Pochuro Piotr - Dziewięć milimetrów do nieba.pdf

(548 KB) Pobierz
Microsoft Word - Pochuro Piotr - Dziewięć milimetrów do nieba
PIOTR POCHURO
DZIEWIĘĆ MILIMETRÓW DO NIEBA
Treść książki jest fikcją literacką
a wszelkie podobieństwo do osób lub wydarzeń
jest zupełnie przypadkowe
Wydawnicza JDI ClIJICl
BYDGOSZCZ 2009
Redakcja i korekta Ewa Wedel-Maciejczak
Redakcja techniczna Czesław Rygielski
Redaktor prowadząca Monika Frąckowiak
Projekt okładki Piotr Grzanka
Copyright by Oficyna Wydawnicza BRANTA 2009
ISBN 978-83-61668-08-4
Olicyna Wydawnicza BRANTA - Rok założenia 1990 85-959 Bydgoszcz, ul Królowej
Jadwigi 18 tel./fax (052) 322 89 19, (052) 322 75 34 e-mail: oficyna@branta.com.pl
www.ksiegarnia.branta.com.pl
Wydanie I Ark. druk. 10,5.
Druk ukończono w czerwcu 2009 r. Skład i łamanie:
Scriptor DTP, Adam Korzus, teł. 509 811 817
www.scriptor-dtp.pl
Druk i oprawa:
Zakład Poligraficzno-Wydawniczy POZKAL 88-100 Inowrocław, ul Cegielna 10/12 tel./fax
(052) 354 27 00 www.pozkal.com.pl
.Auto pędziło z rykiem silnika, rozpraszając grupki przechodniów. Siedzący za kierownicą
młody mężczyzna wygolony na łyso, w sportowej bluzie z kapturem, był wyraźnie
spanikowany. Gnał na oślep, zupełnie nie zważał na światła, po prostu pędził.
- Uważaj, Czaja, pozabijasz nas!
- Już jesteśmy martwi! Dopadną nas, dopadną! - wrzeszczał. Siedzący obok niego na fotelu
wielki jak smok, ważący 150
kilo Kruszyna z rozmachem walnął Czaję otwartą dłonią w wygoloną czachę, aż plasnęło.
- Zamknij tę gębę, tchórzu.
- Czego się czepiasz!
- Zwolnij kretynie.
- Bo co!
- Bo jajco, zwolnij, mówię!
- Odwal się, ja prowadzę.
- Zwolnij, fujaro, bo jak cię gwizdnę...
- Dobra, dobra - Czaja wyraźnie zmiękł widząc wzniesioną do ciosu pięść.
- Delikatnie jedź, z Kondziem niedobrze, a jak tak będziesz szalał, psy nas namierzą...
- Kondziu, no jak trzymasz się? - Kruszyna odwrócił się i badawczo spoglądał na trzeciego
pasażera, leżącego bezwładnie na tylnym fotelu. Kondziu był kredowo blady, miał
spierzchnięte usta. Prawą dłoń przyciskał do piersi, spod palców wolno ściekała
ciemnoczerwona krew.
- Trzymam się - na wpół otworzył oczy i wyszeptał te dwa słowa. Na więcej nie miał już siły.
- Kondziu, nie umieraj, jesteś twardy, nie daj się - zaklinał go Kruszyna, jakby słowa mogły
coś zmienić.
- Po cholerę strzelałeś do gliniarzy, zwialibyśmy i bez tego -Czaja znowu wszedł na wysokie
obroty.
- Bo ja lubię tylko zdechłe psy, kapujesz? I teraz, jeśli nas namierzą, to żywy się nie dam. Nie
pójdę pierdzieć w pasiaki, kumasz?
- A mnie o zdanie nie spytasz? - Czaja spojrzał spode łba na wielkiego towarzysza. Kruszyna
gwałtownym ruchem wyciągnął zza pasa pistolet, przyłożył Czai do skroni.
- Gówno mnie obchodzi twoje zdanie, gnojku. Masz robić to, co każę, gnido! Nie kombinuj.
Jeśli tylko coś zrobisz nie tak, pierwszą kulą rozwalę ci łeb. Wybieraj, odpalę cię teraz, albo
będziesz ze mną do końca! Wybieraj! - wrzeszczał tak, że aż kropelki śliny wylatywały mu z
ust, opryskując Czaję.
- Dobra, czego się drzesz, w porządku.
- Wyciągnę nas z tego.
- Tak jak Szarama?
- Ty też tam byłeś !
- Ale to ty kazałeś nam zwiewać! - Czaja zdążył uchylić się przed pierwszym ciosem, dwa
następne rozbiły mu nos.
- Masz szczęście, że prowadzisz, złamasie, bo bym cię zabił -Kruszyna znowu wrzeszczał.
- Szaram wiedział gdzie i po co jedzie. Stało się, jak się stało. Za dużo było psiarni wokół,
musieliśmy wiać. Szaram ma giwerę, to sobie poradzi. A jak nie, to jego ból. Jak go wkitrają
do celi, dostanie dobrą papugę, posmaruje się kogo trzeba i Szaramek wyjdzie. On jest git
chłopak, nie złamie się. - Kruszyna uspokoił się.
- Czaja, skręć w tę przecznicę.
- Kondzio, daj swoją klamkę.
Kondzio ledwie widocznym ruchem głowy wskazał na prawy bok. Kruszyna sięgnął do tyłu,
wymacał pistolet tkwiący za pasem Kondzia i zabrał go.
- Masz dowód osobisty, prawo jazdy, portfel? - przeczący ruch głowy Kondzia uspokoił
Kruszynę. Szybko przemieścił się na tylny fotel, sprawnie obszukał kieszenie rannego,
mruknął zadowolony, gdy niczego nie znalazł.
- Trzymaj się, Kondziu. Gęba na kłódkę. Jak coś piśniesz, to wiesz, co cię czeka. Jak
przeżyjesz, Horko będzie o tobie pamiętał. Zatrzymaj wóz Czaja! - krzyknął Kruszyna, Czaja
nie mówił nic. Zorientował się w planach kompana. W tej sytuacji to było jedyne rozsądne
wyjście, być może Kondzio uratuje się. Ma przynajmniej szansę. Zatrzymali się przed bramą
szpitala. Kruszyna otworzył drzwi i lekko wypchnął bezwładne ciało na wpół nieprzytomnego
Kondzia na zewnątrz. Po czym Czaja dodał gazu i auto ruszyło z piskiem opon i zniknęło z
oczu kilku przypadkowych gapiów za najbliższym zakrętem.
Jak zwykle w takich chwilach, ktoś, gdzieś poruszył kamyczek, który spadając potrącał
kolejne, coraz większe, aż wszystkie razem runęły lawiną gniotąc i miażdżąc wszystko po
drodze. Lawina ruszyła. Przyjrzyjmy się temu zjawisku. Zobaczmy, kto ruszył pierwsze
kamyczki. Ta powieść nie ma początku, nie ma końca. Pokazuje ludzi, których łączy
wydarzenie. Kataklizm. Losy każdego z nich mogłyby stać się kanwą osobnej opowieści.
Przyjrzyjmy się, jak powstaje lawina, najpierw malutka, niewinnie i wolno opadająca, nagle
przeradzająca się w zjawisko groźne i niszczycielskie. Po jej przejściu nic już nie jest takie
same.
6
7
Rozdział 1
o godzinie 4 włączyło się radio i zaskrzeczało szumem źle zestrojonych fal. Chińskie
badziewie ze stadionu, największego targowiska w Europie, pełnego śmieci i rupieci
zwożonych tu z całego świata.
Karol otworzył oczy i odruchowo wyłączył skrzekulca. Używał go do budzenia się, bo w
miarę łagodnie przywracał go do świata żywych z objęć Morfeusza. Radio nastawi sobie za
moment w kuchni, aby nie budzić żony i dzieci. Inne dźwięki wydawane przez budziki, jak
piszczenie, dzwonienie powodowały, że wyrywał się ze snu w panice, potrzebując kilku chwil
by zrozumieć gdzie jest i dojść do siebie. Dlatego używał radia jako budzika, choć nigdy na
tym odbiorniku nie słuchał żadnej audycji. Nastawienie pokrętła na odbiór jakiejś stacji
powodowało, że rano radio i tak szumiało. Miało swoje życie.
Przetarł oczy i z ociąganiem wstał z łóżka. Toaleta, coś na ząb i kawa, stawiająca na nogi.
Gdy wychodził z domu, szarzało, słońce szykowało się do codziennej wędrówki, ptaki
świergotały, w sennej godzinie o świcie. Karol niechętnie człapał do swojego samochodu.
Odpalił silnik i wsłuchał się w jego miarową pracę.
- O tej porze normalni ludzie jeszcze śpią - pomyślał niechętnie - O rany, jak mi się nie chce -
tłukło się po głowie. Po czym ruszył przed siebie w jaśniejący świt warszawskiego lipcowego
poranka 1996 roku, jeszcze jeden świt z wielu, jakie już przeżył w swym 37-letnim życiu.
Wraz z Karolem mniej więcej o tej samej porze ruszało ze swoich domów do tego samego
szarego bu-
9
dynku Komendy Rejonowej w jednej z dzielnic Warszawy kilkunastu mężczyzn, aby o
godzinie 5.30 ruszyć w miasto. Policjanci z I Plutonu Kompanii Patrolowej Komendy
Rejonowej. Zaczynał się dzień. Dzień jak co dzień. Budynek komendy tętnił własnym
pulsem, nieregularnym, szarpanym niczym sen potępieńca. Przez cały czas, godzina za
godziną, dzień za dniem, piątek, świątek, czy niedziela wyznaczał rytm życia ludzi z nim
związanych. Jedni, jak policjanci z plutonu patrolowego dopiero go rozpoczynali. Inni
właśnie wychodzili do domów, bo przez ostatnie 24 godziny byli zmuszeni do rycia w
cudzych życiorysach. Jeszcze inni, czekali na przejściówce, aż jakiś konwój zabierze ich do
nowego, otoczonego kratami życia. Siedzieli cisi i zrezygnowani, inni gniewni i krzykliwi -
owoc pracy dnia poprzedniego. Gdy Karol dotarł do dusznej, ciasnej salki, w której upchano
mnóstwo metalowych szafek ubraniowych zastał tam już parę osób. Usiłowali nie
przeszkadzać sobie, ubierając mundury i oporządzenie. Krótkie powitania, banalne gadki o
tym, co słychać. Karol przebił się do swojej szafki. Starał się uniknąć ciosów przebierających
się sąsiadów. Taka mała zaprawa poranna przed dniem, w którym wszyscy będą starali się cię
zabić - pomyślał z przekąsem. Gdy wbił się już w mundur poszedł na górę, do sali odpraw.
Starszy sierżant Karol Marak rusza do akcji.
Andrzej siedział już od dłuższej chwili w sali, popijając lur-kę z papierowego kubka, gdy
dostrzegł Karola wchodzącego na salę. Lurka pochodziła z automatu ustawionego na
korytarzu i tylko optymista zarządzający tym szmelcem mógł nazwać ją kawą. A może to jest
tak zwany chwyt marketingowy? W każdym razie picie tego czegoś było rytuałem Andrzeja
przed każdą służbą. Patrzył na Karola, który sunął dostojnie na koniec pomieszczenia, gdzie
znajdowała się obłażąca płatami starych farb szafa pancerna. Przed odprawą dowódca
plutonu, stary, poczciwy Noi przynosił z magazynu od oficera dyżurnego ich broń i notatniki.
Andrzej swoją pukawkę miał już w kaburze i rozpisywał notatnik. Andrzej obserwował, jak
Karol zanurza się
w czeluściach szafy, aby po chwili trzymając w ręku swoje ulubione P-83 rozejrzeć się po
sali. Kiwnęli sobie głowami i Karol powoli zaczął przeciskać się ku Andrzejowi. Odkąd
Andrzej znalazł się w Kompanii, w patrolu jeździł najczęściej z Karolem. Spędzali długie,
dwunastogodzinne służby razem, przemierzając ulice miasta w starym „stutysięczniku" marki
Polonez udającym, że jest radiowozem. „Stutysięcznikami" nazywali samochody, które
przejechały ponad sto tysięcy kilometrów. Co prawda, każdy z kierowców odprawiał swoje
„czary" nad licznikami tych pojazdów, chcąc jakoś uniknąć płacenia z własnej kieszeni za
„przepały". Jeśli samochód palił więcej benzyny niż przewidziany limit, kierowca musiał
pokryć różnicę z własnej kieszeni. W zależności od pory roku, wieku i stanu samochody
paliły różną ilość benzyny, najczęściej przekraczając odgórne limity. Z tego powodu
kierowcy, czynili „czary" nad licznikami, wychodząc na swoje, a nawet czasami więcej niż
swoje. Pomimo, że pojazdy zużywały paliwa ponad normy w papierach nic takiego nie
wykazywano. Kierowcy i urzędnicy byli szczęśliwi. A w szczególności autorzy tych
wspaniałych pomysłów limitujących benzynę w pojazdach służbowych nie baczący na
charakter służby, pogodę i stan techniczny. Dzięki temu, że było dobrze, mogli w kolejnych
raportach wykazać swoim przełożonym, zasuszonym logistykom z wydziału transportu, że
wszystko gra i radośnie pogrążać się w dalszej twórczości wymyślając limity na nożyczki dla
pracowników pionu dochodzeniowego i wiele, wiele innych, oczywiście biorąc sowite premie
od komendanta za wkład i zaangażowanie. Andrzeja i Karola niewiele te sprawy obchodziły.
Traktowali te dziwne zarządzenia jak dopust boży, na który nie ma się wpływu, tak jak rolnik
nie ma wpływu na gradobicie i trąbę powietrzną. Trzeba przetrwać i już.
Andrzej zdążył przez ten czas polubić spokojnego i wyważonego Karola. Spędzali ze sobą
wiele czasu podczas służby, w czasie wolnym niejedną flaszkę razem wypili. Andrzej był
pełen chęci do czynu, wolał gdy obywatel stawiał czynny opór. A Karol lubił perswadować,
ku utrapieniu Andrzeja. Potrafił tak zagadać, że agresywni młodzieńcy po wylegitymowaniu
rozchodzili się do domów z uśmiechem na ustach, wyrzucając puszki
10
11
po piwie do kosza. Karol mawiał wtedy do Andrzeja sakramentalne słowa: napisz w
notatniku, że zostali pouczeni. Następnie przez stacje meldował radiooperatorowi
zakończenie interwencji: Pouczyłem i nadałem kierunek do domu.
Karol już się przez swoje 15 lat służby naszarpał i cenił sobie wygodę. Zawsze powtarzał
Andrzejowi: służba jest zakończona sukcesem wtedy, jeśli w twoim rejonie panował spokój, a
ty cało wróciłeś do domu, młody. A Andrzej cierpiał. On uwielbiał się szarpać. Uwielbiał
akcje, gdy z bronią w ręku wrzeszczał - Na ziemię! Policja! A to się działo tak rzadko. A
szczególnie z Karolem, który starannie unikał kłopotów. Ciężkie jest życie młodego, ale w
głębi ducha przyznawał Karolowi rację. Andrzej cenił go i podziwiał za spokój, opanowanie i
pewną zimną i wyrachowaną bezwzględność, zdaniem Andrzeja graniczącą z okrucieństwem.
Andrzej w chwilach zagrożenia unosił się, czuł przypływ adrenaliny, z emocji drżały mu ręce
i nogi. Karol zawsze był w takich chwilach po prostu zimny. I robił tylko to, co niezbędne.
Andrzej wielokrotnie łapał się na myśli, że nie chciałby kiedykolwiek stanąć w walce przeciw
Karolowi.
Wzdrygnął się mimowolnie, przypominając sobie noc sprzed kilku miesięcy. Pamiętał jak z
Karolem gonili bandziora, a ten zagoniony w ślepą uliczkę obrócił się nagle i nożem
zaatakował Andrzeja. Stanął wtedy sparaliżowany, tępo wpatrywał się w ostrze, godzące w
jego brzuch. Karol nie tylko obezwładnił tamtego, ale zrobił coś, czego Andrzej nigdy nie
zapomni. Karol zrobił to bez emocji, z wyrachowaniem. Było potem trochę smrodu,
inspektorat Komendy Stołecznej Policji wezwał Andrzeja na długą rozmowę. Położyli przed
nim czystą kartkę i powiedzieli, że jak napisze jak było naprawdę, to jemu, Andrzejowi
pozwolą zwolnić się na własną prośbę i nie będzie miał sprawy. Mówili, że chodzi im o
ukaranie takich drani w mundurach, jak Karol. Bo szeregi policji muszą być czyste, jak łza.
Andrzej przyjrzał się ich gładko wygolonym twarzom, a potem wyszedł trzaskając drzwiami.
Prokurator coś tam przeczuwał, toczyło się wewnętrzne postępowanie. Przez to wszystko
sierżant Noi chodził dwa tygodnie blady, mówił do Karola - No i, no i doigrałeś się Karol.
- Heniu, o co ci chodzi - pytał Karol z błyskiem rozbawienia w oku.
- Mówię, ci Karol, to się kiedyś dla ciebie źle skończy. No i, no i zobaczysz. Ja ci nic, do
jasnej Anielci, nie pomogę. Rozumiesz. No i, no i będzie klops.
- Heniek, do diabła, przecież ja z młodym dopadliśmy bandziora. Klient na naszych oczach
skopał dzieciaka, sam wiesz jak ten chłopak potem wyglądał, do dziś leży szpitalu, a my po
prostu dogoniliśmy go - mówił spokojnie i rzeczowo. Sierżant Noi nerwowo podskakiwał na
krześle za swoim biurkiem, opierał łokcie o blat, a dłońmi gładził się po łysinie zaczesując
wyimaginowaną czuprynę,
- Czy to moja wina, że gość, zamiast po ludzku nam się poddać, wyciągnął nóż wielkości
miecza samurajskiego i chciał nam flaki powyjmować? - Karol mówił coraz głośniej - To co,
mieliśmy go puścić, po główce pogłaskać? - Karol stał opierając się o biurko, nachylony
górną połową ciała, swoją twarz przysunął bardzo blisko twarzy Noiego, patrząc mu ciężko w
oczy. Noi wił się coraz bardziej nerwowo, widać było jak bije się z myślami, nie wiedząc, co
powiedzieć. Stary, poczciwy Noi nie był gejzerem intelektu.
- Karol, ty dobrze wiesz, o czym mówię - Noi machał wskazującym palcem. Ja cię znam. Ja
cię bardzo dobrze znam. No i, no i lubię cię, ale komendant kazał Sosnowskiemu, jako
dowódcy tej kompanii osobiście nadzorować postępowanie wyjaśniające. Prokurator
przesłuchał tego waszego bandytę, no i, no i powiedział, że nie będzie tolerował gangsterów
w mundurach! No i, no i co ja mam zrobić, no? No muszę to cholerne postępowanie wszcząć.
Ci z inspektoratu wyłażą wprost ze skóry, aby coś znaleźć. No i, no i doigrałeś się!
- Heniek, przestań płakać. Jakie postępowanie? Jaki prokurator? - Karol podszedł do okna
kanciapki, która służyła za gabinet dowódcom plutonów i kompanii aktualnie pełniących
służbę na dzielnicy. Odsunął szarą firankę, która dziesięć lat temu, gdy ją wieszano po
ostatnim praniu, pewnie była biała. Andrzej stał blady w kącie salki, patrzył na
rozmawiających mężczyzn.
To wszystko się dzieje? - myślał - To chyba jakiś film.
12
23
Pamiętał opuchniętą, zmasakrowaną i zapłakaną twarz okradzionego chłopca, czekał z nim na
przyjazd pogotowia, chłopak cały był umazany we własnej krwi i smarkach. Pytał - Dlaczego
on mi to zrobił, dlaczego? Przecież oddałem mu portfel i plecak. Dlaczego? - Andrzej nie
umiał znaleźć na to pytanie rozsądnej odpowiedzi. Wiedział jednak, że przestało go gryźć
sumienie za to, co zrobił Karol napastnikowi. Wtedy, gdy go powalił na ziemię. Wystarczyło
założyć kajdanki. Zapamiętał do końca życia wyraz oczu tamtego, złapanego przez nich.
Najpierw były to oczy dzikiego zwierza, pragnącego kąsać i gryźć. Nad nim stojący Karol
trzymający rękę napastnika w fachowym chwycie. I nagle to spojrzenie. Andrzej stał tak, że
widział twarze Karola i tego drugiego.
Grzegorza S. jak się później okazało. Oczy Karola nagle stały się bardzo zimne. Wtedy u
Andrzeja pojawiło się przeczucie, że Karol nie jest wcale takim miłym misiem, za jakiego go
miał. W ułamku sekundy oczy Grzegorza S. zmieniły swój wyraz z dzikich w zdziwione. Gdy
Grzegorz S. po kilku minutach odzyskał przytomność, jego twarz i oczy wyrażały tylko i
wyłącznie paniczny strach. Przeczucie Andrzeja, co do Karola zmieniło się w pewność. To
nie jest prawda - Rozpaczliwie starał się zakląć rzeczywistość - To się wcale nie dzieje, mnie
tu nie ma! Wtedy Andrzej kipiał nienawiścią do tego bandziora i jeszcze większą do Karola.
Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, popłakać się, wyrzygać, czy pobić swojego sierżanta.
Potem znalazł się przy tym napadniętym. Wezwał przez stację pogotowie. W tym momencie
Andrzej zrozumiał, że już nigdy nie będzie grzecznym chłopcem chcącym zbawiać świat.
Zrozumiał to, o czym w pierwszym dniu służby mówił Karol. Zrozumiał, że nastąpił moment,
od którego nie ma odwrotu. Aby zwalczać zło, czasami trzeba być bardziej złym, niż ci,
których się zwalcza. Zrozumiał i pogodził się z tym.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin