112. Langan Ruth - Piosenki z dzieciństwa (The Conover's 01).pdf

(938 KB) Pobierz
6954745 UNPDF
Ruth Langan
P I O S E N K I
Z
,
D Z I E C I N S T W A
PROLOG
Dakota Południowa, 1867
Niewielka grupka żałobników stała na spalonym słoń­
cem wzgórzu, w spiekocie, którą można by porównać tyl­
ko do piekielnych ogni. Od tygodni nie padało i wyschnię­
ta ziemia zaczęła już kurczyć się i pękać z gorąca. Ciszę
przerwał daleki grzmot, ale farmerzy z Południowej Da­
koty przestali już liczyć na miłosierdzie niebios. Poczuli
tylko drżenie ziemi, gdy stado bawołów przebiegło ciężko
w poszukiwaniu resztek trawy.
Gabriel Conover stał obok matki Dorry Conover przy
grobie dziadka i patrzył, jak kolejni sąsiedzi rzucają po
garstce ziemi na zbitą z desek trumnę. Miał dziesięć lat
i po raz pierwszy pozwolono mu włożyć garnitur. Jego
mama całą noc szyła żałobne ubrania dla niego, jego dzie­
więcioletniego brata Yale'a, a także pięcioletniej Kitty.
Wyjaśniła mu, że to przez szacunek dla dziadka. W końcu
Deacon Conover przygarnął ich, kiedy nie mieli się gdzie
podziać.
Kiedy dzieci wypytywały o ojca, Dorry odpowiadała
dumnie, że po wojnie secesyjnej sam prezydent Lincoln
wysłał go z tajną misją, w której zaginął.
Gabriel tęsknił za swoim ojcem Clayem, ale łatwiej
znosił rozłąkę, wiedząc, że jest on bohaterem. Po cichu
liczył też na to, że tata wróci z workiem złota od wdzię­
cznego narodu i że Conoverowie znowu staną się prawdzi­
wą rodziną. A ponieważ był najstarszy z rodzeństwa, uwa­
żał, że do jego powrotu musi go godnie zastępować.
Yale jak zwykle zaczął łobuzować. Trącił Kitty łokciem
i szepnął, że zaraz wrzuci ją do grobu. Gabriel zauważył
wykrzywione w podkówkę usta małej i wziął ją na ręce,
nie zważając na zmęczenie i strugi potu, które lały się mu
po plecach. Trzymał siostrę w ramionach, dopóki nie za­
sypano dołu.
Kiedy sąsiedzi zaczęli się gromadzić przy swoich wo­
zach, Dorry zwróciła się do wszystkich:
- Zapraszam was na kolację. Zabiłam parę kurczaków,
więc nie zabraknie nam jedzenia.
Parę osób zawahało się, ale na widok niechętnej miny
młodszego brata ojca jeszcze raz złożyli kondolencje i po­
jechali na swoje rancza.
Stryj chwycił Dorry za ramię.
- Nie masz prawa rozdawać wszystkim dokoła mojego
jedzenia!
Dorry była zaskoczona tym wybuchem.
- Ależ Deacon, przecież to są twoi sąsiedzi! Przyje­
chali, żeby okazać szacunek twemu zmarłemu ojcu. Nie­
którzy mają ładne parę godzin drogi do domu. Powinieneś
być bardziej gościnny.
- O tak, przecież ty wiesz wszystko o gościnie - syk­
nął Deacon Junior.
Słysząc ten ton, Gabriel, który pomagał siostrze wsiąść
na wóz, obrócił się w jego stronę.
- O czym ty w ogóle mówisz? - spytała Dorry cichym,
pełnym szacunku głosem, którego używała, by dać znak,
że wie, gdzie jest jej miejsce.
- A o tym, że jestem już prawdziwym gospodarzem!
Nie żadnym Deaconem Juniorem, tylko po prostu Deaco-
nem. Jasne?!
- Jak sobie życzysz. - Skinęła posłusznie głową.
- Właśnie - mruknął, patrząc w stronę kopczyka. -
Zawsze powtarzałem staremu, że to głupota brać cztery
dodatkowe gęby do wyżywienia. Ale ty nakłamałaś mu
o Clayu, a on we wszystko uwierzył.
- Nakłamałam? Co chcesz przez to...?
Dorry obejrzała się na swoją trójkę, która przysłuchi­
wała się rozmowie.
- Przecież wiesz, że ta historyjka o misji Claya to buj­
da! Stary też musiał to wiedzieć! Mój brat nigdy do ciebie
nie wróci! - Deacon podniósł głos. - Mogłaś sobie
znaleźć porządnego męża, Dorry. Wiesz, że cię chciałem.
I popatrz, zostałaś z trójką bachorów, a twój chłop należy
do najniebezpieczniejszej bandy w całym kraju!
Gabriel usłyszawszy pełen przerażenia okrzyk siostry,
przyciągnął ją do siebie, zasłaniając uszy małej, chociaż
wiedział, że już i tak za późno. Słyszała. Wszyscy usły­
szeli te bezlitosne słowa i było to gorsze niż cios nożem
prosto w serce. Gabriel czuł się tak, jakby nagle uszło z
niego życie. Kręciło mu się głowie, a nienawistne słowa
wuja wciąż powracały.
Jego tata bandytą? Czy to możliwe? Nie, za nic nie
chciał w to uwierzyć!
Jednak ziarno zwątpienia zostało już zasiane i Gabriel
musiał przyznać, że tak naprawdę wcale nie zna ojca. Pa­
miętał go jeszcze w mundurze, wiedział, że miał walczyć,
ale poza tym wszystko tonęło w mroku niepamięci. Czyż­
by ojciec ich porzucił, zwabiony wizją łatwego zarobku?
Dorry trwała z podniesioną głową. Nie była w stanie
nic powiedzieć. Nie mogła nawet się poruszyć. A potem
nagle wzięła głęboki oddech.
- Nie będziemy cię już dłużej niepokoić. Zabierzemy
tylko nasze rzeczy i pojedziemy sobie. I... dziękujemy za
gościnę.
Wdrapała się na wóz i chwyciła lejce. W drodze po­
wrotnej wszyscy milczeli: Dorry, dzieci oraz jadący wie­
rzchem, z marsem na twarzy Deacon. W domu matka za­
częła zbierać ich marny dobytek, doradzając przy tym sy­
nom, jak go umieścić na wozie. Następnie zabrała tylko
część mocno wysuszonych plonów, a także parę kur, re­
sztę zostawiając szwagrowi. Na koniec uwiązała do wozu
młodą krowę i poleciła dzieciom, by wsiadały.
Stryj stał w drzwiach i obserwował ich z głupim uśmie­
chem.
- Chcesz, bym poprosił, żebyś została, co, Dorry?
Przyznaj, że właśnie o to ci chodzi.
Dorry bez słowa sięgnęła po lejce.
Kiedy ruszyli, uśmiech zniknął z jego twarzy. Deacon
zaczął biec za nimi.
- Dobrze, dobrze, przepraszam! Dzieci musiały w
końcu poznać prawdę. Poza tym sama wiesz, że nie masz
gdzie jechać...
- Jadę do Badlandów - wpadła mu w słowo Dorry. -
Clay powiedział, że właśnie tam będzie na mnie czekał.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin