Roberts_Nora_-_Zamek_Calhounów_t1_-_Rodzinne_gniazdo.rtf

(330 KB) Pobierz
PROLOG

PROLOG

 

Bar Harbor, Maine, 12 czerwca 1912

 

Zobaczyłam go, gdy stal na urwisku nad Zatoką Francuza. Był wysoki, ciemny i młody. Skulony, jakby się przed kimś bronił, w jednym ręku niczym szablę trzymał pędzel, a w drugim paletę – tarczę. Zdawało mi się, że nie maluje, lecz walczy z płótnem. Oddany zupełnie swej pracy, gwałtownymi ruchami atakował sztalugi, jakby od tego zależało jego życie.

Może tak zresztą było.

Wydawało mi się to dziwne, a nawet zabawne. Zawsze wyobrażałam sobie artystów jako ludzi o wrażliwych duszach, którzy kontemplują i przenikają nieodgadnione w swej nieskończoności tajemnice istnienia, a ich pracę uważałam za chwalebne posłannictwo, mające zwykłym zjadaczom chleba ukazać i objaśnić to, co zazwyczaj jest dla nich niewidoczne i niepojęte.

Dlatego widok malarza, który traktował płótno jak nienawistnego wroga, a nie jak świętą kartę, służącą temu, by umieścić na niej ślad nadzmysłowych wizji, przeczył moim najgłębszym przekonaniom o zadaniach sztuki... zarazem jednak, przyznać muszę, porywał niezwykłą ekspresją.

Zaintrygowana, z małym Ethanem uwieszonym u mojej ręki szłam w jego stronę, lecz nim jeszcze odwrócił się i spojrzał na mnie, byłam pewna, że nie ujrzę łagodnej twarzy.

Pomyślałam, że sam wyglądał jak dzieło artysty... Jakby jakiś rzeźbiarz niecierpliwymi i skąpo dozowanymi ciosami dłuta wyrzeźbił go z dębowego pnia, lekko tylko zaznaczając wysokie czoło, ciemne, głęboko osadzone oczy, długi, prosty nos i pełne usta. Nawet jego włosy przypominały hebanowe wióry.

Jak on na mnie patrzył! Jeszcze teraz na to wspomnienie czuję gorąco na twarzy, dłonie mi wilgotnieją, a duszę mą ogarnia trudne do nazwania pomieszanie. Wilgotny wiatr targał jego włosy i szarpał luźną koszulą, poplamioną farbami, a za plecami miał dzikie skały i bezkresne niebo. Na jego twarzy malowały się duma i gniew, jakby był panem tego skrawka lądu albo nawet całej wyspy... lub też, o zgrozo, całego Wszechświata!... gdy zaś ja, nędzny intruz, ośmielam się zakłócać jego posępną, twórczą samotność.

Stał nieruchomo przez chwilę, która zdała mi się całą wiecznością. Jego spojrzenie było tak intensywne i gwałtowne, że z największym tylko trudem zdołałam zapanować nad swoimi myślami, które nieomal popadły już w zgubny chaos, szczęśliwie jednak Ethan zaczął coś mówić i ciągnąć mnie za rękę. Wtedy gniewny błysk w oczach artysty zniknął, a jego spojrzenie zmiękło. Uśmiechnął się, a w moim sercu zawitał lęk pomieszany z niepojętą błogością.

Wyjąkałam coś niepewnie, przepraszając za tak brutalne wtargnięcie w krainę jego twórczej samotności, i wzięłam Ethana na ręce, zanim ciekawski malec zdążył pobiec w stronę urwiska.

On jednak powiedział:

              Zaczekaj.

Wziął do ręki ołówek i zaczął szybko coś szkicować. Stałam skamieniała, drżąc na całym ciele. Ethan też znieruchomiał i tylko uśmiechnął się w dziwnym uniesieniu, równie zahipnotyzowany jak ja. Czułam słońce na piecach, wiatr na twarzy, zapach wody i dzikich róż.

              Rozpuść włosy – rzekł niespodziewanie. Odłożył ołówek i zbliżył się do mnie. – Wszystkie zachody słońca, które kiedyś uwieczniałem na płótnie, nie były tak porażająco malownicze, jak ten dziki i zarazem delikatny płomień, bijący od ciebie.

Wyciągnął rękę i dotknął rudej główki Ethana.

              Pani i braciszek macie taki sam kolor włosów.

              Syn – sprostowałam, nie mając pojęcia, dlaczego naraz zabrakło mi tchu. – To mój syn. Jestem żoną Fergusa Calhouna.

              Aha, mieszka pani w Towers – skinął głową, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. Po chwili obrócił głowę i spojrzał ponad moim ramieniem na wieżyczki i mansardy letniej rezydencji stojącej na urwisku. – Podziwiałem pani dom.

Zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, Ethan ze Śmiechem wyciągnął do niego ręce, a mężczyzna porwał go w ramiona i wysoko podniósł Patrzyłam bez słowa, jak stał tyłem do wiatru, trzymając mojego synka.

– Ładny chłopiec.

              I bardzo energiczny. Zabrałam go na spacer, aby jego opiekunka mogła trochę odpocząć. Ethan bardziej ją absorbuje niż dwoje moich pozostałych dzieci razem wziętych.

              Ma pani jeszcze inne dzieci?

              Tak, starszą o rok dziewczynkę oraz maluszka. Wczoraj przyjechaliśmy tu na wakacje. Czy pan mieszka na wyspie?

              Na razie. Pani Calhoun, czy nie zechciałaby mi pani pozować?

Zaczerwieniłam się. Ta propozycja sprawiła mi wielką przyjemność, wiedziałam jednak, że dla kobiety z moją pozycją byłoby to wielce niewłaściwe, a poza tym znałam wybuchowy temperament Fergusa, musiałam więc odmówić. Mam nadzieję, że udało mi się zrobić to uprzejmie, a on nie nalegał i ze wstydem wyznaję, że byłam z tego powodu odrobinę rozczarowana. Gdy oddawał mi Ethana, znów spojrzał na mnie z niezwykłą intensywnością. Jego oczy były ciemnoszare i zdawały się widzieć więcej, niż dane to było zwykłym śmiertelnikom. Miałam wrażenie, jakby przejrzał mnie na wylot i zrozumiał wszystkie me myśli i uczucia, jak jeszcze nikt przed nim. Pożegnaliśmy się i wróciłam do Towers, do mego domu i obowiązków.

Nie odwracałam się, ale byłam zupełnie pewna, że patrzył za mną, dopóki nie zniknęłam za skałami. Długo nie mogłam uspokoić mojego serca...

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bar Harbor 1991

Trenton St. James III był w kiepskim nastroju. Należał do tego typu mężczyzn, którzy uważają, że gdy tylko zastukają do jakichś drzwi, te powinny się natychmiast otworzyć, a gdy wykręcą dowolny numer, zawsze ktoś powinien odebrać telefon. Tym razem jednak rzeczywistość spłatała mu złośliwego figla, bowiem jego auto zepsuło się na wąskiej dwupasmówce piętnaście kilometrów przed celem podróży. Na szczęście udało mu się dodzwonić do pomocy drogowej, lecz mimo to gdy wjeżdżał do Bar Harbor w kabinie samochodu pogotowia technicznego, nie był w najlepszym nastroju. Ostry rock wylewał się z głośników, a kierowca śpiewał razem z wokalistą, w przerwach pożerając olbrzymią kanapkę z szynką.

– Mów do mnie po prostu Hank – powiedział i pociągnął solidny łyk oranżady. – CC. naprawi wóz w try miga, bo to najlepszy mechanik w całym Maine, każdy ci to powie.

Trent musiał mu uwierzyć na słowo. Kierowca podrzucił go do centrum miasteczka, wręczył wizytówkę warsztatu oraz powiedział, jak tam dojechać, i ciężarówka zniknęła za rogiem.

Trent zastanowił się przez chwilę, a potem lekko się uśmiechnął. No cóż, stara prawda głosiła, że z każdej sytuacji można wyciągnąć jakiś pożytek. Zaprowadził ledwie pyrkający samochód pod wydrukowany na wizytówce adres, po czym kilkoma telefonami do biura w Bostonie wprawił w popłoch całe stado sekretarek, asystentów i młodszych wiceprezesów. Ta niewinna rozrywka sprawiła, że od razu poczuł się lepiej.

Lunch zjadł na tarasie małej restauracji, jednak od znakomitej sałatki z homara dużo bardziej absorbowała go sterta wyciągniętych z walizki papierów. Co chwilę spoglądał na zegarek i jak zwykle wypił za dużo kawy. W końcu westchnął ze zniecierpliwieniem, wyprostował się na krześle i zapatrzył na ulicę.

Dwie kelnerki, które przycupnęły w kącie sali, rozmawiały o nim przez dłuższą chwilę. Był początek kwietnia i sezon miał się zacząć dopiero za kilka tygodni, więc w restauracji prawie nie było klientów. Dziewczyny zgodnie stwierdziły, że ich gość to typowy przystojniak, od czubka jasnej głowy do wypastowanych włoskich butów. Uznały, że na pewno zajmuje się biznesem, i to dużym, miał bowiem skórzaną teczkę, szykowny szary garnitur i krawat, a także złote spinki przy mankietach koszuli.

Ciągnęły temat, zawijając sztućce w serwetki dla następnej zmiany. Ponieważ obiekt ich zainteresowania ledwie dobiegał trzydziestki, doszły do wniosku, że jest za młody jak na poważnego biznesmena. Po kolei podchodziły do jego stolika, by dolać kawy i przyjrzeć mu się lepiej. Miał ładne, regularne rysy twarzy i mógłby uchodzić za lalusia, gdyby nie przenikliwy, niecierpliwy i posępny wzrok. Kelnerki zaczęły się zastanawiać, czy czeka tu na jakąś kobietę, która wystawiła go do wiatru, odrzuciły jednak ten pomysł, zgodnie uznawszy, że nawet najgłupsza dziewczyna nie jest aż tak durna, by zdecydować się na podobny krok.

Zupełnie nie zwracał na nie uwagi, jako że zwykle nie dostrzegał tych, którzy wykonywali płatne usługi. Nie wynikało to ze snobizmu czy arogancji, ale z tego, że Trent przez całe życie obsługiwany był przez całe zastępy sprawnych i dyskretnych służących, dzięki czemu jego życie stawało się o wiele prostsze. Płacił im wszystkim dobrze, a jeśli nie okazywał tego, że docenia ich wysiłki, ani nie nawiązywał osobistych więzi, to tylko dlatego, że nigdy mu to nie przyszło do głowy.

Dziewczyny były nieco rozczarowane, ale suty napiwek znacznie poprawił im humory.

Zatrzasnął walizkę i przygotował się na krótki spacer do warsztatu. Myślał o kontrakcie, który miał podpisać pod koniec tygodnia. Działał w branży hotelarskiej i zajmował się luksusowymi hotelami w modnych miejscowościach wypoczynkowych. Poprzedniego lata jego ojciec, który spędzał urlop, pływając jachtem po Zatoce Francuza w towarzystwie czwartej żony, wypatrzył tu pewną posiadłość. Instynkt Trentona St. Jamesa II, choć często zawodny w stosunku do kobiet, był jednak nieomylny w interesach.

Jego uwagę przyciągnął wielki kamienny dom stojący na urwisku nad zatoką. Trenton St. James II natychmiast rozpoczął negocjacje w sprawie kupna posiadłości, lecz właściciele stawiali opór, który trudno było zrozumieć, zważywszy, jakim obciążeniem dla prywatnych osób musiała być ta rezydencja. Jednak ojciec Trenta jak zwykle potrafił przeprowadzić swoją wolę i interes był już prawie ubity, choć z powodu zawikłanego rozwodu seniora rodu jego dokończenie spadło na młodszego St. Jamesa.

Nawiasem mówiąc, żona numer cztery nosiła ten dumny tytuł przez osiemnaście miesięcy, czyli o całe dwa miesiące dłużej niż jej poprzedniczka, natomiast Trent z fatalistycznym spokojem oczekiwał, że już wkrótce na horyzoncie pojawi się następna kandydatka na jego macochę. Trudno się temu zresztą dziwić, ponieważ Trenton St. James II równie nałogowo kolekcjonował żony, jak i0nteresujące nieruchomości.

Trent zamierzał kupić dom wcześniej, zanim ojciec zakończy formalności związane z rozwodem i teraz właśnie przyjechał tu, by obejrzeć budynek.

Powoli szedł przez miasto w stronę warsztatu. Ponieważ sezon jeszcze się nie zaczął, wiele sklepów było zamkniętych, jednak Trent wprawnym okiem dostrzegł potencjalne możliwości tego miejsca. Wiedział, że w sezonie ulice Bar Harbor zatłoczone są zamożnymi turystami, którzy, jak wiadomo, potrzebowali hoteli. Miał w teczce wszystkie statystyki i był zdania, że jeśli nie popełni się poważniejszego błędu, Towers zacznie przynosić niezłe zyski jeszcze przed upływem pierwszych piętnastu miesięcy. Musiał tylko ostatecznie przekonać cztery sentymentalne kobiety i ich ciotkę, by zechciały wziąć pieniądze i wynieść się stąd choćby na koniec świata.

Skręcając w uliczkę prowadzącą do warsztatu, po raz kolejny spojrzał na zegarek. Dał mechanikowi dwie godziny na naprawienie wozu i uważał, że powinno to w zupełności wystarczyć. Mógł przylecieć z Bostonu firmowym samolotem, co byłoby dużo praktyczniejsze, ale wybrał się samochodem, potrzebował bowiem kilku godzin samotności.

Interesy wprawdzie kwitły, ale życie osobiste Trenta legło w gruzach. Kto by pomyślał, że Marla nagle postawi mu ultimatum: ślub albo rozstanie? Nadal nie potrafił otrząsnąć się ze zdumienia. Przecież od samego początku trwania ich związku wiedziała, że małżeństwo nie wchodzi w grę! Trent nie miał ochoty wsiadać do diabelskiego młyna, na którym jego ojciec z masochistycznym upodobaniem jeździł przez całe życie.

Owszem, bardzo lubił Marlę. Była piękna, dobrze wychowana, inteligentna i odnosiła sukcesy jako projektanta mody. Sama zawsze wyglądała jak z okładki żurnala, co Trent w pełni doceniał. Podziwiał również jej praktyczny i trzeźwy stosunek do życia, tym bardziej więc nie rozumiał, co w nią nagle wstąpiło. Wcześniej twierdziła, że nie chce małżeństwa, dzieci ani obietnic o dozgonnej miłości, które spełniają się tylko w bajkach, gdy nagle dokonała radykalnej wolty w poglądach. Trent odebrał to niemal jak zdradę i wprost nie posiadał się z oburzenia, a ponieważ nie mógł jej dać tego, czego żądała, więc doszło do zerwania.

Nastąpiło to zaledwie przed dwoma tygodniami, w sztywnej i chłodnej atmosferze, jakby żegnali się ludzie, których nigdy nic nie łączyło. Marla zdążyła się już zaręczyć z profesjonalnym graczem w golfa, co dla Trenta było wprawdzie bolesne, lecz z drugiej strony ostatecznie potwierdziło jego opinię o kobietach jako istotach absolutnie niegodnych zaufania, jak również o małżeństwie, które po prostu było samobójstwem rozłożonym na lata.

Bogu dzięki, Marla go nie kochała. Po prostu pragnęła „stabilizacji i większej odpowiedzialności za przyszłość”, jak to ujęła, zaś Trenton skomentował chłodno, że małżeństwo, co potwierdzają liczne przykłady, nie gwarantuje ani jednego, ani drugiego.

Ponieważ jednak nie lubił zbyt długo roztrząsać porażek, szybko wyrzucił Marlę z myśli i postanowił zrobić sobie urlop od kobiet.

Zatrzymał się przed białym murowanym budynkiem, na którego dziedzińcu stało kilka samochodów. Szyld nad wejściem reklamował całodobową pomoc techniczną i kompletne naprawy wszelkich typów samochodów, a także bezpłatne wyceny. Ze środka dobiegał ostry rock. Trenton ciężko westchnął i przestąpił próg.

Spod jego BMW wystawała para nóg w brudnych buciorach, które postukiwały w rytm muzyki. Trent zmarszczył czoło i rozejrzał się. Wokół czuć było zapach smaru i glicynii. Co za niedorzeczna kombinacja, pomyślał. W warsztacie panował bałagan.

Wszędzie poniewierały się narzędzia i części zamienne. Coś, co ledwie przypominało zderzak samochodowy, sąsiadowało z brudnym, zapuszczonym ekspresem do kawy. Na ścianie wisiała tabliczka z napisem: „Nawet od ciebie nie przyjmujemy czeków” oraz kilka cenników. Trent przypuszczał, że ceny są tu umiarkowane, ale nie miał żadnej skali porównawczej, jako że tego typu sprawy zawsze załatwiali za niego jego pracownicy. Przy ścianie stały dwa automaty, jeden z napojami, drugi ze słodyczami. Obok był słoik z monetami. Klienci mogli wrzucać do niego drobne albo odbierać sobie resztę, zależnie od uznania. Ciekawy pomysł, uznał Trent.

              Przepraszam – odezwał się, ale buty wystające spod samochodu nie przestawały się poruszać w rytm rocka. – Przepraszam – powtórzył głośniej. Muzyka i buciory przyśpieszyły tempo, więc Trent lekko kopnął w lewą podeszwę przygłuchego mechanika.

              Co tam? – zapytał niewyraźny głos spod samochodu.

Chciałem zapytać o mój samochód.

              Kolejka! – usłyszał, a potem do jego uszu dobiegł brzęk narzędzi i stłumione przekleństwo.

Uniósł brwi w sposób, który zwykle sprawiał, że jego podwładni zaczynali drżeć jak liście osiki.

              Zdaje się, że jestem pierwszy w kolejce!

              Musi pan zaczekać, aż skończę z miską olejową tego idioty. Niech mnie Bóg broni od bogatych kretynów, którzy kupują takie cacuszka, a nie wiedzą nawet, czym się różni chłodnica od felgi. Proszę chwilę poczekać albo pogadać z Hankiem. Powinien gdzieś tu być.

Trent przez chwilę rozważał sens dwóch określeń, czyli „idioty" i „bogatego kretyna," a potem zapytał:

              Gdzie jest właściciel?

              Chwilowo zajęty. Hank! – zawołał mechanik. – A niech to. Hank! Gdzie on się, do diabła, podziewa?

– Nie mam pojęcia – mruknął Trent, podszedł do radia i wyłączył muzykę. – Czy to byłoby zbyt wiele, gdybym cię poprosił, żebyś stamtąd wyszedł i powiedział mi, w jakim stanie jest mój samochód?

              Zaraz – mruknęła CC. Leżąc płasko pod samochodem, widziała tylko włoskie buty klienta, co natychmiast wzbudziło w niej niechęć. – W tej chwili naprawdę nie mam czasu. Skoro tak się panu śpieszy, może pan mi pomóc albo pojechać do McDermita w Northeast Harbor.

              Jak mam tam pojechać, skoro leżysz pod moim samochodem? – zdenerwował się Trent.

              To pański? – zdziwiła się CC. No tak, pomyślała, bostoński akcent idealnie pasował do tych snobistycznych butów. – Kiedy robił pan ostatni przegląd? Kiedy zmieniane były filtry i olej?

              Ja nie...

              Przecież widzę, że nie – odrzekła z zimną satysfakcją, która bardzo nie spodobała się Trentowi. – Niech mnie pan dobrze posłucha, bo nie od każdego pan to usłyszy. Kiedy kupuje się samochód, to się bierze odpowiedzialność za jego stan. Większość ludzi przez cały rok nie zarabia tyle, ile kosztował ten wózek i gdybyś pan traktował go przyzwoicie, jeszcze pańskie wnuki mogłyby nim jeździć. Samochody to nie są jednorazowe chusteczki, choć niektórzy tak je traktują, bo są albo zbyt głupi, albo za leniwi, by zadbać o podstawowe sprawy. Ten olej trzeba było wymienić już pół roku temu.

Trent niecierpliwie zabębnił palcami o bok eleganckiej aktówki.

              Młodzieńcze, płacę ci za to, abyś się zajął moim samochodem, a nie za to, żebyś wygłaszał mi kazania o moich obowiązkach. – Odruchowo zerknął na zegarek. – A teraz chciałbym się dowiedzieć, kiedy samochód będzie wreszcie gotowy, bo mam kilka ważnych spotkań.

              Kazanie było za darmo – mruknęła CC i wysunęła się spod samochodu. – I nie jestem młodzieńcem.

To w każdym razie było oczywiste. Wprawdzie twarz mechanika była czarna od smaru, a ciemne włosy krótko obcięte, lecz kształty wypełniające roboczy kombinezon mówiły same za siebie. Trent rzadko zapominał języka w gębie, ale teraz jednak zaniemówił. Stał więc i patrzył na CC, która podniosła się z posadzki i powoli podeszła do niego.

Pod warstwą smaru widać było jasną cerę, kontrastującą z czarnymi włosami, a spod kosmyków potarganej grzywki spoglądały przymrużone zielone oczy. Pełne usta bez śladu szminki były wydęte w sposób, który w innych okolicznościach wydawałby mu się bardzo podniecający. Dziewczyna była wysoka i zbudowana jak bogini. Trent uświadomił sobie, że to ona pachniała smarem i glicynią.

– Ma pan jakiś problem? – zapytała zaczepnie, gdy wzrok Trenta przesunął się po jej całej postaci.

Choć przywykła już do tego, wcale jej się to nie podobało.

Trent dopiero teraz uświadomił sobie, że niski, gardłowy głos, który wcześniej dobiegał spod samochodu, należał do kobiety.

              To pani jest mechanikiem? – wykrztusił.

              Nie, dekoratorem wnętrz – odrzekła ironicznie.

Jeszcze raz krytycznie rozejrzał się po otoczeniu i nie mógł się powstrzymać od uwagi:

              Ma pani bardzo interesującą pracę.

CC. sapnęła gniewnie i rzuciła klucz na ławkę.

              Trzeba było wymienić filtry oleju i powietrza oraz popracować nad chłodnicą. Muszę jeszcze wszystko przesmarować i przepłukać chłodnicę.

              Będzie jeździł?

              Będzie, będzie – rzekła CC. Wyciągnęła z kieszeni szmatę i wytarła ręce. Ten facet wyglądał na takiego, który bardziej dba o swoje krawaty niż o samochód. Wzruszyła ramionami i znów wepchnęła szmatę do kieszeni. To w końcu nie była jej sprawa. – Przejdźmy do biura, tam porozmawiamy.

Poprowadziła go do zagraconego, przeszklonego pomieszczenia. Było tu biurko, na którym panował nieopisany bałagan, grube katalogi części samochodowych, wielki pojemnik z gumą do żucia w kulkach i dwa obrotowe krzesła. CC. usiadła i w wielkiej stercie papierów natychmiast odnalazła właściwy rachunek.

– Gotówka czy karta?

– Karta – rzeki Trent, mechanicznie wyciągając portfel z kieszeni. Zawsze sądził, że nie jest uprzedzony do kobiet. Pedantycznie pilnował, by w jego firmie miały one takie same możliwości awansu i płace jak mężczyźni, a przy zatrudnianiu nowych pracowników nigdy nie kierował się płcią kandydatów. Interesowało go tylko to, by podwładni byli kompetentni, lojalni, odpowiedzialni i pracowici. Im dłużej jednak patrzył na dziewczynę, która siedziała naprzeciw niego i wypisywała rachunek, tym bardziej uważał, że w żadnym wypadku nie powinna być ona mechanikiem samochodowym.

              Od jak dawna pani tu pracuje? – zapytał bez zastanowienia i natychmiast żachnął się w duchu. Osobiste pytania nie były w jego stylu.

              Odkąd skończyłam dwanaście lat, z pewnymi przerwami – powiedziała uprzejmie, prześlizgując się wzrokiem po jego twarzy. – Nie musi się pan martwić, znam się na swojej robocie. Daję gwarancję na wszystkie naprawy wykonywane w moim warsztacie.

              To pani warsztat?

              Mój.

Wykopała spod sterty papierów kalkulator i zaczęła naciskać klawisze długimi i brudnymi, lecz eleganckimi w kształcie paznokciami. Ten mężczyzna ją onieśmielał. To przez jego buty, pomyślała, albo przez krawat, jako że w wiśniowych krawatach było coś aroganckiego.

Obróciła fakturę w jego stronę i zaczęła objaśniać ją punkt po punkcie, on jednak wcale nie słuchał, co też nie było do niego podobne. Zawsze czytał dokładnie wszystkie papiery, jakie trafiały na jego biurko, teraz jednak nie potrafił oderwać zafascynowanego wzroku od twarzy młodej kobiety.

              Ma pan jakieś pytania? – zapytała, podnosząc głowę.

              To pani jest CC?

              We własnej osobie – odrzekła, odchrząkując.

Jej zmieszanie było zupełnie niedorzeczne. Ten facet miał przecież najzwyczajniejsze w świecie spojrzenie, nieco zbyt intensywne, ale naprawdę nie było w nim nic szczególnego. Nie miała pojęcia, dlaczego czym prędzej odwracała oczy za każdym razem, gdy tylko napotykała jego wzrok. On jednak przez cały czas na nią patrzył. Czuła to, wcale jej się nie wydawało.

              Ma pani smar na policzku – powiedział z łagodnym uśmiechem.

Zmiana w jego zachowaniu była zdumiewająca. Irytujący, zachowujący pogardliwy dystans snob w mgnieniu oka przemienił się w ciepłego i przystępnego faceta. Niecierpliwość znikła z jego wzroku, a usta przybrały łagodniejszy wyraz. CC musiała się uśmiechnąć.

              Tu wszystko jest w smarze. Jest pan z Bostonu, prawda? – zapytała, chcąc mu wynagrodzić poprzednie niegrzeczności.

              Tak. Skąd pani wie?

Wzruszyła ramionami, lekko krzywiąc wargi w uśmiechu.

              Tablice rejestracyjne z Massachussetts oraz pański akcent. Nic trudnego. Wiele osób prowadzi tu interesy z bostończykami. Przyjechał pan wypocząć? Dobry wybór.

– Niestety, nie. – Trent już nie pamiętał, kiedy ostatni raz był na urlopie. Dwa lata temu? Trzy?

CC. przebiegła wzrokiem listę robót na następny dzień.

              Jeśli jutro jeszcze pan tu będzie, to możemy się umówić na wymianę oleju.

              Będę o tym pamiętał. Mieszka pani na wyspie?

              Od urodzenia. – Krzesło zaskrzypiało, gdy uniosła nogi i usiadła po turecku. – Był pan już kiedyś w Bar Harbor?

              Jako mały chłopiec kilka razy przyjechałem tu z mamą na weekend. Może poleci mi pani jakieś restauracje albo ciekawe miejsca? Na pewno będę miał trochę wolnego czasu.

              Powinien pan koniecznie zobaczyć park. – Wyciągnęła czystą kartkę papieru i zaczęła coś pisać. – Tu są najlepsze owoce morza, a o tej porze roku nie ma jeszcze kolejek ani tłumów.

Podała mu kartkę. Złożył ją i wsunął do kieszeni na piersiach.

              Dziękuję. Jeśli jest pani wolna dziś wieczorem, to proponuję, abyśmy wspólnie sprawdzili tę restaurację. Będziemy mogli spokojnie porozmawiać o mojej chłodnicy.

CC. z rumieńcem na twarzy wyciągnęła rękę po wizytówkę. Już miała przyjąć zaproszenie, gdy jej wzrok padł na wydrukowane nazwisko.

              Trenton St. James III – przeczytała na głos.

              Po prostu Trent – uśmiechnął się swobodnie. No tak, pomyślała CC, wszystko doskonale pasuje. Drogi samochód, drogi garnitur, snobistyczne maniery. Powinna była od razu na to wpaść.

Otrząsnęła się z odrazą i szybko wsunęła wizytówkę do notesu.

              Proszę tutaj podpisać.

Trent wyjął cienki złoty długopis i podpisał rachunek. CC. zdjęła jego kluczyki z wieszaka na ścianie i rzuciła w jego kierunku. Gdyby nie wykazał się refleksem i nie zdążył ich w ostatniej chwili złapać, trafiłyby go w twarz. Catherine stała naprzeciwko niego w wojowniczej pozie, z rękami opartymi na biodrach i z twarzą pociemniałą z gniewu.

              Wystarczyło powiedzieć: nie – rzekł ze zdziwieniem.

– Mężczyźni tacy jak pan nie rozumieją słowa „nie"! – warknęła. – Gdybym wiedziała, kim pan jest, to wywierciłabym dziurę w pańskim tłumiku!

Trent powoli wsunął kluczyki do kieszeni. Zacisnął usta i jego spojrzenie stało się lodowate.

              Czy mogłaby mi to pani wyjaśnić?

Podeszła bliżej i stanęła tuż przed nim.

              Jestem Catherine Colleen Calhoun i chcę, żeby pan trzymał ręce z dala od mojego domu.

Przez chwilę nic nie mówił. A więc to była Catherine Calhoun, jedna z czterech sióstr, do których należał To wers, a zarazem ta, która najmocniej sprzeciwiała się sprzedaży. No cóż, i tak musiał z nimi wszystkimi porozmawiać, więc równie dobrze mógł zacząć teraz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin