie zbadał i zmierzył jej szczerbate wierzchołki Sporządził listę statków, które się tu roztrzaskały, wyliczył, ilu ludzi straciło przy tym życie. Znał nazwiska kil­korga z nich, bo należeli do jego własnej rodziny.

Rafa odebrała inżynierowi rodziców. To o nią rozbił się i utonął ich statek, kiedy wybrali się w wakacyjną podróż, zo­stawiając trzynastoletniego syna i jego siostry pod opieką krew­nych. Straszliwe nieszczęście raz na zawsze odmieniło cel, jaki sobie stawiał w życiu, i przeorało jego serce i duszę. Teraz za­stanawiał się, czy nie jest mu pisane do rodziców dołączyć.

Może już nawet tak się stało, ale z charakterystycznym dla siebie uporem po prostu nie przyjął śmierci do wiadomości. Opuścił głowę i przymknął oczy, wciąż wczepiony w skałę.

Ocknął się pod wpływem ulewnego deszczu, dreszcze stano­wiły dowód, że wciąż jeszcze żyje. Nawałnica nadal szalała, czarne burzowe chmury przesłoniły szarość nocnego nieba nad Hebrydami. A przecież kiedy wyruszał w podróż, światło dnia jarzyło się ciepło i nic nie zapowiadało sztormu.

Głupi był, że podjął wyzwanie i popłynął sam, na dodatek kompletnie zalany. Ale Dougal Robertson Stewart, dziedzic majątków Kinnaird i Balmossie, nigdy się nie cofał, nigdy nie drżał w obliczu zagrożenia. Ryzyko zawsze go pociągało. Może jednak przyszła pora, by to nastawienie zmienić, mówił sobie z ironią, pełznąc nago po czarnej i śliskiej pochyłości.

Wysoki, gniewny grzywacz uniósł się wysoko i runął na nie­go. Chcąc wydostać się z zasięgu fal, Stewart na czworakach ru­szył w stronę podługowatego, wyżej położonego płaskowzgórza z czarnego bazaltu. O dwieście stóp dalej, jak jakaś niesamowi­ta, zbudowana przez samą naturę wieża, wznosiła się iglica skal­na. Tamten koniec Sgeir Caran podziurawiony był jaskiniami, ale Dougal czuł się zbyt wyczerpany, by już teraz ich szukać. Znów leżał bezwolny, zbierając siły, patrzył na kłębiące się, wzburzone morze i czuł na plecach zimne ukłucia deszczu.

Słyszał o legendarnych morskich kelpie, o wodnych koniach, które ścigają się w pianie grzywaczy. Tej nocy zobaczył je na włas­ne oczy, wplatał palce w ich białe grzywy i obejmował nogami wspaniałe grzbiety, a one niosły go niczym rumaki Neptuna. Te, które go tu przyniosły poprzez sztorm, były piękne, ale dawno zniknęły w oddali. Pojawiły się w chwili, kiedy już tonął na głębi­nie, wdzięczne, chociaż równocześnie przerażające. Podsuwały się pod niego i gnały razem z falami, grzywy miały z bladej piany morskiej, uderzeniami kopyt pobudzały morze do szaleństwa.

A może tylko mu się to śniło? Dobry Boże, pomyślał, przeciągając dłonią po mokrych wło­sach, muszę być doprawdy bardzo pijany i w fatalnym stanie. I do tego ma pewnie wstrząs mózgu, bo mocno dostał po głowie, kiedy pożyczona łódź rybacka przewróciła się na wysokiej, wywołanej nagłym sztormem fali. Starając się za wszelką cenę nie stracić przytomności, miotany to tu, to tam przez niespo­kojne bałwany, uczepił się poszycia łódki. Mokre ubranie nie pozwalało utrzymać się na powierzchni, więc zdarł je z siebie, by się uratować. Tonąca łódź wciągnęła Dougala pod wodę -ocalił go tabun czarodziejskich koni, które zrzuciły go na po­chyłe zbocze wielkiej skały.

Udało mu się wstać, ale w tym samym momencie znów przy­kryła go ogromna, wygięta w łuk fala. Wczepił się w kamienną grań, żeby nie zmyła go z powrotem do morza, ale siła uderze­nia była tak potężna, że rąbnął głową o skałę. I bezradnie zapadł w czarną pustkę.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył parę przepięknych bosych stóp.

Jasne i delikatne stały zaledwie o kilka cali od jego twarzy, smukłe palce i szczupłe kostki wyglądały spod rąbka białej sza­ty. Dookoła deszcz pluskał o skałę, materiał sukienki przemókł do suchej nitki.

Boginka morska, pomyślał półprzytomnie Dougal. Nie syre­na, bo ma takie śliczne nogi.

Boginka opadła na kolana i zobaczył niewyraźnie jej słodką twarz i skromną koszulę. Przemoczone, rozpuszczone włosy zwijały się w drobne loczki. Ramiona okryte miała chustą. Zdję­ła ją, by Dougala otulić, coś przy tym szepcząc. Puszysta, ciepła w dotyku wełna spowodowała, że poczuł się jak w raju.

Chciał tej niezwykłej istocie podziękować, ale ochrypły głos go zawiódł.

-Dhia, więc żyjesz, i przyszedłeś z morza - powiedziała. Głos jej brzmiał spokojnie pomimo piekielnego sztormu.-Czekałam tu na ciebie,

Gaelicki. Rozumiał sporo, gorzej było z mówieniem. Czy ona powiedziała, że czekała na niego? Kiwnął niepewnie głową.

- Ach, jest ci zimno i cały drżysz. Pewnieś nieprzyzwyczajo­ny do ludzkiej postaci. - Podciągnęła chustę wyżej. - Kiedy cze­kałam tu, żeby dotrzymać naszej pradawnej obietnicy, myśla­łam, że będę się ciebie bardzo bała, ale ty słabiutki teraz jesteś jak niemowlę. Możesz być królem w swojej krainie, ale w na­szym świecie potrzebujesz opieki.

Pradawna obietnica? Wpatrywał się w nieznajomą bez zro­zumienia.

- Przybyłem z morza - udało mu się wykrztusić w niezdar­nym gaelickim. W głowie tak mu się mąciło, że miał kłopoty z myśleniem.

Twarz boginki rozjaśniła się i usłyszał srebrzysty jak dzwo­neczek śmiech. Nagły podmuch wiatru porwał słowa odpowie­dzi. Wzięła go za rękę i nakłoniła, by się podniósł. Stając na roz­dygotanych nogach, czuł się doprawdy jak maleńkie dziecko. Wsunęła mu ramię pod pachę, a on z wdzięcznością się na niej oparł. Chociaż z pozoru krucha jak elf, ciało miała jędrne i mocne, i zręcznie go podtrzymywała.

- Kim jesteś... - wychrypiał, ale wiatr porywał słowa; powo­dował, że rozmowa stawała się prawie niemożliwa. Ruszyli ra­zem po skale. Idąc pod wiatr, pochylali głowy, sukienka i chus­ta boginki furkotały, ociekając wodą.

Czy ona jest człowiekiem i też rozbiła się w tym odludnym miejscu? A może koszmar zmienił się w cudowny sen? Kimkol­wiek - czy czymkolwiek - jest, przestał być na tej skale sam, co napełniło go wielką radością. Nieznana istota wydawała mu się istotą baśniową, iskierką roztańczonego w ciemnościach światła, czarodziejką przybyłą z innego świata i utkaną z nitek babiego lata i piany morskiej.

Wiedział, że niektórzy wyspiarze wciąż wierzą, iż ocean za­mieszkują kelpie*, selkie**, syreny, boginki morskie, błękitni ludzie i im podobne stworzenia. Tej nocy na własne oczy wi­dział konie z podwodnej krainy, więc z łatwością przyszło mu uwierzyć, że dziewczynie jakiś czar mógł nadać postać człowie­ka. Niezależnie od tego, czym naprawdę była, myślał o niej ja­ko o bogince morskiej, bo powiadano, że są one piękne i deli­katne, i bardzo życzliwe.

Chociaż wiatr i deszcz atakowały ich z wściekłością, przysta­nął na chwilę i przyciągnął ją bliżej do siebie, pod chustę, stara­jąc się osłonić drobną postać własnym ciałem. Fale biły o skałę, tryskająca wysoko woda zalewała ich. Dziewczyna przylgnęła

*Kelpie - wodne konie, mogące przybierać postać człowieka (przyp. tłum.). **Selkie - foki, które potrafią przybierać postać ludzką (przyp. tłum.).

do niego pod chustą i objęła go rękami w pasie; razem stawiali opór wichurze i smagającemu ich deszczowi.

Dougal znowu zaczął zastanawiać się, czy nie śni. Albo mo­rze wyrzuciło go razem z boginką morską na nagą skałę w He­brydach, albo udało mu się wrócić na brzeg i odsypia skutki działania whisky pani MacDonald, wypitej podczas czuwania przy zwłokach pana MacDonalda.

Niejasno przypominał sobie tę noc pełną alkoholu, lamentu, muzyki i czułych opowieści o zmarłym. Przez czystą uprzejmość i poczucie wspólnoty wlał w siebie zbyt wiele kieliszeczków pod­czas wspaniałej stypy po zacnym człowieku. A kiedy zebrani sprowokowali dwóch mężczyzn, w tym jego, by na wiosłach opłynęli całą rafę, nie odrzucił wyzwania. Mężczyzna, który się z nim ścigał, zatrzymał się, by zwymiotować przez burtę, ale Dougal powiosłował dalej prosto w paszczę wichury.

Wiatr szarpnął nimi, niemal zbił ich z nóg. Dziewczyna krzyknęła. Dougal przytrzymał ją i ucałował w czoło, by dodać jej otuchy. Potem podniósł głowę i, usiłując przebić wzrokiem gęstą zasłonę deszczu, zastanawiał się, czy umrze tu, na tej ska­le, z nieznajomą, śliczną boginką morską w ramionach.

Nagle zauważył ciemną szczelinę vwejscie do jaskini, i po­ciągnął dziewczynę w tamtą stronę. Potknęła się i upadła, a Do­ugal się pochylił, porwał ją na ręce i, walcząc z wiatrem, zaniósł do środka. Zagłębienie było akurat takiej wielkości, że mogli się oboje w nim skulić. Postawił boginkę na ziemi, a ona znowu wsunęła mu się w ramiona, spontanicznie szukając u niego po­ciechy i ochrony. Patrzyli razem na sztorm, dziewczyna oparła mu policzek na piersi, a on objął ją ramionami.

Strugi deszczu i gwałtowny wicher odłupywały ze zbocza wielkie odłamki skały i bez wysiłku toczyły je w dół, do morza. Fale wznosiły się i roztrzaskiwały o brzeg, zalewając płaski szczyt i cofając się tylko po to, by znowu się wypiętrzyć.

W maleńkiej jaskini woda kłębiła im się wokół kostek, biała pia­na wyciągała widmowe ręce w ich stronę. Odwrócił się plecami do wejścia, żeby chronić dziewczynę przed wilgocią i przenikliwymi podmuchami. Obejmowali się, dygocąc; uświadomił sobie, że jest całkiem nagi, a ona prawie, ale wydawało się to bez znaczenia. Krągłości dziewczyny lgnęły do twardszych płaszczyzn jego ciała, emanując cudownym ciepłem tam, gdzie się stykali. Rzecz zastana­wiająca: czy boginki w ogóle przejmują się tym, co wypada?

Wyczuł moment, kiedy przestała się w niego kurczowo wcze­piać, kiedy przezwyciężyła lęk i odnalazła w sobie siłę i pewność. Oddychała teraz w tym samym rytmie co on, uspokoiła się. Obejmując ją, poczuł nagle, jaka jest ponętna.

Pożądanie, gwałtowne i gorące, buchnęło w nim burzliwym płomieniem. Ona je chyba odwzajemniła, bo przytuliła się do niego mocniej, wtuliła mu czoło w policzek i splotła ramiona na karku. Cienka, przemoczona koszula była niemal niewyczuwal­na, miękkie, krągłe piersi przywierały do torsu przybysza. Linia biodra układała się gładkim łukiem pod jego dłonią, a całe ciało zdawało się wtapiać w niego.

Nie potrafiłby powiedzieć, od czego się ten pocałunek za­czął: może od lekkiego uniesienia policzka, może od trącenia bródką. Wargi ich zetknęły się pieszczotliwie i czule. Jej usta były miękkie i chętne, jego śmiałe i dociekliwe. Wokół nich bi­ły pioruny, morze z hukiem uderzało w skały; następny pocału­nek był głęboki, szalony i desperacki. Potem sypały się już jeden po drugim jak grad, napływały jak rozszalałe fale. Zapłonęło w nim dzikie, żywiołowe pragnienie, którego nie potrafił w ża­den sposób powściągnąć. Wpił się mocniej w usta dziewczyny, wplótł palce w wilgotne włosy, żeby odchylić do tyłu jej głowę. Wyczuł pod wargami jej żarliwość, jej pełną gotowość, pło­mienną namiętność. Paliły go, gładkie i ogniste, jak napój z mio­du, śmietanki i whisky.

Szalejący sztorm odszedł w zapomnienie, mężczyzna świa­dom był już tylko uczucia cudownej błogości. Łaknął tej per­spektywy wybawienia, jaka pojawiła się u samych bram piekiel­nych. Otoczył dziewczynę ramionami i, czule lgnąc do jej ust, upajał się pocałunkiem. Powiódł językiem po obwodzie warg boginki, wyczuł, że w odpowiedzi one też stają się dociekliwe. Smukłość jej talii, krągłość bioder doprowadzały go do szaleń­stwa. Wszystko w nim tętniło, serce łomotało w piersiach, a po przyćmionym nierealną, oniryczną mgiełką umyśle kołatała się myśl, czy nie powinien się pohamować.

Rozwiała jego wątpliwość, bo ujęła jego twarz w dłonie i przy­warła płaskim brzuchem do niecierpliwej, twardej męskości. Miał wrażenie, że rozpalona jest do białości, że kipi pragnieniem rów­nie desperackim jak on. Odsunął się odrobinę, zaczerpnął tchu. Potem wcisnął się razem z nią głębiej do malutkiej jaskini, oparł się plecami o śliski kamień, chusta spowijała ich niczym wilgotna zasłona. Dziewczyna przylgnęła do niego, uniosła twarz, całowa­ła go gorączkowo, trawiona pożądaniem.

Błysnęło, deszcz się nasilił, obluzowane kamienie ześlizgiwa­ły się po płaskim szczycie, ogromna skała wydawała się dygotać. Schronić się przed lękiem i śmiercią mógł tylko w płomiennym, czułym azylu objęć boginki. Kiedy pieścił ją i całował, stawał się niezwyciężony. Chciał, by i ona poczuła to samo, by również czerpała siły z ich bliskości.

Powiódł dłońmi w dół po plecach dziewczyny, ujął za biodra, przyciągnął blisko, dał jej do zrozumienia - a jakże miałaby tego nie rozumieć? - czego pragnie. Pożądanie płonęło w nim teraz tak intensywnie, że do cna wypaliło resztki zdrowego rozsądku. Objął jej pierś i gładził ją, aż czubeczek gwałtownie się naprężył. Potem zajął się drugą piersią. Dziewczyna pojękiwała mu cichut­ko w ucho. Przywarła jeszcze mocniej, kiedy przesuwał palcami w dół po napiętym brzuchu, zdzierając z niej wilgotną, cieniut­ką koszulę. A kiedy jego pałce odnalazły rozpaloną zwilgotniałą szparkę, krzyknęła i objęła go sobą jak fala.

Jaskrawy zygzak błyskawicy zapłonął nad Sgeir Caran, dziewczyna westchnęła w ramionach Dougala, a potem wygięła się i otworzyła przed nim w szalonym, ponętnym, najsłodszym ratunku, jaki mógł sobie wymarzyć. Zagłębił się w nią z cichym jękiem, zadygotał i poczuł, że ją również przechodzi dreszcz rozkosznego zaspokojenia. Oparł się ciężko o skałę, serce mu ło­motało, obejmował dziewczynę w milczeniu. Pocałowała go, po­czuł smak słonych łez albo morskiej wody.

Wciąż jeszcze dygotał, to drżenie było pokłosiem nadprzyro­dzonych chyba sił, jakie objawiły ich dusze, stojące na progu śmierci, przejęte do żywego lękiem, rozpaczliwie pragnące pocie­chy. Objął dłonią głowę dziewczyny i pocałował potargane, wil­gotne loki. Wydawała się taka krucha i drobna, chciał chronić ją, otoczyć czułą opieką. A równocześnie obawiał się, że ta niezwykła istota może rozwiać się we mgle, zostawiając go sam na sam z koszmarem.

Ulewa i grzmiące bałwany zajadle atakowały skałę, a dziew­czyna stała wtulona w ramiona Dougala, bezpieczna, ciepła i ci­cha. Śnię, pomyślał. Z pewnością muszę śnić.

Wiesz, co ci trzeba uczynić.

Margaret MacNeill oparła się plecami o kamienną ścianę ja­skini i wyjrzała na zewnątrz. Welony mgły zasłaniały morze i długą rafę, ale widziała, że świt jest już blisko. Gniewne zielon­kawe grzywacze pieniły się przy brzegu wielkiej skały. Przez opary nie mogła dostrzec wyspy Caransay, gdzie mieszkała, ale wiedziała, że leży ona o milę na wschód od Sgeir Caran.

Zerknęła na mężczyznę, który spał u jej boku w płytkiej ja­skini. A przez cały czas skręcała w palcach czerwoną nić wysnu­tą z chusty, którą go przykryła.

Wiesz, co ci trzeba uczynić, tak powiedziała jej prababka. No cóż, stało się.

Splatała nić razem z kilkoma własnymi złotymi włosami i kilkoma jego ciemnobrązowymi. Perspektywa spędzenia nocy na Sgeir Caran, samotnie, bo tego żądała wyspiarska tradycja, przejmowała ją grozą. Spodziewała się, że czeka ją wiele przera­żających godzin w mroku, ani przez moment nie wyobrażała sobie, że legenda się ziści.

I oto legenda pochrapywała teraz przez sen, owinięta w chu­stę, którą utkała prababka Meg. Dziewczyna widziała ciemną głowę i jedno szerokie ramię mężczyzny. Dreszcz ją przeszedł na wspomnienie podniecających pieszczot i rozpalających du­szę pocałunków, uśmiechnęła się do siebie.

Zręcznie splotła nitkę i włosy ich dwojga, potem zaczęła to samo robić z drugą nitką. Kiedy miała już dwa malutkie warko­czyki, zawiązała je w kółeczka. Jedno wsunęła na palec sobie, drugie na palec śpiącego mężczyzny.

No, pomyślała. Wszystko dokonało się tak, jak przepowiedzia­ła matka Elga. Pierścionki stanowiły potwierdzenie zawartego ostatniej nocy małżeństwa. Dotykała przez chwilkę jedwabistych włosów swego męża, potem usiadła znowu u wylotu jaskini.

Jeżeli pojawi się przed tobą kelpie, pouczyła ją prababka, musisz podejść do niego i ukoić jego samotność, bo tak opiewa nasza pradawna umowa. Co sto lat pan głębin bierze sobie dzie­wicę z Caransayza żonę. W zamian uchroni wyspę od zła. Jeże­li będzie miał z tej dziewicy dziecko, tym lepiej dla wyspiarzy, bo obdarzy ich wielką łaską i szczęściem. A sama wiesz, że jego pomoc potrzebna jest nam teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Meg pobierała nauki we wsi na wyspie, kształciła się również na lądzie stałym. Uważała siebie za cząstkę nowoczesnego świata, który istniał poza granicami ich odosobnionej wysepki, i odrzuciła stare wierzenia, kiedy wyrosła na kobietę. Ale jej prababka Elga i jej babka Thora traktowały stare legendy jak prawdę. Starodawna tradycja, wiążąca się z kelpie ze Sgeir Ca-ran, cieszyła się na Caransay wielkim szacunkiem.

Zgodziła się przesiedzieć jedną noc na skale. Wyspiarzom groziły masowe wysiedlenia z woli właściciela, który przedkła­dał hodowlę owiec i zyski nad los dumnych ludzi i ich rodzin. Świadoma tego niebezpieczeństwa, którego trudno będzie unik­nąć, powiedziała sobie, że jedna noc na Sgeir Caran w niczym jej nie zaszkodzi.

Ani przez moment nie liczyła się z tym, że może rozpętać się wichura - czy pojawić się kelpie. Mężczyzna wystrzelił z morza na skałę niczym żywa, muskularna strzała, a sztorm, który go zrodził, szalał dalej. Kelpie okazał się mocny, piękny i zdumie­wająco realny. Powinna się była przerazić, ale zamiast lęku po­czuła współczucie, bo był słaby po ciężkich przejściach i potrze­bował pomocy.

Kiedy się do Meg uśmiechnął, serce w niej stopniało. A kie­dy ją objął i pocałował, bezradnie poddała się urokowi, który na nią rzucił; i nadal była pod jego urokiem.

Nie przeszło jej też jeszcze lekkie, słodkie oszołomienie po napoju Elgi - whisky z domieszką ziół. Zeszłej nocy ten napój rozpalił w niej krew tak, że zachowała się z szokującą swobodą, że dała wyraz namiętności swego serca, że pozwoliła, by za­władnęła nią czułość i przemożne pożądanie.

Wypełniała starodawną umowę chętnie, z nieukrywanym za­pałem - łaknęła tego. W ciemnościach i deszczu wydawało jej się, że jeśli nie znajdzie ratunku w ramionach kelpie, to umrze.

Teraz jednak wstał już jasny dzień i Meg nie wiedziała, jak so­bie ze sobą poradzi. Ogarnął ją palący wstyd i pochyliła głowę, ale zaraz przypomniała sobie, że jej kochanek przybył z krainy czarów - że nie jest prawdziwy. To, co się między nimi stało, wy­kracza poza normalne doświadczenie. Nie musi czuć się zawsty­dzona tak zuchwałym postępkiem.

Rzuciła na niego okiem, już zatęskniła, by znowu znaleźć się w mocnych, niosących pociechę objęciach kelpie. Ale musi wy­rwać się spod uroku albo na zawsze zatraci się w jego mocy. Jeżeli kelpie spojrzy na nią w świetle dnia, jeżeli znowu jej do­tknie, opęta ją i uniesie ze sobą na największą głębinę, a wtedy ­zgodnie z legendą - już na zawsze będzie stracona dla świata.

To niemożliwe, by tak się stało, wmawiała sobie. A jednak kelpie się pojawił. Legenda musi mówić prawdę. Przetarła oczy, czuła, że mocny eliksir Elgi wciąż jeszcze krąży w jej żyłach.

Kelpie westchnął przez sen, przeciągnął się, chusta się osunę­ła. W szarawym świetle przedświtu Meg widziała go wyraźnie. Był wysoki i szczupły, mocno umięśniony, potężny i urodziwy. Jego piękne rysy charakteryzowała niepospolita symetria, wło­sy były ciemne, lśniąco brązowe, brwi czarne i proste, szczęki pociemniały mu od zarostu. Brązowe, porastające tors włosy zwężającą się smugą zbiegały w dół po płaskim brzuchu ku za­gnieżdżonej w nich męskości.

Na ten widok poczuła napięcie w podbrzuszu. Obróciła do­piero co upleciony pierścionek na palcu, policzki jej spłonęły gorącym rumieńcem, zobaczyła, że powieki kelpie zatrzepotały i się rozchyliły. Oczy zielone jak morze, tak mówiła legenda. Ale on nie może jej teraz zobaczyć. Odchyliła się do tyłu w cień i uspokoiła się, kiedy znowu zasnął.

Skałę o brzasku zalewało srebrzyste światło, a ona wpatry­wała się w mężczyznę z podwodnej krainy, który był jej mę­żem, zgodnie ze starodawną umową o przyjaźni i miłości. Któ­ry rozpalił czarodziejski płomień w jej ciele, w jej sercu, w jej życiu. Przepełniało ją uczucie uwielbienia, ślepego oddania.

Poruszył się znowu. Serce Meg załomotało. Jakiś cichutki głos szeptał jej, że to musi być prawdziwy mężczyzna - że głu­potą jest wierzyć w legendę. Ale głos pokoleń i eliksir, który po jej żyłach krążył, upewniały, że ma przed sobą each-uisge we własnej osobie, wielkiego morskiego kelpie, najpotężniejszego ze wszystkich magicznych podwodnych istot.

Jeżeli ją zobaczy, jeżeli jej dotknie, Meg nigdy więcej nie wróci do domu.

Kelpie przeciągnął się, ziewnął. Przejęta nagłym lękiem dziewczyna drgnęła, opuściła jaskinię i uciekła. Biegła boso po płaskim szczycie skały, a świt coraz bardziej rozjaśniał mgły.

W miejscu, gdzie skała łagodnie schodziła pod wodę, zoba­czyła łódź; przy wiosłach siedział jej dziadek. Dotrzymał przy­rzeczenia, że przybędzie po nią o świcie, i zabrał ze sobą swoją żonę, Thorę.

Meg zbiegła po zboczu do łódki. Norrie pomógł jej wsiąść, a Thora zarzuciła gruby szal na ramiona wnuczki. Łódź, przeci­nając fale i mgłę, skierowała się ku Caransay.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin