Lowell Elizabeth - Sen zaklęty w krysztale.pdf

(870 KB) Pobierz
7293923 UNPDF
7293923.001.png
Panno Farrall - spytał fotograf- czy woli pani ustawić ten
biały jadeitowy półmisek obok pereł czy obok rzeźby z ko­
ści słoniowej?
Reba Farrall przeskoczyła zwinnie wyschnięte łożysko
strumyka. Ostry żwir zachrzęścił pod jej sandałami. Zatrzymała się za plecami fotografa, pochyliła i zajrzała w obiektyw apa­
ratu. Z roztargnieniem odgarnęła kosmyki jasnomiodowych włosów,
niesfornie wysuwających się z węzła, zawiązanego niedbale na czub­
ku głowy. Wyprostowała się i przebiegła wzrokiem notatki. Starała się
zachować fachowy i kompetentny wyraz twarzy, choć pragnęła jedy­
nie wymknąć się stąd, choćby na chwilę, i rozpłakać się.
- Grupa ósma? - zapytała głosem wyższym i bardziej szorstkim
od swego zwykłego kontraltu.
- Tak - odparł fotograf, zaglądając w swoje notatki.
Reba spojrzała na kosztowności ułożone na marmurowej półce. Po
obu stronach wyschniętego koryta potoku wyrastały blade marmuro­
we ściany, wygładzone przez wodę i czas, pełne pofałdowanych krzy­
wizn i zagłębień. Wstęgi barw - kremowej, bladożółtej, złotoszarej
i brązowawej - wiły się wzdłuż ścian, nadając atłasowemu kamienio­
wi wrażenie głębi i podkreślając jego delikatną fakturę. Ponad mar­
murem górowały strome, zniszczone erozją wzniesienia cynobrowych,
czarnych i czekoladowych skał wulkanicznych tak młodych, że słońce
nie zdążyło jeszcze wypalić ich intensywnych barw.
-7-
Kontrasty w budowie Mosaic Canyon były fascynujące. Wypolero­
wane marmurowe ściany, jakich nie powstydziłby się żaden zamek, są­
siadowały z poszarpanym skalnym rumowiskiem, pozostałością eksplo­
zji wulkanicznych z przeszłości. Powyginane, pozałamywane i nachy­
lone ku krawędzi wstęgi kamiennych warstw niemal szokowały swą
gładkością. Nieuarzmiony kamień stanowił doskonałe tło dla spokoj­
nych linii białego jadeitowego półmiska. Jednak barokowe perły nie do
końca tu pasowały. Podobnie jak misterna rzeźba z kości słoniowej...
- Zrób sam półmisek na tle marmuru. Spróbuj ułożyć barokowe
perły w jednym z tych zagłębień - zadecydowała Reba, wskazując jedną
z wielu nisz, którymi usiany był marmur i które stanowiły naturalne
oparcie dla dłoni i stóp na powierzchni dwu i półmetrowej ściany. -
Wydaje mi się, że kość słoniowa będzie wyglądała lepiej na tle ciem­
nej powierzchni i skał wulkanicznych w korycie strumienia.
Asystent fotografa poustawiał jadeit, perły i kość słoniową, popra­
wił oświetlenie i odsunął się. Fotograf zerknął przez obiektyw, popra­
wił białe parasolki i ekrany odbijające światło i zaczął robić zdjęcia.
Reba przyglądała się cierpliwie. Wiedziała, że nieustannego
wydzierania się na pomocników nic nie uzasadniało. Fotograf była
świetnym fachowcem. Strażnicy zachowywali się tak dyskretnie, jak
tylko mogli. Dwaj agenci ubezpieczeniowi też nie wchodzili jej w drogę,
tak samo jak asystenci i gońcy, którzy bardziej pomagali niż przeszka­
dzali. Z wyjątkiem Todda Sinclaira wszyscy robili dokładnie to, co do
nich należało. I, w jakimś sensie, robił to także Todd - taki sam tępy
gbur, jak za życia dziadka.
Cicho szlochając, Reba odwróciła wzrok od pięknych dzieł sztuki,
które Jeremy Bouvier Sinclair zebrał w ciągu całego swojego życia.
Miesiąc nie wystarczył jej, aby oswoić się ze śmiercią Jeremy'ego.
Nawet w wieku osiemdziesięciu lat trzymał się prosto, a jego czujne
oczy zachowały młodzieńcząjasność i bystrość. Mówił wyraźną, ele­
gancką francuszczyzną. Wprowadził Rebę w świat, którego sama ni­
gdy by nie odkryła.
Pięćdziesiąt lat różnicy nie stanowiło przeszkody w ich wzajem­
nych stosunkach. Reba, która nigdy nie poznała swego ojca, obdarzyła
Jeremy'ego dziecięcą miłością. On odwzajemniał to uczucie i odczu­
wał rodzicielską dumę i satysfakcję, przyglądając się, jak dorastała,
stając się z czasem wyrafinowaną kolekcjonerką dzieł sztuki. Hojnie
dzielił się z nią rozległą wiedząo szlachetnych kamieniach, ich obróbce
i wytwarzanych z nich dziełach sztuki. Nauczył ją wszystkiego i niczego
w zamian nie oczekiwał. Cieszył się jej zachwytem, gdy udawało im
się znaleźć jakiś wyjątkowy okaz do jego kolekcji.
Gdy nadszedł czas, aby Reba rozpoczęła samodzielne życie w świe­
cie, który przed nią otworzył, Jeremy dał jej swoje błogosławieństwo,
Jego przekonanie o jej umiejętnościach, smaku i uczciwości było czymś
niezwykłym, jeśli chodzi o handel dziełami sztuki. W środowisku, w któ­
rym zwykła uczciwość stanowiła jedyny atut, poparcie Jeremy'ego było
bezcenną wartością... lecz nie tak dla Reby cennąjak jego miłość.
A teraz nie żył.
- Panno Farrall - powiedział fotograf. - Czy mamy wrócić do wy­
lotu kanionu i tam zrobić Zieloną Suitę? Wydaje mi się, że cienie nie
wyjdą dobrze na tle marmuru. Może na tej słonej równinie albo na
wydmach?
-Hej, kochanie! - zawołał Todd, zanim Reba zdążyła odpo­
wiedzieć. - Obudź się! Prawnicy odjechali. Nie ma tu nikogo, na kim
mogłabyś zrobić wrażenie swoim wielkim żalem po śmierci starego
kozła.
Reba skierowała na Todda spojrzenie złotobrązowych oczu, jasne
i twarde jak cynamonowej barwy diament, który Jeremy podarował jej
na trzynaste urodziny. Zacisnęła pięść, a pierścionek zamigotał ostro.
Dzisiaj po raz ostatni musiała znosić Todda Sinclaira, ale nie po raz
pierwszy zastanawiała się, jak taki dżentelmen jak Jeremy mógł wy­
chować taką kreaturę.
Reba zignorowała Todda i zwróciła się do fotografa:
- Chyba na wydmach będzie najlepiej. - Spojrzała na zegarek. -
Przerwa dla wszystkich. Spotykamy się na wydmach za pół godziny.
Zaczekała, aż ludzie spakują sprzęt, i ruszyła ku wylotowi Mosaic
Canyon. Kiedy ostatnia osoba znikła za załomem marmurowej ściany
kanionu, Rebeka zamknęła oczy i spróbowała powstrzymać napływa­
jące łzy. Miała jeszcze wiele do zrobienia. Warunki testamentu Jere-
my'cgo nakazywały sprzedaż kolekcji. Zrobi to, o co prosił. Przyjmie
nawet pięcioprocentową prowizję, a potem przeznaczy pieniądze na
wydanie kolorowego albumu z fotografiami okazów z jego kolekcji.
Ta książka będzie upamiętnieniem jego smaku, hołdem, jaki Reba chcia­
ła złożyć osobie Jeremy'ego Bouviera Sinclaira.
Lecz najpierw musi przeżyć ten dzień, tak jak przeżyła wszyst­
kie poprzednie od śmierci Jeremy'ego, usiłując nie poddawać się
-9-
narastającej rozpaczy i pustce. Odwróciła się i oparła policzek o mar­
murową ścianę, ciesząc się jej chłodem. Nawet w kwietniu suche wia­
try w Dolinie Śmierci nie oszczędzały nagich wzgórz, odcinających
się czernią na tle kobaltowego nieba.
Nie chciała tu przyjeżdżać. Już sama nazwa doliny denerwowała ją.
Jednak, kiedy się tu wreszcie znalazła, nie mogła nie zachwycić się tą
dziką, jałową krainą. Brakowało tu roślin, które zakryłyby nieskończe­
nie subtelne zróżnicowanie barw i kształtów, wyznaczających przebieg
wydarzeń geologicznych i er. Występowała za to ogromna różnorodność
minerałów, zarówno pospolitych, jak i szlachetnych, a ich zróżnicowa­
ne kolory i kształty świadczyły o bogatej przeszłości geologicznej doli­
ny. Można tu było spotkać pozostałości po trzęsieniach ziemi, ślady wy­
pływów lawy, zalewów morza i jezior, okresów suszy i powodzi erodu-
jących zbocza oraz wypiętrzeń gór. A wszystko to zostało zapisane na
twardej powierzchni ziemi.
Ta kraina istniała od tak dawna, a ludzkie życie było krótkie jak
okruch złotego kurzu, niesiony przez niespokojny wiatr.
Reba usłyszała kroki i odwróciła się, rozgniewana, że ktoś zakłóca
jej samotność. Drogą wzdłuż strumienia szedł w jej kierunku Todd Sinc­
lair. Jego miejskie buty i spacerowy krok nie pasowały do pierwotne
go krajobrazu.
- Czego chcesz? - zapytała ostro.
- Tego samego, co dałaś staremu Jeremy'cmu — odpowiedział Todd,
starając się jak najszybciej zmniejszyć dystans pomiędzy nimi.
Kamyki zachrzęściły pod jego stopami, grożąc potknięciem. Za­
klął i zwolnił nieco. Reba krzyknęła krzywiąc się z obrzydzenia i usi­
łowała go ominąć. Todd zagrodził jej drogę.
- No dalej, kochanie - powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę.
Wszyscy sobie poszli. Nie ma potrzeby udawać, że tak bardzo tego nie
chcesz.
Cofnęła się z kocią zwinnością, lecz Todd przyparł jądo marmuro­
wej ściany. Spojrzała na niego i poczuła mdłości. Był wysoki, ciemno­
włosy, przystojny i bogaty. Wyglądał jak prawdziwy książę. A prze­
cież równie dobrze mogłaby pocałować żabę.
- Przestanę być uprzejma, Todd. Dosyć mam wysłuchiwania two­
ich dwuznacznych aluzji i „przypadkowego" obłapywania. Chcę, abyś
trzymał się ode mnie z daleka. Czy jest to wystarczająco jasne, czy też
wolałbyś usłyszeć to od swojego prawnika?
-10-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin