Dębski Czy to pan zamawiał tortury.txt

(15 KB) Pobierz
Eugeniusz D�bski

"Czy to pan zamawia� tortury"

Litteheart zaczerpn�� �y�k� bryi z garnka. Gor�ca papka rozla�a si� po j�zyku, 
pojedyncze w��kna naci kalarepy - od dwu dni podstawa po�ywienia - osiad�y na 
j�zyku. Jaka� grudka, zapewne strz�p mi�sa wydarty z �opatki znalezionej
wczoraj na zapleczu sklepu mi�snego, sturla�a si� do gard�a.
Voy zmusi� si� do zamkni�cia ust i kilkakrotnego poruszenia j�zykiem. Rzuci� 
�y�k� na odarty z wyk�adziny blat sto�u i szybko popi� zup� przygotowan� 
wcze�niej wod�. Gdy rozlu�ni� mi�nie krtani, co jak odkry� wczoraj, pomaga�o w 
konsumpcji cuchn�cych
posi�k�w, nieprzyjemny smak zgnilizny rzuci� nim w kierunku kranu. Pi� d�ugo, a 
potem staraj�c si� oddycha� przez usta wy��czy� palnik i wybieg� do pokoju. Na 
parapecie suszy�y si� trzy pety, przesun�� palcem najd�u�szy - drugie danie, 
chwyci� �redni i
w tym momencie kto� delikatnie zastuka� do drzwi.
Litteheart zamar� z szeroko otwartymi oczami, odbi�o mu si�, prze�kn�� �lin�, 
ale tylko ruch krtani r�ni� go w tej chwili od hyperrealistycznego manekina. 
Stukanie powt�rzy�o si�. By�o r�wnie delikatne jak wcze�niejsze, subtelne. Voy 
szarpn�� si� i
wolno podszed� do drzwi. Dr��cymi palcami przesun�� zasuwk� i ostro�nie, jakby 
spodziewa� si�, �e runie na niego oceaniczna fala, poci�gn�� drzwi do siebie. 
Szczup�y brunet z ma�ym, szczurzym w�sikiem, w umiarkowanie eleganckim 
garniturze u�miechn��
si� s�u�bowo, sk�oni� lekko g�ow� z r�wnoczesnym przesuni�ciem ca�ego cia�a w 
kierunku pokoju Voya i zapyta�:
*Czy to pan zamawia� tortury?
Litteheart odruchowo odsun�� si� utrzymuj�c dystans, glupn�o mu w gardle, 
poruszy� kilka razy praw� d�oni� i pokr�ci� g�ow�.
*Na pe... na... na pewno nie... ykh! czkn�� nerwowo.
Brunet wsun�� si� na zwolnione przez Voya miejsce. Za nim zza �ciany wy�onili 
si� jeszcze dwaj wygl�daj�cy jak czterej. Ca�a grupa w tym samym szyku - 
Litteheart ty�em, pozostali trzej za nim - weszli do pokoju.
*Pan Voy T.K. Litteheart? Prawda? - utrzymuj�c u�miech zapyta� pierwszy.
*Ja na pewno nie zamawia�em tortur - z przekonaniem wydusi� z siebie Voy.
*Przecie� pytam tylko, czy to pan jest Voy T. K. Litteheart? - Brunet uni�s� 
brwi i przekrzywi� g�ow�. G�os mia� ciep�y, mi�kki, m�wi� jak piastunka do 
trzyletniego brzd�ca.
*No... J-ja...Ale przecie� m�wi�..
*Dobrze - ciut g�o�niej powiedzia� brunet wyra�nie dziel�c s�owo na sylaby. - 
Tylko o to mi chodzi�o. Reszta jest dla nas jasna: mamy zlecenie, mamy klienta - 
wykona� kr�tki gest r�kami jakby chcia� obj�� Littehearta, ale od razu je 
z�o�y�. - Nie ma
�adnych przeszk�d, �eby zacz�� ju� teraz.
Jego prawy bark wykona� kr�tki ruch do przodu i w tej samej sekundzie, ci co 
wygl�dali jak czterej, ma�ymi �ukami obeszli bruneta i wysun�li si� na pierwszy 
plan. Voy kwikn�� i rzuci� si� na bok, staraj�c cho� na kr�tko, przynajmniej na 
kilka sekund
odgrodzi� si� sto�em od apokaliptycznych go�ci. Po p� kroku jego twarz uderzy�a 
w d�o� jednego z goryli, a kr�tki lot w przeciwnym kierunku przerwa�a r�ka 
drugiego.
*Nie-e-e! - krzykn�� Voy. - Nie chc�! To pomy�ka! - wysun�� r�ce w kierunku obu 
gigant�w. - A-u-a-a! - zaskowycza�.
Ten z lewej chwyci� go gar�ci� za w�osy na g�owie. Cia�o Littehearta pos�usznie 
wykona�o taniec brzucha, powt�rzy�o kolisty ruch r�ki oprawcy z pewnym 
flaczastym op�nieniem - najpierw g�owa, potem szyja i dalej : klatka piersiowa, 
biodra, uda,
podudzia i stopy. Szurn�y podeszwy. �zy trysn�y z oczu, a z gard�a Voya wydar� 
si� kr�tki skowyt. Kr�tki, bo drugi gigant bez specjalnego zaanga�owania 
wpakowa� mu pi�ch� w �o��dek. Nikt nie przeszkadza� mu w bezw�adnym locie ku 
pod�odze. Zwija� si�,
szlochaj�c i zbieraj�c �miecie na ubranie, potem ucich�, z rozpacz� czekaj�c na 
ci�g dalszy. W wyja�nienie i happy end przesta� wierzy�.
*To pomy�ka - chlipn�� bez wiary z g�ow� w okolicy kolan.
*Tfu! - us�ysza� z g�ry. - Jeszcze skurczel udaje. �lina mi g�stnieje jak widz� 
takiego. Dopiero wtedy lubi�...
*Zamknij si�, Coffin - powiedzia� mi�kko brunet.
*Tr�ci� go jeszcze? - w��czy� si� trzeci g�os.
*I b�dziesz p�niej ni�s�? - stopy bruneta wykona�y zwrot i kilka krok�w w 
kierunku drzwi wej�ciowych.
Voy poczu� c�gi na przedramieniu, poderwa� si� ratuj�c staw przed wyrwaniem, 
podpar� na drugiej r�ce i "wsta�" na nogi. Dygota� oczekuj�c ciosu, usi�owa� 
jedn� r�k� os�oni� splot s�oneczny krocze, nerki, w�trob�, twarz. Trzymaj�cy ho 
olbrzym
flegmatycznie trzepn�� d�oni� w przedrami� Voya. Sparali�owana b�lem r�ka zwis�a 
wzd�u� cia�a. Voy rykn�� i szarpn�� si�. Drugi z oprawc�w pacn�� go w otwarte 
usta zmieniaj�c wargi w dwa cienkie p�aty krwawi�cej tkanki.
*B�dziemy szli, co, serde�ko? - zapyta� ten trzymaj�cy pod rami�.
Szarpn�� Voyem i powl�k� za sob�. Nie przejmowa� si� tym, �e kolana Littehearta 
wybijaj� skomplikowany rytm na stopniach, �e wysoki metalowy pr�g rozdar� 
materia� lichych spodni i zdar� sk�r� na kolanach. Wy�ama� Voyowi rami� ze stawu 
wrzucaj�c ofiar�
do budy poduszkowca.
Tego, �e by�y tam pr�cz niego jeszcze trzy spore beczki, kt�re przez ca�y czas 
podr�y turla�y si� po pod�odze, bez przerwy naje�d�aj�c na Voya, ten ostatni 
nie pami�ta�.
Odzyska� przytomno�� pod wp�ywem kub�a zimnej wody. Siedzia� pod �cian� 
przemoczony do suchej nitki, twarz pulsowa�a b�lem, ognista obr�cz otacza�a staw 
barkowy, t�pe ostrze wbite w �o��dek tamowa�o oddech. Voy zaskowycza� cicho i 
zwali� si� na lewy
bok. Od uderzenia g�ow� w tward� pod�og� krople wody z rz�s opad�y i zobaczy�, 
�e �ciany sporego pokoju zas�oni�te s� sprz�tem, na widok kt�rego przesta� 
kontrolowa� odruchy fizjologiczne. Pejcze, baty, pa�ki kajdany, �a�cuszki, kilka 
popl�tanych
wyci�g�w zwisa�o z sufitu. Par� szaf i cztery dziwnej konstrukcji fotele 
dope�nia�y umeblowania. I du�y st� prawie w centrum pomieszczenia. St� o 
niew�tpliwie specyficznym przeznaczeniu. Pod przeciwleg�� �cian� czekali ju� 
dwaj giganci i wysoki,
prawie tak wysoki jak oni, ale du�o chudszy -facet. Ca�a trojka ubrana by�a w 
opi�te kombinezony. Ich po�ysk �wiadczy� o tym, �e s� wodoodporne. Voy 
zrozumia�, �e �atwo je op�uka�, na przyk�ad z krwi.
*To kofmar... - Szarpn�� si� i usiad�. Zmia�d�one wargi porusza�y si� 
niezale�nie od woli. Oddycha� ze �wistem, co kilka sekund wyrywa� si� z gard�a 
j�k. - Ch...Chr...e-ych... paowie... ch... za so? Fecies... ja... nikomi...
Jeden z goryli westchn�� i oderwa� od �ciany. Zerkn�� na chudego i zapyta�:
*Wypiernicz� mu? Czy potem?
Chudy cmokn�� z niezadowoleniem i pokr�ci� g�ow�. Splun�� na pod�og�.
*Przesz, kurza dupa, wiesz, �e najpierw zak�adamy wibrator, nie? Musi by� 
urozmaicenie, samo mordobicie nie za�atwia zlecenia. - Klepn�� jednocze�nie obu 
pomocnik�w w brzuchy. - Dawajcie go na fotel i b�dziemy zaczyna�.
Podszed� do pomalowanej na bia�o szafki i zdj�� z najwy�szej p�ki b�yszcz�cy 
aparacik, pod��czy� do niego dwa przewody i obejrza� si� na pomocnik�w.
*No? Otw�rzcie mu g�b�. - Pogoni� ich skinieniem g�owy.
*- Co si� b�dziemy spieszy�? - mrukn�� ten stoj�cy wci�� jeszcze pod �cian�. - 
Facet b�dzie bawi� u nas trzy tygodnie. Boj� si�, �e zabraknie dla niego 
zabawek.
*To wtedy Vogelmeister si� nim zajmie. Na razie za wcze�nie si� tym przejmowa�. 
Niech wytrzyma tyle, ile tu jest - charkn�� soczy�cie i splun�� znowu na 
pod�og�.
Voy zemdla�.
*Koniak? - MacIvor przechyli� g�ow� pokryt� szpakowat�, obowi�zuj�c� na jego 
stanowisku czupryn� i uni�s� butelk� pytaj�cym gestem ponad blat barku.
Voy zacisn�� d�onie na por�czach fotela. W lewej pozbawionej czwartego palca, 
lekko zak�u�o. Rozwar� zaci�ni�te wargi.
*Ty bydlaku! - wycedzi�. - Z torbami p�jdziesz, faszysto! My�lisz, �e koniaczek 
za�atwi spraw�? M�wi�em twoim katom, �e to pomy�ka, ale ci sady�ci...
*Pa-anie Litteheart - �piewnie powiedzia� MacIvor. - Ustalmy jedno - pan 
zam�wi�... - Uniesion� d�oni� powstrzyma� protest Littehearta. - Niech pan da 
sko�czy�! Zam�wi� pobyt w naszej firmie, zaraz to udowodni�... - wskaza� r�k� 
biurko - ...pobyt na
trzytygodniowym seansie, o prosz�: dzia�ania manualne, bod�ce piro, "zapach 
pustyni", "przedsmak ma��e�stwa", teraz tak... - przebieg� oczami stron� - 
...dzia�ania specjalne: masa� totalny, wibratory, przedmuch, psychoje�, "organy 
Torquemady" ...
Dalej ... Dwutygodniowe leczenie, jak widz� udane. - Popatrzy� na Voya, rzuci� 
kartk� na biurko i podszed� do stolika. Stawiaj�c butelk� odchyli� wskazuj�cy 
palec i wskaza� nim lew� d�o� Littehearta. - To te� jest w umowie. Wszystko pan 
otrzyma� -
Wzruszy� ramionami.
Wr�ci� do biurka po papiery i po�o�y� je przed Voyem. Zlecenie. Numer konta. 
Trzy tygodnie. Okaleczenie. Leczenie. Voy chwyci� kieliszek i wla� zawarto�� w 
gard�o.
*To absurd - wytchn�� z siebie. Nie znosz� fizycznego b�lu. Mog�em umrze�. - 
Pokr�ci� g�ow�. Poczu�, �e �zy w�ciek�o�ci nap�ywaj� mu do oczu. - Nie jestem 
idiot�, do cholery!
*Motywacje naszych klient�w nas nie interesuj�. - MacIvor u�miechn�� si� mi�o. - 
Oczywi�cie, wi�kszo�� to lubi, ale - niech pan mi wierzy - bardzo cz�sto potem, 
w tym gabinecie, wys�uchuj� ca�ej masy skarg, gr�b, obietnic zemsty. Ile razy 
musia�em
wzywa� ch�opak�w... Zrobi� smutn� min� i westchn�� lekko.
Voy poczu� w�ciek�e �omotanie w skroniach, powietrze zg�stnia�o nagle i oparzy�o 
p�uca. MacIvor spokojnie przyjrza� si� klientowi, si�gn�� do butelki i cienkim 
strumyczkiem zala� dno kieliszka Voya.
*Niech pan wypije - powiedzia�. Podpisze pan zlecenie wyp�aty i rozstaniemy si�. 
Chyba, �e chce pan od razu, na gor�co, zam�wi� nast�pny seans.
*- Czy pan sobie kpi? - wrzasn�� Voy. - Przez jakie� idiotyczne nieporozumienie 
sp�dzi�em w tej katowni trzy tygodnie i mam zamawia� jeszcze jeden seans? Jestem 
szcz�liwy, �e w og�le �yj�.
*Zaraz. - MacIvor uni�s� d�o� i cofn�� g�ow� w ramiona. - Skoro naprawd� �le si� 
pan bawi�, trzeba by�o zerwa� kontrakt. Straci�by pan troch� pieni�dzy, ale 
skoro...
*Jak? - Litteheart zerwa� ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin