Masterton Graham - Wizerunek zła.pdf

(874 KB) Pobierz
158845360 UNPDF
Graham Masterton
Wizerunek zła
Przełożył Paweł Korombel
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału Picture of Evil Copyright © 1985 by Graham Masterton
Copyright © 1997 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s. c.,
Poznań
ISBN 83-7150-176-5
Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10,61-774 Poznań
fax 526-326
Dział handlowy tel./fax 532-751 Redakcja tel. 532-767
Printed in Germany by Elsnerdruck-Berlin
Boullion, 12 stycznia
Gdy tylko zobaczył ją stojącą pod lipami z podniesionym kciukiem i nylonowym
czerwonym plecakiem opartym obok o barierkę, od razu dostrzegł w niej
potencjalną ofiarę. Przejechał jeszcze dziesięć czy dwadzieścia jardów, a potem
skierował wielką, czarną limuzynę Yanden Pląs do krawężnika.
Siedział bez ruchu, nie wyłączając silnika i śledząc ją we wstecznym lusterku.
Widział, jak podnosi plecak, robi dwa, trzy kroki w jego kierunku i waha się,
najwidoczniej niepewna, czy to ze względu na nią się zatrzymał. Śliczna,
pomyślał. Idealna.
Był mglisty, widmowy poranek. Poniżej poręczy parując, cicho płynęła rzeka
Semois. Ruiny starych zabudowań Boullion, wznoszące się po obydwu brzegach,
oblepiały stoki wzgórza jak porzucone gniazda jaskółek i wron. W Ardenach, w
pobliżu granicy francuskiej, był styczeń. Czas wilgotnych liści, ociekających
wodą drzew i dzwoniącej w uszach ciszy. Czas, w którym chmury wisiały tak nisko,
że łatwo było uwierzyć, iż reszta świata zniknęła ze szczętem.
Z plecakiem obijającym się o ramię dziewczyna biegła w jego stronę. Ze złotej
papierośnicy wyjął papierosa, ale nie zapalał go. Kiedy zbliżyła się do
samochodu, opuścił szybę i czekał. W porannym powietrzu unosiła się ostra woń
wędzonych mięs, tytoniu i rzecznej wody.
— Merci monsieur.—Dziewczyna oddychała ciężko. — Je suis en voyage h Liege.
— A Liege? — Uśmiechnął się.
Choć siedział w samochodzie, mogła dostrzec, że jest wysoki. Ponad sześć stóp
wzrostu. Miał kościstą, arystokratyczną twarz. Siwe, odrzucone do tyłu włosy,
wpadnięte policzki, ciężkie powieki. Wąskie, subtelne usta. Nosił jeden z tych
szarych, szytych na miarę garniturów, które wyglądały, jakby zaprojektowano je
specjalnie z myślą o właścicielach luksusowych włoskich hoteli. Jego blado-
kremowa koszula należała do kategorii „bielizny dla dżentelmenów". Na szczupłym
lewym nadgarstku zegarek Piaget, tak płaski i niepozorny, że musiał być
nieprawdopodobnie kosztowny.
— Allez-vous a Liege? — spytała dziewczyna.
Mówiła z amerykańskim akcentem i teraz, kiedy znalazła się blisko niego, widać
było wyraźnie, jak amerykańska była również jej uroda. Włosy ciemnoblond,
zaplecione w warkoczyki; szeroko otwarte oczy w kolorze lazuru; usta o pełnych
wargach, jednocześnie niewinne i prowokujące; zdrowe, białe zęby. Była młodsza i
drobniejsza, niż to mu się początkowo wydawało, choć pod wiatrówką z żółtą
podszewką dostrzegał krągłe kształty, które zawsze robiły na nim nieodparte
wrażenie.
— Amerykanka? — spytał.
— Tak — odparła, patrząc na niego z ciekawością, gdyż jego akcent również był
amerykański. Ostro, wyraźnie modulowane spółgłoski z lepszych okolic Nowej
Anglii. Może Cap Code albo wiejskie okolice Connecticut.
— A pan? Jest pan Amerykaninem, jeśli wolno spytać?
— Proszę, wsiadaj. Nie zawiozę cię aż do Lidge, ale mogę podwieźć cię do
Rochefort, a stamtąd łatwo będzie ci coś złapać dalej.
— Ratuje mi pan życie — podziękowała dziewczyna. — Myślałam, że będę tu stała do
końca świata.
Pochylił się i otworzył drzwi. Wrzuciła plecak na tylne siedzenie i wsiadła.
— Dziś rano udało mi się wreszcie wykąpać i umyć włosy — powiedziała.
— Aha — odparł. On sam roztaczał zapach wody kolońskiej Chrystiana Diora.
— Jaki wspaniały stary samochód — zauważyła, gdy zatrzasnął drzwi. — Wystarczy
spojrzeć na deskę rozdzielczą. Prawdziwe drewno.
— To limuzyna Yanden Pląs Princess — wyjaśnił. — Została wykonana w latach
sześćdziesiątych dla księcia Luisa de Rochelle. Od czasu do czasu pozwala mi z
niej skorzystać, kiedy mam ochotę pokręcić się tu i tam.
— Przyjaźni się pan z księciem?
Tym razem jego uśmiech był nieco enigmatyczny.
— Przez większość lat po wojnie moja rodzina i ja zajmowaliśmy część jego zamku.
On spędza czas głównie na południu Francji, więc nie widujemy się z nim zbyt
często. Lubi hazard, rozumiesz. Odziedziczył zbyt wiele, żeby wyszło mu to na
dobre, i teraz nie potrafi się powstrzymać od szastania pieniędzmi.
Ruszył od krawężnika, nie włączając migacza. Silnik zajęczał głośno, kiedy
zbliżali się do rozjazdu po zachodniej stronie mostu w Boullion.
— Powinienem się przedstawić — powiedział, wyciągając dłoń. — Jestem Maurice
Gray.
. — A czy ja powinnam pana znać? — spytała dziewczyna. Kierowca przedstawił się
takim tonem, jakby to było oczywiste.
— Nie, oczywiście, że nie — odparł. — Jestem dzieckiem Ameryki, ale zbyt długo
żyłem na obczyźnie, aby ktokolwiek mnie pamiętał. Właśnie zeszłego tygodnia
przeczytałem w „Timesie", że odszedł mój ostatni znajomy z dawnych lat.
Dziewczyna już miała zaprzeczyć, że wcale tak staro nie wygląda. Może na
pięćdziesiąt pięć. Najwyżej na sześćdziesiątkę. Ale potem uznała, że lepiej
będzie pominąć milczeniem jego uwagę, więc tylko uśmiechnęła się, kiwnęła głową
i powiedziała:
— Cóż, tempus fugit.
Uważała ten zwrot za beznadziejny komunał, ale lepsze to niż powiedzenie czegoś
kłopotliwego. Jej matka zawsze mówiła kłopotliwe rzeczy, na przykład prosiła
doktorów filozofii o poradę w sprawie swoich odcisków, i dziewczyna poprzysięgła
sobie, że nigdy nie będzie do niej podobna.
— Jestem Alison Shrader. Bali State University w Muncie, Indiana.
— Proszę, proszę — powiedział Maurice Gray. — Muncie. Znałem kiedyś okulistę z
Muncie. Zaraz po wojnie popełnił samobójstwo.
Alison nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Minęli stary, kamienny most.
Rzeczna mgła kłębiła się pod nim jak pełne żalu wspomnienia.
— Jadłaś coś? — spytał.
Alison wskazała w kierunku przeciwległego brzegu, na którym usadowiły się dwie
czy trzy obskurne kafejki.
— Jadłam śniadanie w Cafe de la Citadelle — wyjaśniła, wymawiając tę nazwę takim
tonem, jakby mówiła o najwspanialszej restauracji w Belgii. — Kaszanka i
szklanka piwa. Pyszne. W każdym razie nie najgorsze. Jadalne.
Maurice Gray uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że wiesz, z czego robi się kaszankę.
— Nie musi mi pan przypominać. Ale to jest chyba pożywne? Zresztą nie stać mnie
na nic innego. Staram się, by moje wydatki nie przekraczały stu pięćdziesięciu
franków dziennie.
— Godne pochwały. Można żyć jak król za sto pięćdziesiąt franków dziennie,
jeżeli się wie, gdzie jadać, i ma się bogatych przyjaciół.
Jechali przez boczne ulice miasta; prowadził jedną ręką, a drugą sięgnął po
papierośnicę.
— Masz może ochotę na papierosa?
— Nie palę, ale proszę się nie krępować.
— Nie, nie — powiedział Maurice Gray i schował papierosa. — Szanuję prawa
niepalących.
— Jaka piękna papierośnica.
— Tak — odparł — dał mi ją ojciec przed moim wyjazdem do Sudanu. Widzisz, jedna
strona jest dokładnie wypolerowana, można jej używać jako heliografu.
Poruszył papierośnicą udając, że śle sygnały Morse'a przez pustynię.
— Wielbłądy... padają... przyślijcie... szampana...
Zwolnili, bo zajechał im drogę hałaśliwy motorower, prowadzony przez starszego
mężczyznę. Jego żona, która ledwo mieściła się na bagażniku, trzymała obu rękami
bagietki, seler i pęta kiełbasy.
— Naprawdę mieszka pan w zamku? — pytała Alison.
— Z przykrością stwierdzam, że niezbyt eleganckim. Cóż, niewiele ich zostało.
Większość złupili kolejni najeźdźcy, a wiele z czasem po prostu się rozsypało.
Nasz nie jest wyjątkiem.
Opuścili Boullion i pięli się teraz na wzgórze, kierując ku głównej drodze na
Lidge. Pola po obu stronach szosy zalegała blada mgła. Na srebrnej trawie pasło
się białe bydło rasy fryzyjskiej, które wyglądało, jakby zeszło z pejzaży
Brueghla. Na szczycie wzgórza stał wielki pomnik ku czci ofiar drugiej wojny
światowej — rdzewiejąca kompozycja zespawanych ze sobą, abstrakcyjnie
przedstawionych mieczy i lemieszy. Najeżona i prymitywna, we mgle robiła
wrażenie symbolu pogańskiej bitwy.
— Czuję się, jakbym była tu na pielgrzymce — odezwała się Alison.
— Na pielgrzymce? — spytał Maurice Gray.
Objął spojrzeniem jej spłowiałe dżinsy i zabłocone buty Care
8
Bears. Ze swym zadartym noskiem prezentowała klasyczny amerykański profil.
Marilyn Monroe, Candice Bergen i Bo Derek zmieszane razem w koktajl piegów i
świeżości.
— Jakiego rodzaju? — zainteresował się. — Ze względów sentymentalnych czy
naukowych?
. — Mój ojciec walczył tu podczas wojny — powiedziała Alison. — Brał udział w
bitwie o Bulge.
— Aha — mruknął Maurice Gray.
Jego oczy pozostały dziwnie martwe, jakby te słowa nie wywoływały w nim żadnego
oddźwięku.
— Został ranny podczas walk o Li6ge — wyjaśniła Alison. — Pociskiem z
niemieckiego moździerza, jak twierdził. Odłamki utkwiły mu w mózgu.
Koniuszkami palców dotknęła lewej skroni, jakby wyczuwając tam szrapnel.
— Oczywiście nie wiem, jaki był, kiedy spotkał matkę. Zawsze opowiadała, że
umiał cieszyć się życiem. Ja pamiętam go zimnego i pełnego rezerwy. Wyglądał i
mówił tak, jakby myślami był gdzieś daleko. Nigdy nie powiedział gdzie. Mama
mówiła, że kiedy wrócił z wojny, poczuła, że go straciła. Jakby poległ. Straciła
mężczyznę, za którego wyszła za mąż. Zamiast tego miała kogoś, kto wyglądał jak
jej mąż i mówił jak jej mąż, ale nim nie był. Chyba tylko dlatego postanowiła
mnie urodzić. Rozumie pan, próbowała ściągnąć go z powrotem z tego jakiegoś
psychicznego oddalenia, w jakim żył.
Maurice Gray milczał przez chwilę. Potem podniósł rękę i odezwał się z lekkim
odcieniem ubolewania:
— Wojna przyniosła wiele tragedii. Jest normalne, że zjawiłaś się tu, żeby
uczcić je i upamiętnić.
Alison starła końcem szalika zaparowaną swym oddechem szybę.
— Ojciec już nie żyje. Umarł w zeszłym roku. Czułam, że muszę zobaczyć miejsce,
gdzie został ranny, miejsce, w którym naprawdę był sobą. Myślałam, że to
otoczenie pomoże mi go zrozumieć. Nie wiem. W jakiś niezrozumiały sposób
wyobrażałam sobie, że on tu nadal będzie. Czy to nie brzmi głupio?
Maurice Gray potrząsnął głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin