Stephen King - Czarny Dom.doc

(2998 KB) Pobierz

Stephen King

Peter Straub

Czarny Dom

Black House

Przełożył: Marek Mastalerz

Wydanie polskie: 2002



Davidowi Genertowi

I Ralphowi Vinzianzy

 

 

 

Zabierasz mnie tam gdzie nigdy nie byłem,

Ze złota wykute pocałunki mi ślesz,

Niech więc koronę na twoich lokach złożę,

Królowo świata, bądźże pozdrowiona!

- The Jayhawsk

Właśnie tu i teraz…

Część pierwsza

Witajcie w regionie Coulee

 

Rozdział pierwszy

Właśnie tu i teraz, jak zwykł mawiać stary przyjaciel, jesteśmy w płynnej teraźniejszości, gdzie ostrość wzroku nigdy nie gwarantuje klarowności spojrzenia. Tutaj: około dwustu stóp – na wysokości szybującego orła – nad najdalej na wschód wysuniętym skrajem Wisconsin, gdzie przypadkowe meandry Missisipi wyznaczają naturalną granicę. Teraz: wczesny piątkowy ranek kilka lat po początku zarówno nowego stulecia, jak i milenium, których niezbadane tory są tak dokładnie skryte, że nawet ślepiec ma większą szansę przewidzenia przyszłości niż wy czy ja. Właśnie tu i teraz – dopiero co minęła szósta rano, a słońce unosi się nisko na bezchmurnym niebie na wschodzie. Pewna siebie, biało-żółta kula jak zawsze pnie się ku przyszłości, za sobą pozostawiając stale gromadzącą się przeszłość, ciemniejącą w miarę oddalania się i czyniącą ślepców z nas wszystkich.

W dole pierwsze promienie słońca kładą płynne odblaski na szerokich rzecznych falach o miękkich zarysach. Światło odbija się od torów Kolei Północnej Burlington – Santa Fe, biegnącej wzdłuż brzegu z tyłu obskurnych piętrowych domów przy drodze okręgowej Oo. nazywanej także Nailhouse Row. Jest to najniżej położona okolica miło wyglądającego miasteczka, które rozciąga się pod nami w górę i na wschód. Można odnieść wrażenie, że w tym momencie życie w regionie Coulee wstrzymuje oddech. Zastałe w bezruchu powietrze przesycone jest tak zdumiewającą czystością i błogością, że łatwo uwierzyć, iż dałoby się wyczuć, jak ktoś o milę stąd wyrywa z ziemi rzodkiewkę.

Szybujemy w stronę przeciwną niż rzeka, zmierzając w stronę słońca nad lśniącymi szynami, dachami i podwórkami na tyłach domów przy Nailhouse Row, a następnie nad rzędem wspartych na odchylanych nóżkach motocykli Harley-Davidson. Niepozorne domki postawiono na początku niedawno minionego stulecia dla formierzy, odlewników i pakowaczy z fabryki gwoździ Pederson Nail. Wychodząc z założenia, że robotnicy raczej nie będą się uskarżać na wady dotowanych domostw, sklecono je jak najtańszym kosztem. (Pederson Nail, cierpiąca na liczne finansowe krwotoki w latach pięćdziesiątych, wykrwawiła się wreszcie na śmierć w 1963 roku). Oczekujące na właścicieli harleye sugerują, że robotników zastąpił gang motocyklowy. Dziki wygląd ich właścicieli – rozczochranych tłuściochów z kołyszącymi się brzuszyskami i zmierzwionymi brodami, którzy pysznią się kolczykami, czarnymi skórzanymi kurtkami i niekompletnym uzębieniem – zdawałby się potwierdzać ten domysł. Podobnie jak większość apriorycznych założeń zawiera ono niepokojącą półprawdę.

Obecnych mieszkańców Nailhouse Row, których podejrzliwi sąsiedzi ochrzcili Pierońską Piątką, gdy tylko nowi przybysze zajęli nadrzeczne domki, nie da się jednak tak łatwo zaszeregować. Trudnią się wykwalifikowaną pracą w Spółce Browarniczej „Królewskie Włości”, położonej na południe tuż za miastem, o przecznicę od Missisipi. Jeśli spojrzymy na prawo, to zobaczymy „największe sześciopaki świata” – zbiorniki z wymalowanym godłem Staroświeckiego Lagera „Królewskie Włości”. Mieszkający przy Nailhouse Row mężczyźni poznali się na kampusie Urbana-Champaign uniwersytetu stanu Illinois, gdzie z wyjątkiem jednego z nich ich przedmiotami kierunkowymi były anglistyka lub filozofia. (Wyjątkiem był lekarz, specjalizujący się z chirurgii w szpitalu uniwersyteckim USIUC). Wszyscy czerpią ironiczną przyjemność z tego, że są nazywani Pierońską Piątką; brzmi to dla nich błogo jak slogan z kreskówki. Sami określają się „Heglowską Hałastrą”. Dżentelmeni ci stanowią interesującą kompanię; zapoznamy się z nimi później. Na razie mamy jeszcze tylko czas dostrzec ręcznie malowane plakaty, przyklejone taśmą do frontów kilku domów oraz paru porzuconych budynków. Widnieją na nich hasła: RYBAKU, LEPIEJ MÓDL SIĘ DO SWOJEGO ŚMIERDZĄCEGO BOGA, ŻEBYŚMY CIĘ PIERWSI NIE DOPADLI! PAMIĘTAMY AMY!

Ulica Chase biegnie stromo pod górę od Nailhouse Row, pomiędzy osiadającymi gmachami o zużytych, niemalowanych fasadach barwy mgły: starym hotelem Nelson, gdzie śpią nieliczni ciułający grosz klienci, tawerną o enigmatycznym froncie, zestarzałym sklepem obuwniczym, gdzie za niezbyt przejrzystą szybą wystawową widać buty robocze Red Wing, oraz kilkoma anonimowymi budynkami, niczym niezdradzającymi ich przeznaczenia i sprawiającymi wrażenie osobliwie nierzeczywistych, jakby były tylko waporami. Budowle te roztaczają aurę nieskutecznych renowacji, gmachów wyrwanych z mrocznego zachodniego terytorium, chociaż i tak pozostały martwe. Na swój sposób właśnie to było ich udziałem. Ochrowy poziomy pas dziesięć stóp nad chodnikiem na fasadzie hotelu Nelson, a dwa na przeciwstawnych, popielatych murach dwóch ostatnich budynków to znak, dokąd sięgnęła wielka powódź w 1965 roku, kiedy to Missisipi wystąpiła z brzegów, zatopiła tory kolejowe i Nailhouse Row, a wreszcie sięgnęła niemal szczytu ulicy Chase.

W miejscu, w którym ulica Chase wznosi się nad linię powodzi i staje się pozioma, rozszerza się i ulega transformacji w główną ulicę French Landing – rozpościerającego się pod nami niewielkiego miasta. Wzdłuż prostych chodników wznosi się kino „Agincourt”, knajpa „Taproom Bar & Grille”, Pierwszy Stanowy Bank Rolniczy. Studio Fotograficzne Samuela Stutza (zarabiające systematycznie na zdjęciach z ukończenia szkoły, weselach oraz portretach dziecięcych) oraz sklepy – nie zaś ich upiorne relikty: drogeria „Benton Rexall”, sklep żelazny „Reliable Hardware”, wypożyczalnia „Saturday Night Video”, sklep odzieżowy „Regal Clothing”, wielobranżowe „Schmitt’s Allsorts Emporium”; sklepy sprzedające sprzęt elektroniczny, czasopisma i kartki z pozdrowieniami, zabawki i stroje sportowe z godłami drużyn Piwowarów, Bliźniaków, Pakowaczy, Wikingów i Uniwersytetu Wisconsin. Kilka przecznic dalej ulica zmienia nazwę na Lyall Road, a gmachy rozdzielają się i kurczą do wysokości parterowych, drewnianych budyneczków, na których frontonach tablice oznajmiają, że mieszczą się w nich biura ubezpieczeniowe i agencje turystyczne. Jeszcze dalej ulica przechodzi w drogę, mijającą 7-Eleven, Salę VFW (Stowarzyszenia Weteranów Wojen Zagranicznych) imienia Reinholda T. Grauhammera oraz wielki magazyn sprzętu rolniczego, nazywany przez miejscowych „U Goltza”, za nim ciągnie się nieprzerwany pejzaż płaskich pól. Jeśli wzniesiemy się jeszcze o sto stóp w niezmąconym powietrzu i spojrzymy w dół przed siebie, zobaczymy kotły morenowe, wąwozy, włochate od sosen spłaszczone wzgórza, bogate w less doliny – niewidoczne z poziomu gruntu, o ile nie dojdzie się do ich skraju, meandrujące rzeki, milowe łaty pól i miniaturowe miasteczka. Jedno z nich, Centralia, to praktycznie tylko zbiorowisko zabudowań na skrzyżowaniu dwóch wąskich dróg, numer 35 i 93.

Wprost pod nami French Landing wygląda, jakby ewakuowano je w środku nocy. Nikt nie idzie ulicą ani nie pochyla się, by wsunąć klucz w zamek któregoś ze sklepów przy Chase. W zaułkach za sklepami brak wozów osobowych i pikapów, które zaczną się pojawiać, najpierw pojedynczo i parami, a potem statecznym, równym strumieniem, za godzinę lub dwie. Nie palą się światła w oknach budynków handlowych ani bezpretensjonalnych domów przy okolicznych ulicach. Przecznicę na północ od Chase znajduje się ulica Sumner – cztery identyczne, piętrowe budynki z czerwonej cegły, w których mieszczą się, poczynając od zachodu, Biblioteka Publiczna French Landing, gabinet miejscowego lekarza ogólnego Patricka J. Skardy’ego, Bell and Holland, dwuosobowa kancelaria prawnicza, prowadzona aktualnie przez Garlanda Bella i Juliusa Hollanda – synów założycieli, oraz Dom Pogrzebowy Heartfield i Syn, stanowiący obecnie własność gigantycznego imperium tej branży z centrum w St. Louis, a wreszcie miejscowy urząd pocztowy.

Na końcu ulicy, przed skrzyżowaniem Sumner z ulicą Trzecią, stoi – oddzielony od pozostałych budynków szerokim wjazdem na obszerny parking z tyłu – gmach również z czerwonej cegły i o dwóch kondygnacjach, ale dłuższy od swoich sąsiadów. Niemalowane żelazne kraty znajdują się w oknach na piętrze z tyłu, a dwa z czterech pojazdów na parkingu to radiowozy z bateriami świateł na dachach i literami FLPD na bokach. Obecność policyjnych samochodów i zakratowanych okien wydaje się niedorzeczna w tej małomiasteczkowej idylli – jakież bowiem mogą przydarzać się tu zbrodnie? Na pewno nie poważne przestępstwa; niewątpliwie najwyżej drobne kradzieże sklepowe, jeżdżenie po pijanemu czy sporadyczne burdy w knajpie.

Jakby dając świadectwo spokojowi i regularności małomiasteczkowego życia, czerwona furgonetka z napisami LA RIVIERE HERALD na bokach przetacza się powoli po ulicy Trzeciej, zatrzymując przy prawie każdej skrzynce pocztowej. Kierowca wysiada i wsuwa kolejne egzemplarze wydania z tego dnia, w niebieskich plastikowych torbach, do szarych metalowych cylindrów z takimi samymi napisami. Gdy furgonetka skręca w Sumner, gdzie zamiast skrzynek są szczeliny na pocztę w drzwiach, doręczyciel po prostu rzuca gazety pod frontowe wejścia. Niebieskie zawiniątka odbijają się ze stukiem od drzwi posterunku policji, domu pogrzebowego i kolejnych biur. Poczta nie dostaje egzemplarza gazety.

I co wy na to? Na parterze od frontu posterunku policji rzeczywiście pali się światło. Otwierają się drzwi. Na zewnątrz wychodzi wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w bladoniebieskiej koszuli od munduru z krótkimi rękawami, pasie w stylu Sama Browne’a i marynarskich spodniach. Szeroki pas i złota odznaka na piersi Bobby’ego Dulaca lśnią w świeżym słonecznym blasku, a wszystko, co ma na sobie, włącznie z przypasanym do biodra pistoletem kalibru dziewięć milimetrów, jest tak samo świeżutkie jak on sam. Bobby Dulac przygląda się, jak czerwona furgonetka skręca w lewo na ulicę Drugą, i marszczy brwi na widok zwiniętej gazety. Szturchają noskiem czarnego, wyglansowanego na wysoki połysk buta. Pochyla się wystarczająco, by zasugerować, że stara się odczytać nagłówki przez plastik. Najwyraźniej ta technika nie sprawdza się najlepiej. Ze wciąż zmarszczonymi brwiami Bobby schyla się i bierze w rękę gazetę z niespodziewaną delikatnością, jak kotka zabierająca się do przeniesienia swojego dziecka. Trzymając gazetę w pewnej odległości od ciała, rzuca dwa szybkie spojrzenia w przeciwne końce ulicy Sumner, robi sprawny zwrot w tył i wraca po schodkach na posterunek. Interesujący widok, jaki stwarza funkcjonariusz Dulac, rozbudza naszą ciekawość, zniżamy się równomiernie i wraz z nim zanurzamy się do środka.

Szary korytarz wiedzie obok nieoznakowanych drzwi i tablicy na ogłoszenia z nielicznymi przypiętymi kartkami ku parze schodów z metalu. Jedne prowadzą w dół do małej szatni, kabin z prysznicami oraz strzelnicy, drugie zaś na górę, do pokoju przesłuchań oraz dwóch zwróconych ku sobie rzędów cel, obecnie bez wyjątku pustych. Gdzieś niedaleko rozlega się głos spikera z radia, nastawionego zbyt głośno jak na spokojny poranek.

Bobby Dulac otwiera nieoznakowane drzwi. Następując mu na lśniące obcasy, wchodzimy do sali odpraw, którą przed chwilą opuścił. Pod ścianą po naszej prawej stronie stoi rząd szafek na dokumenty, a za nimi rozklekotany drewniany stół, na którym leżą równe stosiki teczek oraz stoi radio tranzystorowe – źródło dysonansowego hałasu. W pobliskim studiu radiostacji KDCU-AM, Twojego Żywego Głosu Regionu Coulee, zabawny przez swoją zajadłość George Rathbun pogrążył się w wirze „Borsuczego Barażu” – swej popularnej porannej audycji. Dobry stary George wydaje się mówić zbyt głośno bez względu na to, jak nastawi się odbiornik. Facet jest po prostu hałaśliwy – co zresztą stanowi część jego czaru.

Na środku ściany naprzeciwko nas są zamknięte drzwi z przyciemnianą szybą o pęcherzykowej fakturze, na której widnieje napis: DALE GILBERTSON, KOMENDANT POLICJI. Szef zjawi się mniej więcej za pół godziny.

W kącie po lewej stronie ustawiono pod kątem prostym dwa biurka. Za tym, które stoi frontem do nas, siedzi Tom Lund, jasnowłosy funkcjonariusz mniej więcej w wieku kolegi, ale niesprawiający wrażenia, że wytłoczono go w mennicy pięć minut temu. Lund przenosi wzrok na torebkę, którą Bobby Dulac trzyma w wystawionych przed siebie dwóch palcach prawej ręki.

No dobrze – mówi Lund. – Dobra. Kolejny odcinek.

Myślisz, że może Pierońska Piątka złoży nam kolejną wizytę towarzyską? Masz. Nie chcę czytać tego cholerstwa.

Nie zniżając się do popatrzenia na gazetę, Bobby ciska ruchem samego nadgarstka najnowszą edycję „La Riviere Herald”, które pokonuje płaskim, szybkim łukiem dzielącą policjantów odległość, a Bobby robi zwrot w prawo i sadowi się za drewnianym stołem tuż przed tym, nim Tom Lund odbiera jego podanie. Bobby rzuca okiem na dwa nazwiska i różne szczegóły spisane na długiej tablicy na ścianie za stołem. Widać, że nasz Bobby Dulac nie ma humoru; wygląda, jakby wskutek samego natężenia jego gniewu mógł popękać na nim mundur.

Weź mi odpuść, rozmówco, dobra?! – drze się tłusty, zadowolony z siebie George Rathbun w studiu KDCU. – Lepiej se wykup swoją receptę! Chyba gadasz o jakimś zupełnie innym meczu! Rozmówco...”.

Wendell – mówi Bobby.

Ponieważ Lund może dojrzeć tylko gładki, ciemny tył głowy kolegi, uśmieszek, który pojawia się na jego twarzy, jest w zasadzie niepotrzebny.

Rozmówco, pozwól, że zadam ci to jedno pytanie. Zapytam cię otwarcie i chcę, żebyś był ze mną szczery. Naprawdę widziałeś wczorajszy mecz?”.

Nie wiedziałem, że Wendell to twój dobry kumpel – mówi Bobby. – Nie sądziłem, że wypuszczasz się aż do La Riviere – tak daleko na południe. No proszę, myślałem, że twój pomysł na udany wieczór to dzbanek piwa i próba przeskoczenia setki w kręgielni „Arden Bowl-A-Drome”, a tu się okazuje, że obijasz się z pismakami po miasteczkach akademickich. Pewnie masz też jakieś konszachty ze Szczurem z Wisconsin, tym gościem z KWLA. Dużo czadowych lasek rwiesz w ten sposób?

Rozmówca mówi, że spóźnił się na pierwszą zmianę – część meczu baseballu – bo musiał odebrać dziecko z sesji terapeutycznej w Mount Hebron, ale rzecz jasna obejrzał całą resztę.

Czyja mówiłem, że Wendell Green to mój przyjaciel? – pyta Tom Lund. Nad lewym ramieniem Bobby’ego widzi pierwsze z nazwisk na tablicy i bezradnie skupia na nim wzrok. – Po prostu spotkałem faceta po sprawie Kinderlinga i wydał mi się nie najgorszy. W gruncie rzeczy nawet go polubiłem. W gruncie rzeczy zrobiło mi się go trochę szkoda. Chciał zrobić wywiad z Hollywoodem, ale Hollywood od razu mu odmówił.

No oczywiście, że widział dodatkowe zmiany, mówi ogłupiały rozmówca – dlatego wie, że Pokey Reese dotarł do bezpiecznej pozycji.

A jeśli chodzi o Szczura z Wisconsin, nie wiedziałbym, który to, nawet gdybym miał go przed sobą. Poza tym uważam, że nigdy w życiu nie słyszałem takiego szajsu jak ta tak zwana muzyka, którą puszcza. Jak taki popaprany, zasuszony wymoczek w ogóle dostał się do radia? Do uczelnianej stacji? Co ci to mówi o naszej wspaniałej filii uniwersytetu Wisconsin w La Riviere, Bobby? Co ci to mówi o całym naszym społeczeństwie? Och, zapomniałbym, przecież lubisz takie gówno.

Nie, lubię 311 i Korn. Tak bardzo się na tym nie znasz, że nie odróżniłbyś Jonathana Davisa od Dee Dee Ramone, ale dajmy sobie z tym spokój, dobrze? – Bobby Dulac odwraca się powoli i uśmiecha do swojego kolegi. – Przestań grać na zwłokę – dodaje z niezbyt przyjemnym uśmiechem.

To ja gram na zwłokę? – Tom Lund wytrzeszcza oczy w parodii zranionej niewinności. – Jejku, to ja ci rzuciłem gazetę przez cały pokój? Nie, myślę, że jednak nie ja.

Jeśli nigdy nie widziałeś na oczy Szczura z Wisconsin, to skąd wiesz, jak on wygląda?

Stąd, skąd wiem, że ma ufarbowane na dziki kolor włosy i kolczyk w nosie. Tak samo jak wiem, że dzień w dzień, deszcz czy pogoda, nosi doszczętnie zdartą, czarną skórzaną kurtkę. – Bobby czeka na jego dalsze słowa. – Przez to, jak mówi. Głosy ludzi są pełne informacji. Jak facet mówi: wygląda na to, że będzie łatwy dzień – to opowiada ci historię całego swojego życia. Chcesz się dowiedzieć czegoś jeszcze o Szczurku? Nie był u dentysty sześć-siedem lat. Ma zupełnie zepsute zęby.

Z wnętrza szkaradnej budowli z pustaków obok browaru na Pennisula Drive, w której mieści się rozgłośnia KDCU, poprzez nadajnik, podarowany jej przez Dale’a Gilbertsona na długo, zanim Tom Lund i Bobby Dulac przywdziali uniformy, rozlega się pełne dobrodusznego oburzenia porykiwanie dobrego, starego George’a Rathbuna, na którym zawsze można polegać – pasjonackie, nieprzepuszczające niczemu grzmienia, sprawiające, że farmerzy w promieniu stu mil uśmiechają się znad śniadania do swoich żon po drugiej stronie stołów, a przejeżdżający kierowcy ciężarówek wybuchają śmiechem:

Przysięgam, rozmówco, i to samo odnosi się do poprzedniego oraz każdego z was, którzy tam sobie siedzicie, kocham was głęboko, to szczera prawda, kocham was tak, jak moja mama kochała swoją grządkę rzepy, ale czasami DOSTAJĘ PRZEZ WAS SZAŁU, ludzie! Och, rany. Koniec jedenastej zmiany, dwóch na aucie! Siedem-sześć dla Czerwonych! Gracze na drugiej i trzeciej bazie. Pałkarz odbija do środkowego zapolowego, Reese startuje z trzeciej bazy, rzuca piłkę prosto na metę, a potem czyste dotknięcie. Czyste dotknięcie! NAWET ŚLEPY BY TAK TO OCENIŁ!”.

Ech, sam czułem, że to było porządne dotknięcie, a słyszałem to tylko przez radio – mówi Tom Lund.

Obaj mężczyźni grają na zwłokę i zdają sobie z tego sprawę.

W istocie – woła bez dwóch zdań najpopularniejszy Żywy Głos Regionu Coulee – pozwólcie, że się wychylę, chłopcy i dziewczęta, pozwólcie, że przedstawię następującą propozycję, dobra? Zastąpmy wszystkich sędziów w Miller Park, ech, co tam. wszystkich sędziów w Lidze Narodowej ŚLEPCAMI! Wiecie co, przyjaciele? Gwarantuję, że da to sześćdziesiąt do siedemdziesięciu procent poprawy rzetelności ich decyzji. DAJCIE TĘ ROBOTĘ TYM, KTÓRZY SOBIE Z NIĄ PORADZĄ – ŚLEPCOM!”.

Na pospolitą twarz Toma Lunda wypełza radosny uśmiech. Ach. ten George Rathbun, można boki zrywać, facet.

Daj spokój, dobrze? – mówi Bobby.

Lund z uśmiechem wyciąga złożoną gazetę z opakowania i rozkładają na biurku. Twarz mu tężeje; usta pozostają ułożone w uśmiech, który nabiera jednak zaciętego charakteru.

Och, nie. Och, do diabła.

Co jest?

Lund wydaje nieartykułowany pomruk i potrząsa głową.

Jezu. Nawet nie chcę wiedzieć. – Bobby wpycha pięści w kieszenie, po czym prostuje się jak struna, wyszarpuje prawą dłoń i przyciska ją do oczu. – Jestem ślepy, może nie? Zróbcie mnie sędzią baseballowym, nie chcę już być gliną. – Lund nie odpowiada. – To nagłówek? Na całą szerokość strony? Bardzo paskudny?

Bobby odrywa rękę od oczu i przytrzymuje ją w powietrzu.

No, wygląda na to, że do Wendella mimo wszystko nic nie dotarło – mówi Lund. – Cholera jasna, nie potrafił sobie odpuścić. Aż trudno mi uwierzyć, że powiedziałem, iż polubiłem tego zasrańca.

Ocknij się, Tom – mówi Bobby. – Nikt ci nigdy nie powiedział, że funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości i dziennikarze są po przeciwnych stronach barykady?

Tom Lund pochyla nad biurkiem zwalisty tors. Na jego czole pojawia się gruba, pozioma bruzda, a pyzate policzki pokrywają się szkarłatem. Wymierza palec w Bobby’ego Dulaca.

Tego właśnie nie potrafię u ciebie znieść, Bobby. Jak długo tu jesteś? Pięć, sześć miesięcy? Dale przyjął mnie cztery lata temu. Kiedy razem z Hollywoodem założyli obrączki panu Thornbergowi Kinderlingowi, a chyba od trzydziestu lat była to największa sprawa w tym okręgu, nie mogłem przypisywać sobie żadnych zasług, ale przynajmniej robiłem, co do mnie należało. Pomagałem poskładać parę brakujących kawałków.

Jeden – odpowiada Bobby.

Przypomniałem Dale’owi o barmance z piwiarni, szef powiedział o tym Hollywoodowi, a ten z nią porozmawiał i okazało się, że to naprawdę wielki kawałek. Pomogło mu to namierzyć Kinderlinga, więc nie mów do mnie w ten sposób.

Przepraszam, Tom. – Bobby Dulac przybiera wyraz udawanej skruchy. – Pewnie jestem naraz spięty i do ostateczności upierdzielony.

W rzeczywistości myśli: Służysz parę lat dłużej ode mnie i kiedyś podrzuciłeś Dale’owi ten zafajdany szczegół. I co z tego? I tak jestem lepszym gliniarzem, niż ty kiedykolwiek zostaniesz. Co, może byłeś bohaterem wczoraj wieczorem?

O 23.15 poprzedniej nocy Armand „Beezer” St. Pierre i jego kompani z Pierońskiej Piątki nadjechali z rykiem silników od strony Nailhouse Row, władowali się na posterunek i zaczęli domagać od trzech funkcjonariuszy, z których każdy miał za sobą po osiemnaście godzin służby, dokładnego sprawozdania ze śledztwa w najbardziej interesującej ich sprawie. Co się tu działo, do cholery? A co z trzecią małą, hę? Co z Irmą Freneau? Znaleziono ją już? Czy te błazny dowiedziały się czegokolwiek, czy tylko wciskały kit? Potrzebna wam pomoc? – zagrzmiał Beezer. To mianujcie nas zastępcami szeryfa, a będziecie mieli tyle pomocy, ile wam potrzeba, i jeszcze trochę. Olbrzym z ksywką Mysza podszedł z uśmieszkiem na twarzy do Bobby’ego Dulaca i naparł swoim gigantycznym brzuszyskiem na jego brzuszek rozmiarów opakowania sześciu puszek piwa. Gargantuiczny Mysza wcisnął Bobby’ego w szafkę na akta, po czym pośród obłoku woni piwa i marihuany zapytał niezrozumiale, czy policjant kiedykolwiek zapoznał się z dziełami niejakiego Jacques’a Derridy. Gdy Bobby odparł, że nigdy nie słyszał o owej personie, Mysza rzekł: „Nie pieprz, Sherlocku”, po czym odsunął się i wlepił ponury wzrok w nazwiska na tablicy. Pół godziny potem Beezer, Mysza i ich towarzysze odjechali nieusatysfakcjonowani, niewciągnięci w szeregi policji, ale spokojni. Dale Gilbertson powiedział natomiast, że musi jechać do domu i trochę się przespać, ale Tom powinien na wszelki wypadek zostać. Obydwaj funkcjonariusze, pełniący nocne dyżury, znaleźli sobie tego dnia jakieś wymówki. Bobby powiedział, że on też zostanie, „nie ma sprawy, szefie” – dlatego właśnie zastaliśmy obydwóch funkcjonariuszy tak rano na posterunku.

Daj mi ją – mówi Bobby Dulac.

Lund bierze gazetę do ręki, odwraca ją i przytrzymuje tak, by Bobby mógł odczytać nagłówek: RYBAK WCIĄŻ GRASUJE NA WOLNOŚCI W OKOLICACH FRENCH LANDING. Opatrzony nim artykuł zajmuje trzy kolumny po lewej, na górze pierwszej strony. Tekst wydrukowano na bladoniebieskim tle i oddzielono go od reszty strony czarną obwódką. Pod nagłówkiem znajduje się wiersz mniejszą czcionką: Policja nie potrafi ustalić tożsamości mordercy-psychopaty. Pod dodatkowym nagłówkiem jeszcze mniejsze litery układają się w napis identyfikujący autorów: Wendell Green z pomocą zespołu redakcyjnego.

Rybak – mówi Bobby. – Od samego początku twój kumpel trzymał palec w dupie. Rybak, Rybak, Rybak. Gdybym się nagle zamienił w pięćdziesięciostopową małpę i zaczął tratować budynki, to nazwałbyś mnie King Kongiem? – Lund opuszcza gazetę i uśmiecha się. – No dobrze, zły przykład – przyznaje Bobby. – Powiedzmy, że obskoczyłbym parę banków. Zacząłbyś wołać na mnie: John Dillinger?

No, powiadają, że Dillinger miał tak wielki interes, że wsadzili go do słoika i trzymają w Smithsonian Institution – odpowiada Lund z jeszcze szerszym uśmiechem. – Może...

Przeczytaj mi pierwsze zdanie – przerywa mu Bobby.

Tom Lund opuszcza wzrok i czyta: „Podczas gdy policja z French Landing nadal nie potrafi wykryć jakichkolwiek tropów, które pomogłyby w ustaleniu, kim jest straszliwy dwukrotny morderca i zbrodniarz seksualny, nazwany przez niżej podpisanego reportera «Rybakiem»; mroczne widma strachu, rozpaczy i podejrzliwości zataczają coraz węższe kręgi na ulicach tego miasteczka, sięgają okolicznych wsi i farm okręgu French oraz kalają swoim dotknięciem wszystkie zakątki regionu Coulee”.

Tego nam tylko brakowało – mówi Bobby. – Jee-zuu!

W jednej chwili przechodzi przez pokój i pochylony nad ramieniem Toma Lunda czyta pierwszą stronę „Heralda”. Wspiera dłoń na rękojeści glocka, jakby był gotów właśnie tu i teraz wyborować dziurę w artykule.

Nasze tradycje ufności i dobrosąsiedztwa, nasz zwyczaj okazywania wszystkim ciepła i hojności {pisze Wendell Green w rozbuchanym obłędzie tworzenia wstępniaka} ulegają dzień za dniem erozji wskutek żrącego działania tych posępnych emocji. Strach, rozpacz i podejrzliwość zatruwają duszę dużych i małych społeczności, ponieważ nastawiają sąsiadów przeciwko sobie i zamieniają obywatelskiego ducha w jego parodię.

Zamordowano dwójkę dzieci i częściowo spożyto ich szczątki. Obecnie zaginęło trzecie dziecko. Ośmioletnia Amy St. Pierre i siedmioletni Johnny Irkenham padli ofiarami pasji potwora w ludzkim ciele. Żadne z nich nie zazna szczęścia dorastania ani satysfakcji dorosłego życia. Ich pogrążeni w żałobie rodzice nie zostaną dziadkami, mogącymi radować się posiadaniem wnuków. Rodzice przyjaciół zabaw Amy i Johnny’ego kryją swoje pociechy w bezpiecznym domowym zaciszu, podobnie jak ci, którzy ich w ogóle nie znali. W rezultacie praktycznie we wszystkich miasteczkach i osadach okręgu French odwołano letnie programy zabaw i inne zajęcia.

Zaginięcie dziesięcioletniej Irmy Freneau w siedem dni po śmierci Amy St. Pierre i zaledwie trzy dni po Johnnym Irkenhamie sprawiło, że cierpliwość ludności znajduje się na skraju wyczerpania. Jak już donosił niżej podpisany reporter, we wtorek późnym wieczorem pięćdziesięciodwuletni Merlin Graasheimer, bezrobotny robotnik rolny bez stałego miejsca zamieszkania, został osaczony i pobity przez grupę niezidentyfikowanych ludzi w zaułku w Graigner. Do podobnego zdarzenia doszło nad ranem w czwartek. Trzech również niezidentyfikowanych mężczyzn napadło na trzydziestosześcioletniego Elvara Praetoriusa, podróżującego samotnie szwedzkiego turystę, gdy spał na ławce w Parku Leifa Erikssona w La Riviere. Graasheimer i Praetorius potrzebowali jedynie rutynowej pomocy medycznej, lecz w przyszłości samosądy niemal na pewno będą miały poważniejsze skutki”.

Tom Lund przenosi wzrok na kolejny akapit, opisujący nagłe zniknięcie Irmy Freneau z chodnika ulicy Chase, i odsuwa się od biurka. Bobby Dulac czyta w milczeniu jeszcze przez jakiś czas.

Musisz posłuchać tego gówna – mówi wreszcie. – Tak się kończy:

Kiedy Rybak uderzy znowu? Ponieważ zrobi to, przyjaciele, nie łudźcie się.

Kiedy Dale Gilbertson, szef policji we French Landing, wypełni swój obowiązek i uchroni obywateli okręgu przed ohydnymi, zwyrodniałymi zbrodniami Rybaka i uzasadnioną przemocą ludności?”.

Bobby Dulac przechodzi z głośnym tupaniem na środek pokoju. Zarumienił się podczas lektury; teraz wciąga w płuca i wypuszcza z nich zdumiewającą ilość tlenu.

A może kiedy Rybak znowu uderzy – mówi – dobierze się prosto do sflaczałego tyłka Wendella Greena?

Jestem za tym – odpowiada Tom Lund. – Możesz uwierzyć w te pierdoły? „Uzasadniona przemoc”? Facet mówi ludziom, że wolno dobierać się do skóry każdemu, kto podejrzanie wygląda.

Bobby wymierza w Lunda wskazujący palec.

Zamierzam osobiście dorwać tego gościa. To przyrzeczenie. Dopadnę go, żywego czy umarłego. – Na wypadek gdyby do Lunda nie dotarło, o co mu chodzi, powtarza: – Osobiście.

Roztropnie nie decydując się na wypowiedzenie słów, które cisną się mu na usta, Tom Lund przytakuje. Palec wciąż mierzy w niego.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin