2003_32-33 - Głowna nuta - lizol.pdf

(96 KB) Pobierz
Microsoft Word - 2003_32-33 - G³owna nuta - lizol.rtf
GŁÓWNA NUTA: LIZOL
Jest sam środek lata, bloki łuszczą się na słońcu. Fałszywy wiatr, ciepły i żyjący osobnym życiem. Jakby
pies oddychał ci w twarz. Ciepłe lody. Morze się zalęgło. Sinice patrzą mętnie malutkimi oczkami. Oni to
zrobią z każdym twoim marzeniem. Zamiast szklanki wody poplują ci do buzi ciepłą, pieniącą się,
brązową śliną.
Włażę w to szambo po pas. Nie wolno się kąpać, nie wolno się kąpać, zakaz, zakaz – wrzeszczą za mną
dzieci zawistnie.
Żywy, zielony, parzący jęzor miłośnie oblepia mi uda. Z plaży machają do mnie czerwone flagi jak
pożegnalne ręce. Dzieci nieruchomieją na brzegu ze zwojami wodorostów w dłoni.
Nocą dostaję od Wandy esemesa, że Jakub w szpitalu i mam przyjechać kupić mu paczkę chipsów i
udzielić sakramentu pocieszenia. Wanda kiedyś nakłamała mi, że zmarł jej pies, a ja cierpiałam za tym
jej kulawym szczerbatym psem, jakby stało się to naprawdę.
Jadę do Wejherowa. Idę do szpitala na skróty przez podmokłą łąkę koło lotniska.
To jest szpital, gdzie się urodziłam. Poznaję ten smród. Gdyby komponowano na mój temat perfumy, to
byłaby główna nuta: lizol. Znajduję jego nazwisko na tablicy. Leży na oddziale ortopedii i traumatologii,
prawdopodobnie zaliczając się bardziej pod traumatologię. Ma strzaskane obie nogi.
Jakub waży ze dwadzieścia, może trzydzieści kilo. Zwężył się jakoś od słońca. Leży, a przed nim leżą jego
zabandażowane do kupy nogi. Czeka na operację. Ostatnio nawet myślałam o tych jego nogach.
Przypomniało mi się, jak podciąga nogawki spodni i każe mi pomacać piszczele grubości ołówków.
Najbardziej się przestraszyłem, że już nie jestem nieśmiertelny – mówi cichutko. – Myślałem, że to nic
nie jest i do Woodstocku przestanie boleć. A było tak fajnie, ruchaliśmy na kasę burżujów, pełno kasy.
Leży obłożony słodyczami, których nie je, jak zwiędła choinka. Wyrasta z niego kroplówka. Bezgłowa
koleżanka. Łysa śpiewaczka. Wokół drobi pięciu połamanych inwalidzkich mężczyzn. Wstaję od czasu do
czasu i im robię jakiś dobry uczynek, dolewam mleka do kawy, różne nieznaczne rzeczy, które nie liczą
się do zbawienia. Rozmawiamy szeptem o literaturze i innych palących, niecierpiących zwłoki kwestiach.
Pada deszcz i w radiu lecą same rozwodnione miłosne piosenki, Beata Kozidrak, De Mono, jak na
dyskotece w podstawówce. Najchętniej położyłabym się obok Jakuba. Zdjęła sobie głowę z szyi i
zasnęła. Będzie jeździł na wózku. Złe dzieci będą za nim biegać i rzucać kasztanami. Ponurzy lekarze
obetną mu włosy do skóry. Pada deszcz i światło jest zgaszone, na szafkach zwiędłe kwiaty. Przeglądane
beznamiętnie, nieaktualne czasopisma. Jak w czyśćcu jest.
Wychodzimy z Wandą zapalić. Pouszkadzani ludzie z pozaklejanymi oczami krążą wokół nas jak muchy
zabite gazetą. Wanda pokazuje mi złamanego zęba.
Będę jak piosenkarka z Blue Velvet. Żeby chociaż jakiś inny, ale nie jedynka – mówi. Jak dostałam, to
cały czas się za niego trzymałam, żeby się okazało, że to się nie stało.
No bo to jest taki narząd, który nie odrośnie – mówię, macając się po własnych zębach.
Nie trzeba było wychodzić z domu.
Przekrój, nr 32-33/2003
124991484.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin