Robert E.pdf

(52 KB) Pobierz
Robert E
Robert E. Howard
CÓRA LODOWEGO OLBRZYMA
Na Murilowym rumaku, pełen ciekawości świata, dotarł Conan do połoŜonego na
wschodzie Turanu i jako najemny Ŝołnierz wstąpił do słuŜby w armii króla Yildiza.
Niemałe przecieŜ umiejętności wojenne wzbogacił tam o kunszt jazdy konnej i
strzelania z łuku, a rozmaite misje pozwoliły mu poznać dziedziny tak egzotyczne jak
Meru, Vendhya, Hyrkania i Khitai. Nieporozumienie z przełoŜonymi spowodowane,
jak głosiły plotki, miłosnym temperamentem Conana, sprawiło, Ŝe po dwóch latach
słuŜby zdezerterował Cymmeryjczyk z armii turańskiej i powrócił w rodzinne strony.
Wnet, wespół z grupą Aesirów, ruszył do Vanaheimu, by nieco obłuskać wraŜych
Vanirów...
Zamarł w oddali szczęk mieczów i toporów; umilkły wrzaski masakry; cisza
legła na splamionym krwią śniegu. Zimne, wyblakłe słońce, które tak
oślepiająco miotało swe promienie z lodowców i zaśnieŜonych równin, teraz
krzesało iskry z pogiętych pancerzy i połamanych brzeszczotów tam, gdzie
leŜeli zabici. Martwe dłonie wciąŜ zaciskały się na rękojeściach; okryte
hełmami głowy, odrzucone w spazmie agonii, ponuro zadzierały rude i
złociste brody, jakby w ostatnich modłach do Ymira Lodowego Olbrzyma,
boga ludu wojowników.
Ponad zakrwawionymi zaspami i opancerzonymi ciałami poległych patrzyło
na siebie dwóch męŜów. Tylko oni poruszali się wśród wszechogarniającej
martwoty. Mroźne niebo wisiało nad ich głowami, wokół rozsnuwała się
bezgraniczna równina, u stóp mieli trupy.
Z wolna szli między nimi - jak duchy na spotkanie umówione wśród
pobojowiska martwego świata. Stanęli twarzą w twarz.
Byli ogromni, budowy krzepkiej jak tygrysy. Stracili tarcze, a ich pancerze
były pogruchotane i wyszczerbione. Krew zastygła na zbrojach, czerwieniły
się ostrza mieczów. Rogate hełmy nosiły ślady srogich ciosów. Pierwszy z
wojowników bezbrody był i czarnogrzywy, włosy i broda drugiego
czerwieniły się jak krew na zalanym słońcem śniegu.
- Człecze - ozwał się ten drugi - powiedz, jak cię zwą, abym zaś mógł mym
braciom w Vanaheimie opowiedzieć, kto ostatni ze zgrai Wulfhera padł pod
mieczem Heimdula.
- Nie w Vanaheimie - warknął czarnowłosy wojownik - ale w Valhalli
powiesz swym braciom, Ŝeś spotkał Conana z Cimmerii!
Heimdul ryknął i skoczył, a jego miecz zakreślił śmiertelny łuk. Gdy
świszczące ostrze grzmotnęło w hełm, pękając na miriady błękitnych iskier,
Conan zachwiał się i ujrzał przed oczami czerwone ogniki. Ale zataczając
się, zadał całą siłą swych szerokich ramion potęŜne pchnięcie. Ostrze
przeszło przez mosięŜne łuski, kości i serce, a rudowłosy wojownik padł
martwy do stóp Conana.
88758651.001.png
Cymmeryjczyk wyprostował się, wyswobadzając miecz i poczuł, Ŝe
niespodziewanie ogarnia go słabość. Blask słońca na śniegu ranił oczy jak
nóŜ, niebo zdało się nagle nikłe i dalekie. Odwrócił się od zdeptanego
pobojowiska, gdzie Ŝółtobrodzi woje spoczywali wespół ze swymi
rudowłosymi zabójcami w objęciach śmierci. Kilka zaledwie kroków uczynił,
gdy pomroczniał blask z zaśnieŜonych pól. Ogarnęła go gwałtowna fala
ślepoty; opadł w śnieg i wsparty na opancerzonym ramieniu próbował
strząsnąć z oczu mgłę jak lew potrząsający grzywą.
Srebrzysty śmiech przebił spowijającą go zasłonę mroku i wzrok począł
Conanowi wracać. Spojrzał w górę: coś niezwykłego, coś, czego nie
potrafiłby umiejscowić ani nazwać, z całym się działo otoczeniem, a ziemia i
niebo przybrały barwę osobliwą. Długo o tym nie myślał, przed nim bowiem,
chwiejąc się na wietrze jak młoda brzoza, stała kobieta. Jej ciało, utoczone,
zda się, z kości słoniowej, krył jeno welon z muślinu. Smukłe stopy bielsze
były od śniegu, po którym stąpały. Oszołomionemu wojownikowi roześmiała
się w twarz śmiechem słodszym niŜ szmer srebrzystych fontann, zatrutym
wszelako jadem urągliwej kpiny.
- Kim jesteś? - spytał Cymmeryjczyk. - I skąd przybywasz?
- Zali to waŜne? - Głos, milszy na pozór uchu niŜ dźwięk srebrnostrunnej
harfy, miał w sobie coś okrutnego.
- Wezwij swych ludzi - rzekł, chwytając za miecz.
- Odeszły mnie siły, ale tanio Ŝywota nie sprzedam. Widzę, Ŝeś z Vanirów!
- CzyŜbym ci to wyznała?
Raz jeszcze wzrok Conana powędrował ku jej rozwianym lokom, które
wcześniej wydały mu się rude. Teraz spostrzegł, Ŝe ani rude nie były, ani
lniane, mając w istocie cudowny kolor pośredni. Były jak złoto elfów: słońce
rozświetlało je tak oślepiająco, Ŝe ledwie mógł na nie patrzeć. RównieŜ jej
oczy nie były ani niebieskie, ani szare, ale zmienne, tańczyły w nich światła
i smugi barw, których nie umiał nazwać. Śmiały się jej pełne rubinowe wargi
i od smukłych stóp po promienną burzę włosów jej alabastrowe ciało
doskonalsze było niŜ marzenie bogów. Krew zatętniła w skroniach
wojownika.
- Nie wiem - ozwał się po chwili - czyś moim wrogiem z Vanaheimu, czy
sprzymierzeńcem z Asgardu. Wielem wędrował, ale nie spotkałem
niewiasty równej ci urodą. Oślepia mnie jasność twych splotów... Między
najpiękniejszymi córami Aesirów nie widziałem takich włosów. Na Ymira...
- KimŜe jesteś, Ŝe się klniesz na Ymira - parsknęła pogardliwie. - CóŜ wiesz
o bogach lodu i śniegu ty, który szukając przygód między obcymi ludami,
przybyłeś z Południa?!
- Na mroczne bóstwa mego narodu! - wrzasnął gniewnie. - Chociem nie ze
złotowłosych Aesirów, nie masz bieglejszych ode mnie we władaniu
mieczem. Dziś widziałem śmierć osiemdziesięciu męŜów i tylko ja jeden
uniosłem Ŝycie z pola, na którym zbóje Wulfhera spotkali się z wilkami
Bragiego. Powiedz, niewiasto, widziałaś błyski oręŜa na śniegu albo
zbrojnych kroczących wśród lodów?
- Widziałam szron łyskający w słońcu - odrzekła. Słyszałam szepty wiatru
nad wiecznymi śniegami.
Z westchnieniem potrząsnął głową.
- Niord winien był się z nami połączyć, nim rozgorzała bitwa. Lękam się, Ŝe
wpadł ze swym oddziałem w pułapkę. Wulfher i jego woje leŜą martwi...
Myślałem, Ŝe nie ma Ŝadnego sioła na wiele mil wokół, bo wojna rzuciła nas
daleko, aleś przecie naga i bosa nie mogła po tych śniegach z daleka
przybiec. Prowadź tedy do swego plemienia, jeśliś z Asgardu, słaby
bowiem jestem z ciosów i trudów walki.
- Me sioło dalej jest, niŜ zdołasz dojść, Conanie z Cimmerii - roześmiała się
kpiąco.
Rozwarła ramiona i zawirowała przed nim z głową przechyloną zalotnie i
skrzącymi się oczyma, na pół ukrytymi pod długimi jedwabistymi rzęsami.
- Powiedz, człowieku, czyŜ nie jestem piękna?
- Jak poranek, rozświetlający śniegi pierwszym brzaskiem - wymamrotał, a
oczy rozjarzyły mu się jak wilkowi.
- Czemu tedy nie powstaniesz i nie podąŜysz za mną? CóŜ wart krzepki
wojownik, który przede mną pada? - zanuciła z przyprawiającą o utratę
zmysłów kpiną. Legnij i zdychaj w śniegu jak tamci głupcy, Conanie
czarnowłosy. Nie zdołasz pójść tam, gdzie poprowadzę.
Z przekleństwem na ustach i ogniem w oczach porwał się Conan na nogi, a
jego pokrytą bliznami twarz wykrzywił grymas. Wściekłość paliła mu duszę,
ale silniejsze było poŜądanie - tętniło w skroniach i przyspieszało krąŜenie
krwi w Ŝyłach. Namiętność silniejsza niŜ cielesna męka ogarnęła całą jego
istotę, niebo poczerwieniało w oczach. Szaleństwo, które go omroczyło,
zmiotło pamięć o zmęczeniu i słabości.
Nie rzekł ni słowa, gdy zasadziwszy za pas swój zakrwawiony miecz, rzucił
się na nią rozwierając palce, by pochwycić delikatne ciało.
Odskoczyła z przenikliwym chichotem i poczęła umykać, oglądając się
przez ramię i nie przestając się śmiać. Z głuchym pomrukiem Conan
popędził za nią.
Zapomniał o walce, o pancernych wojach skąpanych we krwi, o Niordzie i
rozbójnikach, którzy nie dotarli na pole bitwy. Myślał tylko o smukłej białej
postaci, która zdawała się lecieć raczej niŜ biec. Pościg wiódł przez
oślepiająco białą równinę. Zdeptane, krwawe pole zostało daleko za nimi,
lecz Conan wciąŜ biegł z właściwą swemu ludowi cichą nieustępliwością.
Jego okryte Ŝelazem stopy przebiły zmroŜoną powłokę: osunął się w
głębokie zaspy i brnął przez nie dzięki swej zwierzęcej sile. Ale dziewczyna
tańczyła na śniegu jak piórko unoszące się nad wodą; jej nagie stopy
prawie nie zostawiały śladów na szronie pokrywającym lodowy płaszcz.
Mimo ognia płonącego w Ŝyłach chłód przeniknął przez zbroję i podbitą
futrem tunikę wojownika - uciekinierka jednak, w swym zwiewny m
muślinowym welonie, biegła tak lekko i wesoło, jakby tańczyła wśród
róŜanych i palmowych ogrodów Poitain. Biegła dalej i dalej, a Conan
podąŜał za nią.
Najstraszniejsze przekleństwa spływały ze spienionych warg
Cymmeryjczyka, gorączkowo pulsowały spęczniałe Ŝyły na jego skroniach,
zgrzytały zęby.
- Nie ujdziesz mi! - ryknął. - Zaprowadź mnie w pułapkę, a stos głów twych
współplemieńców usypię ci u stóp! Ukryj się, a góry rozbiję, by cię znaleźć!
Do Piekieł za tobą pójdę!
Grymas wściekłości wykrzywił mu twarz, gdy usłyszał w odpowiedzi ten
sam doprowadzający do szału śmiech. Coraz dalej wiodła go w pustkowie.
Mijały godziny,
słońce poczynało chylić się ku horyzontowi, zmieniał się krajobraz. Rozległe
równiny ustąpiły miejsca niewysokim wzgórzom, maszerującym, zda się,
coraz wyŜej w nierównym szyku. Dalej ku północy dostrzegł Conan góry
olbrzymie, których wieczne śniegi skrzyły się błękitnie i róŜowo, skąpane w
promieniach krwawo zachodzącego słońca. Jak proporzec rozwijały się ku
niebu - lodowe ostrza płonące zmiennymi kolorami, coraz większe i
jaśniejsze. A niebo pełne było osobliwych świateł i błysków. I śnieg lśnił
niesamowicie: to mroźnym błękitem, to lodową purpurą, to znów zimnym
srebrem. Przez migocącą magiczną krainę podąŜał Conan, a jedyną
rzeczywistością w tym krystalicznym labiryncie była tańcząca na skrzącym
się śniegu biała sylwetka - wciąŜ poza jego zasięgiem.
Nie dziwiła go niezwykłość tego wszystkiego - nawet wtedy, gdy dwóch
gigantycznych męŜów przegrodziło mu drogę. Łuski ich pancerzy bieliły się
szronem, hełmy i topory pokrywał lód. Włosy przysypane mieli śniegiem,
brody pełne lodowych sopli, a oczy tak zimne jak światła na firmamencie.
- Braciszkowie! - krzyknęła dziewczyna, wirując między nimi. - Patrzcie, kto
nadchodzi! Przywiodłam mam człowieka na rzeź! Wyrwijcie mu serce,
byśmy, póki gorące, złoŜyli je na ołtarzu naszego ojca!
Giganci odpowiedzieli rykiem jakby gór lodowych szorujących po
zmroŜonym brzegu. Unieśli swe błyszczące w świetle gwiazd topory, gdy
runął na nich rozwścieczony Cymmeryjczyk. Oszronione ostrze zalśniło
przed jego oczyma, oślepiając go na mgnienie, ale odpowiedział
straszliwym pchnięciem, które przebiło nogę przeciwnika na wysokości
kolana. Z jękiem osunął się pokonany na ziemię, lecz w tejŜe chwili obalił
Conana w śnieg cios drugiego z olbrzymów. Zbroja ocaliła Ŝycie wojownika
z Cimmerii, choć ramię zmartwiałe. I ujrzał Conan, jak piętrzy się nad nim
ogromna, rzekłbyś wykowana z lodu postać, groźnie rysująca się na tle
lśniącego zimnym blaskiem nieba. Topór spadł - i przebił śnieg, by
pogrąŜyć się w zmarzniętej ziemi, gdy Conan rzucił się w bok i jednym
susem powstał na nogi. Gigant ryknął i wyswobodził topór, nim to jednak
uczynił, zaśpiewało ostrze Cymmeryjczyka. Ugięły się kolana pod
olbrzymem; powoli opadł w śnieg, który tryskająca z na pół przerąbanej szyi
krew jęła barwić na purpurowo.
Conan rozejrzał się dokoła i dostrzegł dziewczynę, jak stojąc niedaleko
patrzy rozszerzonymi z przeraŜenia oczyma, z których zniknęła cała kpina.
Wrzasnął groźnie, a krople krwi kapały z miecza, którym potrząsał z pasją:
- Przywołaj resztę swych braci! - krzyczał. - Wilkom rzucę ich serca na
poŜarcie! Nie ujdziesz! PrzeraŜona odwróciła się i poczęła uciekać. JuŜ się
nie śmiała, nie przedrzeźniała go parz ramię. Biegła, jakby szło o Ŝycie.
Choć wysilał mięśnie i ścięgna, aŜ wydawało się, Ŝe pękną mu skronie, a
śnieg poczerwieniał przed jego oczyma, była coraz dalej, malejąc w
zaczarowanym świetle nieba - nie większa zdawała się od dziecka, potem
białego płomyka tańczącego na śniegu, a wreszcie stała się jeno
niewyraźnym punktem w oddali.
Lecz zaciskając zęby, aŜ krew jęła płynąć z dziąseł, Conan pędził dalej i
ujrzał w końcu, Ŝe plamka znów staje się tańczącym płomieniem, płomień -
figurką wielkości dziecka, i oto nie dalej była niŜ sto kroków przed nim:
wolno, piędź po piędzi, topniała dzieląca ich przestrzeń.
Biegła z coraz większym trudem; usłyszał jej przyspieszony oddech i
dostrzegł błysk przeraŜenia w spojrzeniu, które rzuciła przez białe ramię.
Posępna wytrwałość barbarzyńcy miała mu przynieść zwycięstwo...
Ognie Piekieł, które tak zręcznie udało się jej zaŜec, rozgorzały w dzikiej
duszy Conana nieposkromionym płomieniem. I z rykiem nieludzkim dopadł
jej wreszcie, a ona, krzycząc przejmująco, wyciągnęła ramiona w
rozpaczliwym geście daremnej obrony. Rzucił w śnieg swój miecz i
zmiaŜdŜył ją w uścisku. Smukłe ciało wygięło się w łuk, gdy z szaleńczą
desperacją wiła się w jego Ŝelaznych objęciach. Złote włosy smagały
oblicze Cymmeryjczyka, oślepiając go swą jasnością, ale jej bliskość
potęgowała tylko obłęd Conana. Jego krzepkie palce pogrąŜyły się w ciele
gładkim i chłodnym: zdało mu się, Ŝe obejmuje kobietę nie z krwi uczynioną
i kości, lecz z płonącego lodu.
Wykręcała głowę, pragnąc uniknąć Ŝarłocznych pocałunków, które
miaŜdŜyły jej usta.
- Jesteś zimna jak śnieg - mamrotał nieprzytomnie. - Ogrzeję cię ogniem
mej własnej krwi.
Ostatnim rozpaczliwym skrętem wyślizgnęła się z jego ramion i odskoczyła
do tyłu, pozostawiając mu w garści swą muślinową szatę. Jej złote włosy w
dzikim były nieładzie, cięŜko falowało białe łono, a w cudnych oczach taiło
się przeraŜenie. I gdy stała tak naga na śniegu, raz jeszcze oszołomiła
Conana jej nieziemska uroda.
A ona wyrzuciła ramiona ku światłom lśniącym na firmamencie i krzyknęła
głosem, który juŜ na zawsze miał pozostać w duszy Cymmeryjczyka:
- Ymirze, mój ojcze, ratuj!
Z rozwartymi ramionami skoczył wojownik, by ją pochwycić, gdy z hukiem
jakby pękającej góry lodowej całe niebo roziskrzyło się zimnym płomieniem.
Błękitny, chłodny ogień, tak oślepiający, Ŝe musiał Cymmeryjczyk zakryć
oczy, spowił nagle alabastrowe ciało dziewczyny. Przez chwilę krótką jak
mgnienie śnieŜne wzgórza i niebiosa kąpały się w powodzi białego światła,
błękitnych strzałach lodowego blasku i mroźnych purpurowych ogniach.
Potem Conan zachwiał się i krzyknął: dziewczyna zniknęła.
Wysoko nad jego głową magiczne światła szalały w diabelskim tańcu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin