Grzędowicz Jarosław J. - Rozkaz kochać.rtf

(69 KB) Pobierz
F KWIECIEŃ-MAJ 1990

F KWIECIEŃ-MAJ 1990

 

Jarosław J. Grzędowicz

Urodził się w 1965 r. we Wrocławiu. Jeden rok studiował biologię;

obecnie Jest na trzecim roku psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Debiut w 1982 r. w łódzkich "Odgłosach" opowiadaniem "Azyl dla starych pilotów" (późnej ukazały się tam jeszcze m.in. "Ruleta" l "Twierdza Trzech Studni"); ponadto druk opowiadań w wydawnictwach klubowych. J.J.G. był członkiem-założycielem głośnego TRUSTU, ostatnio Jest współpracownikiem "Klubu Twórców" funkcjonującego przy warszawskiej Stodole.

(mp)

 

 

Jarosław J. Grzędowicz

Rozkaz kochać

 

W życiu każdego człowieka następuje moment, kiedy staje się zupełnie kimś innym. Bezczelny gaduła, czy wyszczekana dusza towarzystwa zamienia się w nieśmiałego gamonia, zdeklarowani cynicy stają się romantycznymi kretynami o duszach poetów i wrażliwymi jak dmuchawce, twardzi, oporni faceci przeistaczają się w potulne pieszczoszki, jak dogi scharakteryzowane na pudle-miniaturki. Żałosne.

Przynajmniej tego zdania był Kris Random, kiedy pewnego popołudnia posadził kuter eksploracyjny pośrodku przygnębiającego, stepowego pustkowia. Zwolnił osłony termiczne i patrzył na strugi drobnego deszczu toczące się lirycznie po obiektywach zewnętrznych skanerów. Random był bowiem beznadziejnie i straszliwie zakochany. Nie przypominał pudla-miniaturki. Stanowił dziewięćdziesięciokilogramowy komplet wytrenowanych mięśni rozpiętych na szkielecie długości prawie dwóch metrów i powinien, zwłaszcza przy pracy, mieć w sobie nie więcej wrażliwości niż sprawna gilotyna.

Jednak w tym momencie czuł się mały i bezbronny - mimo że dysponował arsenałem, który wystarczyłby na eksterminację dużego i wojowniczego plemienia. Patrzył w ekrany i myślał ponuro, że widok za oknem znakomicie odpowiada jego nastrojowi. Pole szarofioletowych krzaczków ciągnęło się smętnie ku spłaszczonym pagórkom, a zimny wiatr gnał po nim długie fale. Górą ciągnęły niepowstrzymanie posępne, ołowiane chmury. Siąpił jesienny deszczyk. Brakowało tylko uschniętej olchy, żeby się na niej powiesić i dopełnić tego beznadziejnego pejzażu.

To był standardowy zwiad. Taki sam, jak dziewięćdziesiąt trzy poprzednie, w jakich Random brał udział i jak kilkadziesiąt podobnych, które miały miejsce na tej planecie w ciągu ostatniego miesiąca. Najpierw zasypywano planetę dziesiątkami automatycznych sond, a potem, jeżeli zaklasyfikowano ją jako nadającą się do kolonizacji, olbrzymi statek planetologiczny ustawiał się na orbicie stacjonarnej i na powierzchnię wysyłano zespoły badawcze. W skład każdego wchodziły dwie osoby. Badacz i obstawa. Taka obstawa to absolutna konieczność. Naukowiec przy pracy to osoba zajęta, która nie może mieć oczu dookoła głowy i blastera w każdym ręku, poza tym wybitne zdolności w jakiejś dziedzinie wcale nie świadczą o rozsądku i wyobraźni w życiu codziennym.

Random był obstawą. Praca jak każda inna, tyle że dobrze płatna. Na ogół była to praca męcząca, czasem nudna, częściej irytująca, zawsze niebezpieczna.

Stał za plecami naukowców najróżniejszych maści, strzelał do zwierząt najróżniejszych wielkości i najkoszmamiejszych kształtów, naprawiał urządzenia i chronił ludzi przed pożarciem, rozszarpaniem, wyssaniem, wchłonięciem, porażeniem, złożeniem w nich jaj i zarażeniem, a oni mieli go za kretyna. To był cały problem. Większość naukowców fakt, 'że ktoś musi ich chronić, uważała za osobistą obrazę, zaś samego ochroniarza za coś w rodzaju tresowanej małpy albo wyuczonego debila.

Mówili do niego głośno i wyraźnie unikając trudnych wyrazów, albo nie mówili w ogóle, dawali do potrzymania tylko solidne przedmioty i traktowali jak zbędny ciężar. Na ogół śmiał się z tego, ale tym razem wcale nie było mu do śmiechu. Tym razem, wyjątkowo, nie chciał być traktowany jak uzbrojona małpa.

Cała historia zaczęła się w czasie odprawy, jeszcze na pokładzie "Konkwistadora". Siedział w fotelu słuchając ględzenia szefa departamentu ochrony. Przedramiona swędziały go od jakichś zastrzyków, którymi nafaszerowali go faceci z medycznego, a po przestrzennej mapie sektora badawczego pełzła przerywana linia marszruty. Nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego. Rutynowy zwiad - rozpoznanie obszaru desantu i rekonesans, porównanie siedlisk, badania takie, badania siakie, wszystko było na ostatnią chwilę, jego wspólnik doktor Rosita Savonen spóźniała się. W umyśle zwykły chaos, jak to przed desantem - odebrać bieliznę, dopilnować, żeby wymienili wirnik alternatora w prawym pędniku, wydusić pieniądze od Milandera, który leci pojutrze, szef terkotał chaotycznie, w dane oczywiście wprowadzili poprawki i nagle otworzyły się drzwi sali i wszystko przestało istnieć.

To było jak piorun. Jak błysk.

W jednej chwili oszalał.

Rosita Savonen przeszła obok niego z kocim wdziękiem, usiadła w fotelu i uśmiechnęła się przepraszająco. Była, szczupłą, smagłą brunetką o miodowych oczach, w których zobaczył podzwrotnikowe słońce, plażę i gałęzie pinii na tle rozpalonego nieba. Usłyszał muzykę, poczuł zapach maciejki i smak ananasów. Przed chwila był pogodnym, niezależnym facetem. Teraz stał się niewolnikiem. Miał lecieć z nią i to ją miał chronić. Wiedział, że ją ochrom. Za każdą cenę. To już nie była kwestia pracy. To już była misja. Włos nie ma prawa spaść jej z głowy. Jeżeli straci nogi, to będzie się czołgał. Rozognię rękami rozpalone kraty, zagryzie tygrysa, ale przywiezie ją żywą z powrotem..

Teraz byli sami. We dwoje, na pustej części kontynentu. Była skazana na jego towarzystwo przez trzy dni. Trzy dni. To dość czasu, żeby poznać kobietę. Dość czasu, żeby się zaprzyjaźnić. Dość, żeby przespać się z sześcioma cichodajkami na urlopie. O wiele za mało, żeby zdobyć Rositę Savonen. Zdobyć miłość pani doktor Savonen, zwłaszcza jeżeli się jest uzbrojoną małpą. Postanowił się zaprzyjaźnić. Być uroczym, inteligentnym, wesołym i męskim wspornikiem. Przyjacielem. Nic prostszego. Postarać się nie czerwienić, nie skubać kołnierzyka i nie obgryzać paznokci. Zachować spokój i dystans do tego wszystkiego. Zabrać się do roboty.

Przestawił tokamaki na bieg jałowy i odblokował układy transportera. Szczęknęły klamry pasów, fotele zahurkotały na plastykowych prowadnicach, wizgnęła pneumatyka luku zejściówki.

- Zawsze jesteś taki mnożący? - zapytała z drwiną w głosie.

- Tylko kiedy staram się wyglądać inteligentnie. - Gdzie się podziały jego dowcipne odżywki? - Rosiła dźwignęła się z fotela i przecisnęła na tył kokpitu.

- Transporter jest na dole?

- O ile go zapakowaliśmy, to jest. - Wcisnął się za nią do luku i zsunął do wnętrza transportera nie stając na szczeblach.  ,

Zdawkowe rozmowy. Gdyby tak można było rozluźnić atmosferę. To atrakcyjna kobieta. Pewnie bez przerwy się do niej dostawiają. Jeżeli nie chciał być uznany za jeszcze jednego podrywacza, musiał zrobić coś innego. Najlepszym sposobem zdobycia takiej kobiety jest niereagowanie na jej urodę. Podobno. Trzeba udawać obojętność. Boże, jaka ona śliczna.

Ze złością zatrzasnął pasy i włączył tablicę rozdzielczą. Z jękiem otworzyły się wrota śluzy i ramię wciągarki opuściło transporter na wypaloną ziemię, między rozłożyste podpory kutra. Zwolnił sprzęgło i pojazd wystrzelił z rykiem silnika, rozgarniając maską: fioletowe, niskopienne krzaczki. Padało. Włączył dmuchawę, zmiatając rzadkie krople z obiektywów. Z tym dochodził cichy wizg turbin. Nie rozmawiali.

Pandom czuł się niepewnie. Zupełnie jakby stał na scenie. Było to idiotyczne uczucie. Nie wiedział, co ma mówić. Nie wiedział, czy ma mówić. Nie wiedział o czym mówić. W ta-' kich chwilach codzienne, niezauważalne odruchy znikają bezpowrotnie, a każdy, choćby najbardziej rutynowy gest trzeba wykonywać tak; jak pierwszy raz. W takich chwilach można założyć kapelusz do góry nogami, albo ogolić się lusterkiem. Nic nie jest pewne.

Kobiety nigdy go nie onieśmielały i nigdy nie przywiązywał do nich większej wagi. Ta, czy inna, co za różnica? Dopóki będzie miał naszywkę Administracji Astronautycznej i odznakę Departamentu Ochrony Zwiadu zawsze będą się koło niego kręciły. Będą przychodzić i odchodzić szybko, i bez problemów. Będzie pamiętał je jako epizody i znaki szczególne. Bez imion i osobowości, i zawsze będzie wolny i samotny.

Teraz chciał Rosity Savonen. Na zawsze. Chciał mieć ź nią dzieci. Chciał ją nosić na rękach.

Wziął się w garść i zaczął odstawiać obojętnego fachowca przy pracy. Włączył panoramiczny ekran. Podniósł zawieszenie wozu. Wyświetlił trasę marszruty. Podkręcił klimatyzację. Ukradkiem spojrzał w bok i nadział się na spojrzenie miodowych oczu. Badawcze i ironiczne. Mruknął pod nosem i odwrócił wzrok. Miał ochotę sprawdzić broń, ale się wstydził. Pitekantrop z karabinem.

Zablokował stery, rozpiął suwak kurtki i wydobył pudełko papierosów. Potrząsnął nim, wysuwając ustnik na zewnątrz i uniósł do ust.

- Nie poczęstujesz mnie? - spytała. Podsunął jej pudełko.

- Nie wiedziałem, że palisz - powiedział. Wzięła papierosa i trzymała czekając na ogień. Wyciągnął zapalniczkę.

- Co za kurtuazja - zakpiła. Dalej patrzyła w ten sam sposób. Jakby wiedziała i jakby ją to bawiło.

- Do usług - powiedział. - Jestem użyteczny. Prowadzę transporter, przypalam papierosy, podaję kawę do łóżka i tańczę kaczuczę.

- I mordujesz straszliwe potwory. Jesteś moim prywatnym, błędnym rycerzem płatnym od godziny. Wzruszające.

- Odrzuciła głowę i wypuściła z ust strużkę dymu. Nie odpowiedział. Transporter trzymał Się trasy pokonując łagodne wzgórza.

- Na ilu planetach byłeś? - spytała.

- Na dwudziestu dwóch. A ty?

- Na czterech. Robię doktorat.

- Ja nie.

Roześmiała się, jakby to był znakomity dowcip. Miała niski, przyjemny śmiech.

- Z jakimi naukowcami pracowałeś?

- Z różnymi. Z geologami, planetologami, ksenologami...

- A z biologami?

- Też. Sam w jakimś sensie jestem biologiem. Bardzo wąsko specjalizowanym.

- Biologiem od zabijania?

- Zwierząt. Zabijam zwierzęta, żeby nie zabijały ludzi.

- Bardzo szlachetne^

- Nie jestem szlachetny. Jestem skuteczny.

- Mam nadzieję.

Kiedy dotarli na miejsce, deszcz ustał. Transporter stał wśród skał i kamieni na dnie małego wąwozu, wokół rosły szarozielone rośliny z pióropuszami włochatych liści. Panowała cisza. Pandom włączył wykrywacz masy, który niczego nie wykrył. Dużych zwierząt nie było w pobliżu. Odpiął pas i wstał. Posila zrobiła to samo i poprawiła włosy. Zrobiło mu się gorąco. Zacisnął, szczęki i podszedł do bakisty z bronią. Kiedy otworzył drzwiczki, zachichotała.

- Wybierasz się na wojnę? - spytała. - Myślałam, że będziesz się posługiwał maczugą.

- Zginęła mi w zeszłym tygodniu - wycedził - musiałem to pożyczyć. - Zdjął z haków obwieszoną kaburami parcianą uprząż i zaczął się ubierać.

- Po pierwsze, nie oddalaj się ode mnie poza zasięg wzroku. To jest bardzo aktywna biologicznie obca planeta. Jeżeli napotkasz zwierzę, nie ruszaj się. Jeżeli ono ruszy w twoją stronę, spojrzy, jeżeli zrobi cokolwiek, co nie będzie ucieczką, padnij na ziemię, albo przynajmniej zejdź z linii strzału, jeżeli na niej będziesz i nie wchodź na nią, jeżeli na niej nie będziesz.

- A mogę sobie nazrywać kwiatków?

- Możesz sobie nazrywać czego chcesz. Tylko uważaj. -Wyciągnął pistolet impulsowy, otworzył i zamknął z trzaskiem komorę odpalania. Zabezpieczył broń i wetknął do olstra.

Planeta przywitała ich mokrym zapachem niedawnego deszczu i rozlicznymi obcymi odgłosami kipiącej wokół aktywności biologicznej. Rosita Savonen kroczyła beztrosko, kręcąc krągłe, opiętą polowym kombinezonem pupą, całkowicie spokojna i nieświadoma czyhających wokół zagrożeń.

Random szedł z tyłu, z opuszczoną i rozluźnioną prawą ręką, odbierając całym ciałem sygnały z otoczenia. Każdy kamień i każdy krzak i każda kępa ostrej, niebieskawej trawy mogły w każdym ułamku sekundy eksplodować gejzerem ślepej, jadowitej furii, syczącej i kłapiącej szczękami,- plującej jadem, porażające) prądem, wbijającej żądło. Każdy kamień, roślina i pagórek mógł być kamuflażem drapieżnika, który czeka na swoją kolej. Coś zatrzeszczało i z ciężkim furkotem skrzydeł wystartowało z kamienistej kałuży pod nogami. Pandom odetchnął i opuścił karabinek. Wydawało się, że łoskot jego serca odbija się echem od ścian wąwozu. Rozluźnił mięśnie szczęka

Jak tak dalej pójdzie, Sto puszczą mi nerwy - pomyślał.

Gdyby było tak jak dawniej, to siedziałby sobie na kamieniach, palił papierosa i raz na jakiś czas spojrzał dookoła. W tej chwili był maszyną bojową - Zlokalizować - Namierzyć -Zniszczyć. Kris Pandom - błędny rycerz płatny od godziny.

Rosita nie zwracała na niego uwagi. Pomocniczy zasobnik sunął za nią posłusznie, kołysząc się pól metra nad ziemią, słuchawka detektora masy nasunięta na prawe ucho Randoma milczała. Panował spokój.

Zatrzymali się. Rosita otworzyła drzwiczki pojemnika, zmontowała jakieś skomplikowane urządzenie i przystąpiła do pobierania próbek.

Próby wody, zwierzęta wodne, plankton, drobne owady, rośliny charakterystyczne dla siedliska-widział to dziesiątki razy. Niedobrze się od tego robiło. Ekologia.

Uniósł lekko karabinek i zaczął się: koncentrować na otoczeniu. Dno wąwozu, na którym stali, pokrywały drobne kamienie i rosły na nim dziwaczne rośliny z pierzastymi pióropuszami. Coś mogło siedzieć w ich koronach. Mogło się czaić na dole pomiędzy gigantycznymi okrągłymi liśćmi pokrytymi nalotem srebrzystych włosków. Coś mogło tkwić w tych oczkach wodnych, w których zatapiała sondę.

I tkwiło. Na kamienistym dnie coś się zakotłowało i wystrzeliło ku jej nogom dwoma rzutami wężowego ciała jak purpurowa błyskawica. Karabinek zaterkotał sucho, znacząc powierzchnię wody ściegiem małych fontann. Ściana wąwozu odpowiedziała tępym łomotem serii. Rosita stała pochylona z pobladłą twarzą, stworzenie skręcało się u jej nóg w konwulsyjnych splotach purpurowego cielska, z którego sterczały pokracznie zredukowane łapki. Zapadła cisza; a potem rozskrzeczały się ptaki. Pandom wypuścił powietrze z płuc i podszedł. Stworzenie przestało się wić i tylko krótkie kończyny uczepione do walcowatego ciała drgały konwulsyjnie.

- Masz refleks - powiedziała doktor Savonen i z bulgotem zanurzyła próbnik w wodzie.

Zmierzchało, kiedy wrócili do transportera. Rosita otworzyła zasobnik i wyjęła próby zakręcone szczelnie w plastykowych pojemniczkach. Wyglądało na to, że spędziła udany dzień.

Wojna nerwów trwała. Rosita nie zwracała uwagi na Randoma. Pandom udawał, że nie zwraca uwagi na Rositę. Pomału zaczął wątpić w swoją taktykę, tylko że w końcu nic innego nie mógł zrobić.

Stanął przy bakiście z bronią i rozpiął sprzączki pasów. Rosita klęczała na tle odsuniętego włazu przekładając swoje próby do plastykowych pudeł. Wyjrzało zachodzące słońce i Pandom mógł ukradkiem obserwować plamy ciepłego, złotego światła kładące się na jej szyi i barkach. Miała mocny profil, podkreślony lekko orlim nosem, odrobinę za długim, wyraźne brwi i zmysłowe usta. Ciekawe, kto mógł je całować? Pandom westchnął. Zdjął uprząż i powiesił na zaczepach karabinek. Tego dnia zabił jeszcze jedno zwierzę. Paskudną krzyżówkę kota z hieną o gibkich ruchach i długim pysku, który otwierał się niemożliwie Szeroko, pokazując szeregi koślawych zębów. To była jeszcze gorsza klęska niż za pierwszym razem. Kiedy zwierzę zaczęło skakać po skałach w ich kierunku, nawet się nie przestraszyła. Wyprostowała się tylko i spojrzała. Zaczął strzelać ledwo złapał je w celownik krótką serią z bezpiecznego dystansu. Pociski trafiły stworzenie poniżej szyi rozrywając mięśnie i rzucając nim o skałę. Sturlało się na dół jak drgający łachman i legło na piargu przebierając nogami. Rosita odwróciła się i odeszła. Nie okazywała pogardy. Po prostu, nic ją to nie obchodziło. Nie oczekiwał oklasków, ale mogłaby się przynajmniej uśmiechnąć. W końcu to jej bronił.

Zamknął bakistę i odwróciwszy fotel usiadł niedbale przewieszając nogę przez poręcz.

- Pomóc ci w czymś? - zagadnął. Rosita potrząsnęła głową i odgarnęła z twarzy włosy.

- Dziękuję. Tu nie mą do czego strzelać. - Podniosła pudło z próbami i zaniosła do ładowni. Pandom wzruszył ramionami. Rosita szurała i łomotała czymś w ciasnym przedziale ładowni, a w końcu wyszła, prosto w pomarańczową plamę zachodzącego słońca i uśmiechnęła się. Wyglądała prześlicznie i Pandom oszalał jeszcze bardziej.

- Zjedzmy coś. - Wcisnęła przycisk i luk zasunął się z łomotem. Potem podeszła do wnęki kuchennej i zaczęła wyświetlać jadłospis na ekranie.

-Co chcesz?,

- Wszystko jedno. To co ty. - Stała tyłem, więc mógł z całą swobodą wodzić za nią rozpromienionym wzrokiem. Pożerać ją oczyma. Rozbierać ją oczyma. Kochać ją oczyma. Patrzeć jak się krząta, taka szczupła i piękna, przygotowująca kolację dla niego. Dla nich obojga. Jakby była jego żoną. Jakby robiła kolację w ich domu. O Jezu!

Co prawda, nie było przy tym zbyt wiele roboty. Wydobyła z bakist kilka puszek i plastykowych pudełeczek, wdusiła kilka przycisków. Zdążył odchylić od ściany stół i złożyć siedzenia naprzeciwko siebie, kiedy podeszła z dwoma tackami i usiadła.

"Kolacja we dwoje" - pomyślał. - Gdyby tylko wiedział. - Mieć wino, kryształowe kieliszki, jakieś świece - to by zrobiło wrażenie. Mogłaby włożyć sukienkę. Na. przykład ten wzorzysty, jedwabny sarong, w którym widział ją po raz pierwszy. Teraz miała na sobie zielonkawe polowe portki i szaro-oliwkową podkoszulkę. Jedynym kobiecym szczegółem stroju był cienki złoty łańcuszek na smukłej, opalonej szyi. Patrzył z przyjemnością jak żuła, energicznymi ruchami szczęki, popijając wielkimi łykami. Zdecydowana kobieta, która wie czego chce i nie traci czasu najedzenie. Złowiła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Nie do niego. Do siebie. Jakby wiedziała.

- Dziwny facet z ciebie - powiedziała.

- Dlaczego?

- Tak sobie. Jak to się stało, że zacząłeś tu pracować?

- Lubię ryzyko. Lubię pracę, w której coś się dzieje. Lubię kosmos, nowe światy, wszystko dzikie i nietknięte. Lubię walczyć, strzelać, budzić się w nowych miejscach i polegać na swoim sprycie, sprzęcie i wyszkoleniu. Przygody, twarde życie... to ciekawe zajęcie dla-mężczyzny. Robiłem już różne rzeczy, ale to mnie nudziło. Nic nie robić na dłuższe metę też nie potrafię. W końcu trafiłem tutaj. Dobrze płacą... nie wiem, spodziewałaś się specjalnych motywacji?

- Tak tylko. Dlaczego na przykład nie poszedłeś do wojska? Do komandosów?

- Do wojska? A co wojsko ma do roboty? Szkolić się latami, żeby raz być użytym przeciw jakimś terrorystom? Żeby raz na pięć lat brać udział w drobnym konflikcie granicznym? Zresztą nie mam ochoty zabijać ludzi. Poza tym, tutaj działam na własną rękę. Nie znoszę szarży i rozkazów - tu jestem wolny i niezależny. - Zaczęła się śmiać. Nagle i gwałtownie. Tak, jakby opowiedział znakomity dowcip.

- Przepraszam. To me z ciebie, tylko tak, coś mi się skojarzyło. - Napiła się kawy i odsunęła od siebie tackę. Zamilkł i siedział speszony żując peklowaną wołowinę jak skrawek papieru.

- Nie przejmuj się tak. Wyglądasz jak gladiator, a peszysz się jak panienka. Masz kogoś?

- Kogoś?

- Kobietę, narzeczoną, dziewczynę?

- Na stałe nie.

- Tylko dziesiątki chwilowych, co?

- Słuchaj, to nie jest tak... - zaczął. Znowu zaczęła się śmiać.

- Co ty? Będziesz się tłumaczył? Stary! Przecież wiem, jak jest. Nie jestem zazdrosna: W końcu tylko mnie bronisz przed smokami. Powiedz, co byś zrobił, gdyby mnie coś zeżarło? Pomściłbyś mnie? - Wzruszył ramionami. Kpiła sobie z niego. Czyżby to aż tak było widać? Pewnie zachowywał się jak idiota.

- Nie wysilaj się - powiedział - to dla mnie po prostu praca.

Dlaczego na pokładzie nie ma alkoholu? Jak mógł nie wziąć żadnego alkoholu? Upić ją. W ostateczności samemu się upić. Królestwo za butelkę jałowcówki. Zapalił papierosa.

- Powiedz mi coś o sobie - zaproponował - masz męża? Dzieci?

- Nie mam męża ani dzieci. Nie mam na to czasu. Może później. Nigdzie mi s4 nie śpieszy. Ale nie jestem samotna. I nie jestem do wzięcia. Sama wybieram sobie mężczyzn. Tarzanie.        '

- Nie robiłem ci żadnych propozycji.

- Bo tobie się wydaje, że już mnie kupiłeś. Siedzę w twoim transporterze, wozisz omie, ochraniasz, jesteśmy sami. Zdaje ci się, że jak jesteś takim wspaniałym samcem, obwieszonym armatami, to mi od razu stanik pęknie?

- Nie nosisz stanika - rzekł Pandom. - A ja nie lubię dyskutować z feministkami. Są nudne i fanatyczne: Zresztą większość z nich to lesbijki.

- Nie jestem feministkę. Po prostu wiem o tobie więcej, niż ci się zdaje. Wiem nawet więcej, niż ty sam wiesz.

- Trochę ci się to wszystko poplątało, ale i tak - imponujące.

- Co?

- To, że tyle o mnie wiesz. Skąd?

- Mniejsza z tym. Kiedyś ci powiem. Żal mi cię.

- Żal?! Mnie?!

- Tak. Zresztą powiedziałam za dużo. Posłuchaj. - Dotknęła jego ręki. Miała delikatne, ciepłe palce. - Wiele rzeczy w życiu okazuje się pozorem. Jesteś sympatycznym chłopakiem i wiele rzeczy mogłoby wyglądać inaczej. Ale to nie twoja wina.

- Dziewczyno, o czym ty mówisz?!

- Nieważne. Sama już nie wiem, co mówię. - Uścisnęła lekko jego dłoń i wstała zabierając tacki i kubki. Zniknęła w kuchennej wnęce, zawył młynek do śmieci, a ona zaczęła mówić o jutrzejszym dniu, o badaniach i pogodzie. Random nie słuchał. Coś nie zostało dopowiedziane, a Random nie znosił niedomówień. Ona wiedziała. To jasne. Wiedziała od samego początku. Tylko o co, u diabła, chodzi w tej całej gadce?

Wstał i otworzył swoją osobistą bakistę. Miał tam książki, bieliznę, papierosy, karty, kasety, przewracał to wszystko nerwowo szurgając przedmiotami. Na kutrze coś by się znalazło, ale tutaj... Wstał i kopniakiem zatrzasnął drzwiczki. To jest klęska. Ona wie, i ma to gdzieś. Bez względu na to, co tam miała na myśli, to jest klęska. Z jakichś niejasnych kobiecych powodów - nieważne. Zaraz. W kuchni? Nie. Ostatnio latał z tym geologiem Hansenem. Facet był regularnym... gdzie on spał? Na trzeciej hundce. Kucnął przy trzeciej hundkoi, podniósł żaluzję, wysunął materac i wsadził rękę głęboko w podręczną niszę na drobiazgi. Jest! Jak rany, jest! Wiwat stary oliwa Hansen! Alkoholiczny święty Mikołaj. Potrząsnął piersiówka, niewiele tego, ale zawsze. Zbierze się ponad ćwiartka.

Random usiadł przy stoliku, wydłubał papierosa z pudełka i otworzył butelkę. Zapalił i pociągnął łyk. Taki bez przesady. Na początek. Rosita wyszła z kuchni z foliowym opakowaniem sześciu puszek lemoniady. Szurnęła je po blacie i usiadła naprzeciwko.

- Napijesz się? - Skinęła głową. - Przyniosę jakieś szklanki.

- Daj spokój - powiedziała. - Nie latam od wczoraj.

Wzięła od niego butelkę i pociągnęła spory łyk. Skrzywiła się, oddała butelkę i rozerwała folię, wzięła sobie puszkę. Random otworzył drugą.

- Słuchaj - zaczął niepewnie. - O co ci chodziło przed chwilą? Męczy mnie to. - Pokręciła przecząco głową i odgarnęła włosy.

- Nic. I nie mówmy o tym. Dowiedziałam się czegoś. Czegoś, czego nie powinnam się była dowiedzieć.

- Czegoś o mnie?

- Tak i nie. Zresztą, sam się kiedyś dowiesz. Nie pytaj więcej. Chcę o tym zapomnieć. Gdybym potrafiła, wszystko by było inaczej.

- Wszystko?

- To, co cię męczy. Nie chcę o tym mówić. Nie chcę, rozumiesz! Daj butelkę. - Podał jej butelkę. Wypiła i bardzo szybko popiła lemoniadą. Wzdrygnęła się. - Nie chcę już pić. Nie umiem. Wolałabym się upić.

- Dlaczego?

- Dlatego. Przestań mnie męczyć. Nic cię to nie obchodzi.

- Dobra. Przepraszam. Nie powinienem był pytać.

- Nie powinieneś. Gdzie mam spać?

- Możesz w mojej sypialni, ja się prześpię na kanapie w salonie.

- Och, nie zgrywaj się.

- W tym transporterze jest sześć hundkoi. Jedna jest zajęta, ale wszystkie są do twojej dyspozycji.

- Już mówiłam, że sama o tym decyduję.

- Masz wolny wybór. - Pociągnął tyk żytniówki, a potem, papierosa. Rosita wstała i podeszła do otwartej koi Hansena.

- To twoja?

- Strzał w dziesiątkę - to nie moja. - Wydobyła z bakisty swój śpiwór i rozwinęła go na materacu, potem znalazła kosmetyczkę i poszła do łazienki. Random też wstał od stołu, wziął butelkę, wlał przyzwoitą dozę do na wpół pustej puszki, zabrał papierosa, zapalniczkę i kołysząc płynem w pojemniczku ruszył do wyjścia. Przeszedł ciasny korytarz między ładownią i łazienką i skręcił do śluzy. Właz odsunął się ze świstem pneumatyki ukazując pochmurną noc, czarną jak smoła.

Random usiadł na schodkach trapezu, usiłując dojrzeć gwiazdy. Znowu mżyło. Gdzieś w głębi nocy zwierzęta rozmawiały obcymi głosami. Coś postękiwało, gwizdało, tupało, szeleściło krzakami.

Coś się dzieje. No więc, dowiedziała się czegoś. Mętne aluzje, że może chciałaby, gdyby nie to coś, czego się dowiedziała. O co, do jasnej cholery, chodzi? Nic z tego wszystkiego nie będzie. Do diabła z tym. Pociągnął łyk i zapatrzył się w noc, ale widział tylko ją. Widział, jak się uśmiecha, pokazując ładne, białe zęby, jak odgarnia włosy z twarzy, jak trzyma go za rękę.

Po co się męczyć. Dopił resztkę. W ciemności, poza plamą światła padającego z włazu zapłonęło troje purpurowych oczu. Rzucił w nie puszką. Zaklekotała o kamienie i oczy zgasły. Wyrzucił papierosa, wstał i poszedł do kuchni. Otworzył wnękę medyczną, a potem apteczkę. Znalazł buteleczkę i wyrzucił czerwoną kapsułkę na dłoń. Libidan. Dają to wojsku. Dają to astronautom. Jedna kapsułka i spokój z kobietami na dziesięć godzin. Tylko, że to załatwia tylko fizyczną stronę problemu. Znalazł kubek, nalał wody, po czym trzasnął kapsułkę do zlewu i wylał wodę.

Szczęknęły drzwi do łazienki, potem wizgnął zamykany właz wejściowy. Rosiła przeszła przez kabinę naga, ubrana tylko w trójkąt skąpych, niebieskich majtek i podeszła do bakisty. Random poczuł na całym ciele lodowate ciarki. Krągłe, drobne piersi kołysały się kiedy szła, potem kiedy nachylała się przy balaście. Poczuł, że krew uderza mu do twarzy. Niemal usłyszał szelest napełniających się naczyń krwionośnych.

- Rosiła - prawie wyszeptał. Małe dłonie, smukłe uda i płaski brzuch. Ciemne włosy opadały jej na twarz. Odgarnęła je i wtedy coś w nim pękło. Podszedł i wziął ją w ramiona. Przywarła do niego całym ciałem, poczuł jej dłonie na plecach, na karku. Odrzuciła głowę w tył, poczuł na wargach gorący oddech, po czym zesztywniała i jej usta uciekły na bok. Odwróciła głowę i odepchnęła go lekko.

- Nie - szepnęła - nie mogę tak. Nie mogę. Puść mnie.

- Co się stało? - zapytał ze ściśniętym gardłem.

- Nic. Przepraszam. Naprawdę. Uwierz mi, że nie mogę. To nie fair wobec ciebie.

- Znowu to coś?

- Tak. Puść mnie, Kris. Przepraszam cię. - Puścił ją z poczuciem zupełnej bezradności. Odwróciła się, ukazując szczupłe plecy i ramiona okryte ciemnymi włosami. Wydobyła świeżą podkoszulkę i wciągnęła ją przez głowę. Random usiadł i zapalił następnego papierosa-

Tej nocy wziął kapsułkę i udało mu się zasnąć.

 

Rano prawie nie rozmawiali. Zjedli śniadanie, a potem ruszyli. Random usiadł przy sterach i poprowadził pojazd poprzez wąwóz, lawirując między głazami i przejeżdżając przez mniejsze kamienie. Było pochmurno.

W wapiennych ścianach wąwozu pojawiły się jaskinie, a sam kanion rozszerzył się i roślinność była tu znacznie gęstsza. Random prowadził w milczeniu

Kiedy dojechali na miejsce, rozległ się brzęczyk trasera. Transporter stał kilkanaście metrów od niewielkiego stawu.

- To jest to jeziorko - odezwała się Rosita z zadowoleniem. - Tam na górze, za wąwozem znajduje się step, a tu jest wodopój. Widzisz ścieżki?

- Widzę - powiedział Random. Wodopój oznacza różne zwierzęta. Bardzo różne. Random wstał i przygotował broń. Obyło się bez docinków.

Przy wodopoju panowała martwa cisza. Zwierząt nie było widać, jeżeli nie liczyć kilku wielkich ptaków, które na ich widok poderwały się z ciężkim łopotem skrzydeł i zaczęły krążyć w górze. Jak sępy - pomyślał Random. Czuł niepokój. Rosita szła spokojnie, zasobnik ze sprzętem sunął za nią posłusznie, i nigdzie nie było śladu najmniejszego zagrożenia.

Czuł ucisk impulsowego karabinka założonego na automatyczny podajnik złożony wzdłuż pleców. Jeden ruch przedramienia i masz broń w ręku. Dwie dziesiąte sekundy. Jednak czuł niepokój. Nieokreślone przeczucie dławiące gdzieś w dołku. Za gładko to wszystko szło.

Stanęli nad brzegiem stawu i Rosita zaczęła montować swój sprzęt.

- Weźmiemy próby wody, potem poszukamy śladów zwierząt, które z tego korzystają - mówiła - na noc założymy pułapkę fotograficzną i po robocie. - Sonda z bulgotem zanurzyła się w wodzie. Rosita przygotowała sobie rząd plastykowych pojemniczków, odwróciła się i wydobyła próbnik. Po ciemnej powierzchni wody przesunęła się zmarszczka drobnych fal, ale nie było wiatru. Random podszedł do brzegu i spojrzał uważniej.

Wszystko nie trwało nawet sekundy.

Tuż przed jej nachyloną twarzą woda wystrzeliła nagłym gejzerem. W rozprysku drobnych kropel zdążył zauważyć biały, obły łeb na giętkiej członowanej szyi i dwa hakowate odnóża, które objęły Rositę i wciągnęły pod powierzchnię. Zaklekotał podajnik i broń wskoczyła Randomowi do ręki, ale nie było do czego strzelać. Było po wszystkim. Powierzchnia wody uspokoiła się. Porzucony próbnik pływał przy brzegu, na którym leżały rozsypane pojemniki, jeden z nich z cichym bulgotem napełniał się wodą. Było po wszystkim. Spojrzał na rozsypany przy brzegu sprzęt i w tym momencie eksplodował rozpaczą i bezsilną furią.

- Rosita! - ryknął głosem dzikiego zwierzęcia i runął w wodę. Wiedział doskonale, że idzie o sekundy. Rosita znajdowała się pod powierzchnią i walczyła z koszmarnym stworzeniem. W tej sytuacji, powietrza mogło jej wystarczyć najwyżej na dwadzieścia sekund.

Woda w bajorze była płytka - sięgała mu do ramion, zaś sam stawek miał nie więcej niż trzydzieści metrów kwadratowych. Żadne duże zwierzę nie mogło w nim mieszkać na stałe. Nabrał powietrza i zanurkował. Woda była mętna, ale nie tak, żeby nic nie było widać - widoczność sięgała dwóch metrów. Część mózgu, sparaliżowana przerażeniem i rozpaczą została wyłączona. Random stał się bojową maszyną. Potrzebował kilku sekund, żeby spenetrować dno jeziorka. Nie było żadnych śladów. Zapalił diodową latarkę przymocowaną do lufy karabinka i smuga światła rozcięła brudnozieloną otchłań. Dostrzegł pod nawisem ściany wąwozu czarną szczelinę wysokości metra i wypłynął na powierzchnię.

Umiał błyskawicznie kalkulować szansę - tego go nauczono.

Stworzenie nie rozszarpało jej natychmiast - w wodzie -czyli wciągnęło ją do tej jaskini. Tam, w głębi musi być więcej miejsca - o ile kanał idzie do góry, ponad poziom lustra wody - jest szansa. Dziewczyna się nie utopi, a on będzie mógł działać.

Pięć sekund na hiperwentylację płuc i pod wodę. Złamał się w pół i zanurkował stromo trzymając broń przed sobą. W szczelinie było dużo miejsca, co zrozumiałe - zwierzę było duże. Kanał prowadził ukośnie w górę, a więc do powietrza. Drobiny pyłu kołysały się w świetle latarki. Sięgnął po omacku do regulatora mocy karabinka i przesunął go do przodu. Od tej chwili miniaturowe pociski jego broni uderzą w cel z większą prędkością początkową i wytworzą w momencie trafienia pola siłowe o większej średnicy. Teraz miał w rękach niemal szybkostrzelne działko.

Krew zaczęła mu łomotać w skroni i stalowa obręcz ścisnęła płuca jak beczkę. Po następnej sekundzie kamieniste dno, nad którym płynął uniosło się jeszcze bardziej do góry i zobaczył przed twarzą falującą lustrzaną powierzchnię, w której odbijało się oślepiające światło jego latarki.

Przebił ją głową i wyskoczył nad wodę z bronią gotową do strzału, chwytając powietrze między dziko wyszczerzonymi zębami. Korytarz wiódł dalej pod górę, W stropie znajdowało się jeszcze odgałęzienie, przez które wpadała odrobina bladego światła - a więc jest jeszcze jedno wyjście. Zza zakrętu dobiegł grzmiący jadowity syk i jej krzyk - krztuszący się wodą spóźniony krzyk wstrętu i przerażenia - jej głos. Random rzucił się wzdłuż korytarza chlupiąc wodą tryskającą z butów, klekocąc uwieszonym na pasach uzbrojeniem, z karabinem przy biodrze.

Wyminął zakręt korytarza i wtedy światło latarki wypełniło niewielką jaskinię. Stworzenie było ogromne - miało ze trzy metry wysokości, obły, biały łeb pokryty białymi płytkami jak pancerz żółwia, z dwojgiem owalnych oczu po bokach, długie odnóża złożone jak u modliszki wyrastały z pionowej części tułowia okrytej pancerzem. Niżej zdążył jeszcze dostrzec drugą, owalną jak beczka, z dwoma parami płetwowatych nóg.

Rosita leżała wciśnięta między kamienie pod ścianę komory i nie mogła się ruszyć, bo długi ogon stworzenia, opatrzony hakami przyduszał ją do ziemi. Wokół niej kłębiły się ciała i kończyny gromady małych potworów. Owalne głowy unosiły się na giętkich szyjach i z sykiem strzelały w jej kierunku. Rosita zasłaniała się ramieniem i przesiąknięty krwią rękaw kurtki wisiał już w strzępach. W pieczarze cuchnęło.

Lustracja trwała ułamki sekundy. Stworzenie błyskawicznym ruchem odwróciło się do Randoma i sycząc jak krztusząca się sprężarka rozwarło paszczę wysuwając lśniące dziąsła najeżone palisadą hakowatych zębów. Masywny łeb z wysuniętą szczęką i kolczaste kończyny skoczyły w jego kierunku i wtedy otworzył ogień. Ogłuszające staccato karabinka wypełniło pieczarę. Zapanowało piekło. Łoskot ziejącej ogniem broni, nieziemski pisk, dym, trzepot kończyn, rozpryskujące się tkanki, wściekły ryk Randoma. Stworzenie szarpnęło się do tyłu szatkowane strumieniem pocisków i runęło pod ścianę miotając się w konwulsjach. Pandom wskoczył do jaskini i przeciągnął ogniem po potomstwie zwierzęcia.

Rosita nadal leżała między kamieniami. Przyciskała do brzucha pokrwawioną rękę i dyszała trzęsąc się jak w febrze. Szeroko rozwarte brązowe oczy nie widziały nic.

- Rosita... - szepnął. Objęła go za szyję. Podniósł ją na jednym ręku jak dziecko, drugą ręką podniósł broń i ruszył do wyjścia. Przecisnęli się przez korytarz do rozgałęzienia, potem Pandom wślizgnął się w górną odnogę i wciągnął ją za sobą. Dała się prowadzić zupełnie biernie i wciąż dygotała. Na końcu korytarza widać było światło.

Wyszli z pieczary w ścianie wąwozu i zeszli po kamieniach. Jeziorko wyglądało tak samo jak przedtem i biały stelaż próbnika wciąż pływał przy brzegu. Transporter stal nieruchomy w tym samym miejscu i niewiarygodnie bezpieczny. Wciąż było cicho i spokojnie. Kiedy zeszli na dół, Rosita wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Płakała w jego ramionach, a on głaskał ją trzęsącymi się rękami, całował po włosach, sam znajdując się na granicy histerii. W tym stanie weszli do transportera.

Random otworzył wnękę medyczną, wysunął kozetkę i włączył układy diagnostatu. Rosita drżała coraz gwałtowniej, spazmatycznie wciągając powietrze. Przeraził się, że zwierzę było jadowite i że ona umrze teraz, na jego rękach. Zdarł z niej ociekające wodą ubranie i nagą ułożył na kozetce. Zaciągnął pasy i włączył program ATAK NIEZIDENTYFIKOWANEGO ZWIERZĘCIA SZOK + OBRAŻENIA. Układy automatu ożyły, rozległo się miarowe popiskiwanie wskaźników. Ultradźwiękowa końcówka z ampułką środka uspokajającego dotknęła jej ramienia i drżenie ustało.

Random sam zaczął dygotać. Wziął się w garść. Zdjął mokre ubranie i założył suche. Znalazł butelkę i w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin