PH-Stirling S.M., Drake D.-Generał T.7-Reformator.doc

(1384 KB) Pobierz

S.M. STERLING

DAVID DRAKE

REFORMATOR


REFORMATOR

Tytuł oryginału: THE REFORMER

Copyright © 1999, 2005 S.M. Stirling i David Drake. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2005.

Ilustracja na okładce: Marcin Nowakowski

Mapy: Preston Wilson

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek

podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.

Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim.

Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest

niedozwolone bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I

Wydawca: ISA Sp. z o.o.

Tłumaczenie: Marta Koniarek

Korekta: Tomasz Ząbkowski

Skład: Jarosław Polański

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

ISA Sp. z o.o.



Al. Krakowska 110/114

02-256 Warszawa

tel./fax (0-22) 846 27 59

e-mail: isa@isa.pl

ISBN: 83-7418-046-3

Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej

www.isa.pl


Dla Marjorie Stirling




Spis treści

Spis treści              5

Rozdział pierwszy              6

Rozdział drugi              27

Rozdział trzeci              54

Rozdział czwarty              63

Rozdział piąty              78

Rozdział szósty              99

Rozdział siódmy              132

Rozdział ósmy              155

Rozdział dziewiąty              167

Rozdział dziesiąty              183

Rozdział jedenasty              190

Rozdział dwunasty              205

Rozdział trzynasty              219

Epilog              223


Rozdział pierwszy

Wysoki Gród Solinga stanowił niegdyś jądro starożytnego miasta; najpierw był zamkiem lorda-dowódcy, a potem siedzibą rady miejskiej. Trzy wieki temu, gdy Solinga była stolicą Szmaragdowej Ligi, kilka milionów arnketów w tajemniczy sposób zawędrowało do funduszu budowlanego mającego na celu przerobienie grodu na przybytek miejskich bogów - przede wszystkim Szarookiej Pani Gwiazd.

Dobrze skradzione i wydane pieniądze, pomyślał Adrian Gellert, gdy procesja wspięła się na szerokie, marmurowe schody prowadzące na płaskowyż. Z prawą dłonią wsuniętą w fałdy śnieżnobiałej szaty, trzymając w lewej zwój ze złotą nasadką, świadczący o tym, iż jest uczonym z Gaju, Adrian utrzymywał powolny, nobliwy krok, odpowiedni do religijnej uroczystości. Wokół niego krążyły i powrzaskiwały mewy. Przed nim piętrzyły się złote dachy, stały kremowe marmurowe kolumny oraz wielki, wysoki na czterdzieści stóp posąg Panienki - trzymającej w górze włócznię zakończoną brązowym grotem, mającą prowadzić żeglarzy do domu. Za nim widniała szara codzienność Solingi, śmierdząca rybami, odpadkami i morską solą; wąskie, kręte uliczki i pobielone, łuszczące się ściany z wyrabianych z błota cegieł, gonty dachów, i tylko tu i ówdzie mury, kolumnady i ogrody na dziedzińcach bogaczy. Tutaj jednak, pośród woni kadzideł i lekkich, srebrzystych tonów ręcznych dzwonków, znajdował się ideał, któremu ta codzienność służyła.

Może i utraciliśmy potęgę naszych przodków, lecz przynajmniej możemy powiedzieć: sami daliśmy bogom to, co boskie, pomyślał z melancholijną dumą, odsuwając od siebie niepokój i żal związane z pogrzebem ojca.

Procesja się zatrzymała, gdy stanął przed nimi kapłan, a obszyty błękitem fałd przypominającej narzutę komży był niczym kaptur nad jego głową. - Dlaczego przybywacie do tego świętego miejsca?

- Aby oddać cześć bogini, jak godzi się śmiertelnikom - rzekł stryj Adriana, przemawiając jako najstarszy mężczyzna z klanu Gellertów. Poza tym to on płacił za tę uroczystość. - W intencji Ektara Gellerta, wolnego obywatela tego miasta, aby Panienka osądziła go łaskawie. W imieniu jego synów, Esmonda i Adriana Gellertów, aby ona czuwała nad nimi w chwilach życiowych prób.

- Chodźcie zatem i oddajcie jej cześć.

Procesja ruszyła: Adrian, jego brat Esmond, stryjowie, kuzyni, dziadkowie, żałobnicy oraz wynajęci muzycy idący z tyłu i grający na dudach i lirach. Pielgrzymi, kapłani i obywatele składający ofiary rozstępowali się przed nimi. Ich sandały szurały po powierzchni obramowanych złotem płyt z zielonego marmuru o białym żyłkowaniu. Przeszli obok Plinty Zwycięstw, ogromnej kolumny wysadzanej dziobami pochwyconych okrętów wojennych, obok zbudowanego z czarnego bazaltu chramu boga wojny Wodepa, różowo-złotego marmuru Etata Ojca Wszystkich i doszli do wielkiego, usytuowanego na wzniesieniu prostokąta chramu Panny. Była to prosta konstrukcja z ogromnych, białych kolumn, z których każda kończyła się feerią złotych liści akantu. Dach składał się z dachówek z zaśniedziałej miedzi, a wszędzie dokoła, od przyczółka po architraw, biegły mozaikowe płyty wykonane ze złoconego szkliwa, lapis lazuli, bursztynu i półszlachetnych kamieni. Niektóre przedstawiały boginię przekazującą ludziom dary - ogień, pług, oliwę, statki, sztukę pisania. Inne ukazywały sceny z odbywającego się co pięć lat festiwalu: rycerzy z miasta na velipadach, panny roku przynoszące wielki wyszywany szal, oraz nagich i dumnych lekkoatletów.

- Ruszajcie zatem - rzekł kapłan.

Gorące węgle płonęły na dwóch wysokich trójnogach z płaskorzeźbami z brązu. Esmond i Adrian z powagą weszli po schodach. Każdy wziął od akolitów srebrną misę i posypał strużkę przezroczystych ziarenek na żarzące się białością dno naczynia. Wzbił się wonny dym, gryzący i ostry.

Pozostali postawili fałdy swoich opończy, aby przykryć głowy, gdy kapłan wzniósł ręce. Księżyc Bogini był widoczny ponad szczytami dachu; o tej porze pozostałe dwa księżyce znajdowały się za horyzontem. Stryj Adriana poprowadził do przodu ofiarę - wielkobestię o białych piórach, z czterema pozłacanymi rogami okręconymi wieńcami mirtu. Posłusznie podeszła do ołtarza - odurzona, pomyślał Adrian: nie było sensu prosić się o zły omen - i zwaliła się niemal bezgłośnie, gdy szeroki topór trafił z mokrym, ciężkim łupnięciem w jej szyję.

Powoli otworzyły się wysokie, hebanowo-srebrne drzwi świątyni, tocząc się bezgłośnie na łożyskach z brązu. Adrian odruchowo wymruczał w duchu trzy cytaty oraz epicki wiersz o budowaniu Świątyni Panny; wszystkie one opisywały rezultat, i wszystkie, z tego, co wiedział, niedokładnie. Obiekt kultu wysunął się na szynach z brązu, osadzonych w mozaikowym marmurze posadzki. Był on ukryty w kapliczce zbudowanej z drewna cedrowego i srebra, ozdobionej ze wszystkich stron księżycami w pełni. Po dotknięciu, ścianki opadły w dół, odsłaniając czarną, żużlową skałę, wyglądającą miejscami metalicznie, ze śladami rdzy - był to meteoryt, i to bardzo starożytny meteoryt.

Adrian Gellert już dawno został wyszkolony w przykazaniach Gaju: bóg to liczba i forma, a wszystkie pomniejsze wizerunki są jedynie jego podobiznami i wyobrażeniami ludzi niezdolnych do pojęcia Jedynego. Bóg nie musi czynić, a jedynie być - lecz Adrian i tak odczuwał cień nabożnego podziwu, wyciągając rękę. A dżentelmen oczywiście okazywał szacunek wobec starożytnych kultów.

- Uczony z Gaju...

Adrian uniósł zwój w lewej ręce.

- Uczony klingi...

Jego brat Esmond uniósł miecz w pochwie.

- Przyjmijcie błogosławieństwo bogini, waszej patronki.

Adrian przymknął oczy, a jego dłoń spoczęła na świętej skale. Skała była chłodna, chłodniejsza niż być powinna i...

***

Gdzie jestem? Gdzie jestem?

Myślał, że wykrzyczał te słowa, nie miał jednak płuc. Ani oczu, bowiem z pewnością nawet najciemniejsza noc na dnie kopalni srebra w Kwiatowym Wzgórzu była jaśniejsza niż to. Był tylko lękiem, zdanym na laskę świata środka nocy. Udar. Atak serca.

Uspokój się, pomyślał ostro. Pamiętaj, że wszystko, co może się stać, może się przydarzyć także tobie. Wszyscy ludzie poznają przedsmak śmierci.

Takie pocieszenie płynęło z filozofii, lecz było dość trudno o tym pamiętać, gdy miało się tylko dwadzieścia jeden lat.

Światło. Zamrugał... i zobaczył pokój. Urządzony w obcym stylu, wypełniony dziwnymi wyściełanymi meblami, stoły i krzesła wykonane były na subtelnie cudzoziemską modłę, a w obramowanym cegłami miejscu w jednej ze ścian płonął ogień. Stał tam mężczyznę, ciemnolicy, z czarnymi włosami ściętymi „na donicę”. Miał dziwne ubranie, nieco przypominające te noszone na Zachodnich Wyspach, a nawet pośród barbarzyńców-Południowców: spodnie - oznaka dzikusa - dziwnie skrojoną niebieską kurtkę z wiszącymi z tyłu połami. Na stole leżała zakrzywiona szabla i olstra z czymś przypominającym narzędzie stolarza.

Albo zwariowałem, albo wydarzyło się coś bardzo dziwnego, pomyślał Adrian. Był świadom własnego przerażenia, lecz było ono odlegle, przytłumione. Spojrzał na siebie i znowu tam był - nie w śnieżnobiałej, udrapowanej, uroczystej szacie, lecz w codziennej tunice, z rożkiem na atrament i piórnikiem wiszącymi mu u pasa.

- Adrianie Gellercie - odezwał się dziwnie ubrany mężczyzna; mówił dobrym szmaragdowym, ze śladem delikatnego akcentu. - Czego pragniesz?

W Akademii nauczano za pomocą pytań. Adrian zamknął usta, powstrzymując się od pytań, od wyrażenia przelotnych, efemerycznych pragnień dnia powszedniego i obaw związanych z przedwczesną śmiercią ojca. To pytanie wymagało powiedzenia prawdy. Może dawne opowieści o boskiej interwencji w ludzkie życie były prawdziwe.

- Chcę wiedzieć - wykrztusił.

Ciemnolicy mężczyzna skinął głową.

***

- Wspaniała kolacja. Wielkie dzięki, Samulu - powiedział Esmond ze swojej otomany po drugiej stronie stołu.

Adrian skinął głową i wymruczał coś. Jego szwagier, Samul Mcson, był świetną partią dla jego siostry Alzabety. Świetną na swój sposób; rodzina Mcsonów dorobiła się na handlu barwnikami i miała wytwórnię sosu rybnego, a ich wyroby sprzedawano pod ich nazwiskiem aż w Vanbercie, stolicy Konfederacji. Adrian nigdy nie lubił tego człowieka, a szyderczy uśmieszek goszczący na grubych, mięsistych rysach twarzy Samula pokazywał, iż uczucie to było odwzajemnione. Na przedzie szaty kupca, zrobionej z różowego jedwabiu z Zachodnich Wysp widniał sos miodowy. Pewnie przywiózł ją na jednym ze statków ojca, pomyślał Adrian, uśmiechając się i kiwając głową swemu gburowatemu krewnemu.

Służbą - świta Mcsona, jako że członkowie orszaku Gellertów się rozeszli - uprzątnęła owoce, ciasta i sery; obiad był tradycyjny, od orzechów aż po jabłka. Zorganizowany z umiarem, przynajmniej jak na standardy Konfederacji; proste gusta starożytnych Szmaragdowców przetrwały tylko w ich podejściu do kwestii szkolenia kadetów i w jadalniach Akademii. Kawałki mięs i okrawki zostaną rozdane przy drzwiach biednym z miasta, którzy zbierali się zawsze, gdy nad drzwiami zawieszano ozdobioną wieńcem głowę wielkobestii, czyniąc to na znak, iż domostwo złożyło ofiarę.

Adrian dolał wody do swojego wina i polał małą libację[1] na maty wyłożone na posadzce. Mężczyzna zdusił ukłucie mało filozoficznego gniewu na ojca. Ojciec zmarł w nieodpowiednim momencie. Interesy szły dobrze, lecz cały kapitał opierał się na reputacji, kontaktach i bieżącym handlu, a żaden z synów Gellerta nie miał ochoty zająć się morskim transportem na Zachodnie Wyspy. Ich ojciec, w każdym razie, nie chciałby nawet o tym słyszeć. Po cóż cała jego niegodna praca, jeśli nie po to, aby zapewnić synom możliwość bycia uczonymi i sportowcami, dżentelmenami w Solindze, największym z miast Szmaragdu. Jednak zmarło mu się przedwcześnie. Same tylko materialne aktywa ledwo co starczyły na pokrycie długów, na posag dla najmłodszej siostry i skromne, lecz przyzwoite życie dla ich matki. Młodsi Gellertowie będą musieli przerwać swą edukację i znaleźć własne miejsce w świecie.

Rozejrzał się po pomieszczeniu; dwa tuziny gości rozpartych na otomanach, z których część wypożyczono na tę okazję. Była to letnia jadalnia dla mężczyzn, z jednej strony otwarta na ogród, ze staroświeckimi freskami na ścianach, przedstawiającymi dziką zwierzynę, ryby i owoce. Z ciemnego dziedzińca napływała woń róż i jaśminu oraz dochodzący z fontanny plusk wody. Większość gości stanowili starsi mężczyźni, przyjaciele ojca lub osoby, z którymi robił interesy. Esmond leżał wsparty na łokciu naprzeciw niego, jego opończa była rozchylona, ukazując twarde muskuły piersi i ramienia, opalone na kolor starego bukowego drewna. Sprawiało to, iż jego złote jak zboże, opadające na plecy włosy jeszcze bardziej rzucały się w oczy. Był to rzadko spotykany kolor u Szmaragdowca i jedyna rzecz, poza niebieskimi oczami, jaką mieli wspólną w budowie fizycznej.

Ja jestem właściwie chuderlawy, pomyślał Adrian. A przynajmniej był niski i odznaczał się tylko średnią sprawnością w sportowej części dwuletniego kursu szkolenia kadetów, jakiemu po skończeniu osiemnastki musiał się poddać każdy dobrze urodzony młody solingianin. Kiedyś było to przygotowanie do służby wojskowej, lecz już dawno temu, za czasów jego pradziadka, przestało to być istotne, kiedy to armie Konfederacji podbiły ziemie Szmaragdu.

Służba wniosła kolejne dwa dzbany wina, wysokie na jard, z podwójnymi sznurowymi uszami i spiczasto zakończonym dnem. Wino wylano z pluskiem do wielkiej, pękatej kadzi; światło oliwnych lamp zamigotało na radosnym obrazku z ucztą, namalowanym na czerwonawej glinie. Scena nie przypominała dzisiejszej kolacji żałobnej. Dzisiaj nie było żadnych grających na fletach dziewcząt, tancerek czy akrobatów, jako że tak by się nie godziło. Jego ojciec nie wynajmował ich na większość swoich przyjęć. Takie rzeczy są dla łudzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Adrian uśmiechnął się lekko, wspominając tubalny, chrapliwy głos i twarz ogorzałą od dwudziestu lat wystawiania na morską pogodę i działanie słonej wody.

- Przepraszam - wymruczał. Trzy części wina na jedną wody i rozmowy stały się głośniejsze.

W ogrodzie było ciepło i panowała cisza, światło gwiazd i dwa księżyce oświetlały ceglane ścieżki ciągnące się pomiędzy grządkami ziół i kwiatów. Ogród nie był duży, miał zaledwie pięćdziesiąt kroków szerokości, lecz wokół muru stały wysokie cyprysy rzucające kałuże egipskich ciemności. Basen i fontanna lśniły srebrem. Przechodząc, dostrzegł paszcze i macki ozdobnych pływaków wynurzających się na powierzchnię w nadziei na parę okruszków chleba. Przy krańcu ogrodu znajdowała się niewielka pergola - łuk wiklinowych prętów pokrytych kwitnącą winoroślą, a pod nim kamienne siedzisko i osadzona w murze maska bogini jako patronki mądrości.

Było to miejsce dające najwięcej prywatności w domu. Może poza pokojami kobiet, a sadząc po dobiegającym z nich hałasie, kobieca część przyjęcia robiła się bardziej ożywiona niż męska. Często przychodził na tę ławkę, aby poczytać, pomedytować i porozmyślać.

- Jeśli chcesz mówić - jeśli jesteś czymś więcej niż tylko wytworem mojego umysłu - to mów - wymruczał.

»Nie musisz ubierać swoich myśli w słowa« odparł zimny, nieubłagany głos w jego głowie. Odczuwał jego... wagę, jakby wkładał w słowa więcej znaczenia niż te zwykle niosły. »Po prostu wypowiadaj je w duchu.«

Adrian zrobił tak, choć nie było to łatwe zadanie... lecz wyćwiczył się przecież w czytaniu bez mówienia, a nawet poruszania ustami, co było rzadko spotykaną umiejętnością nawet wśród uczonych.

Kim jesteś?

»Jesteśmy« odpowiedział ten drugi głos, głos dziwnego, ciemnolicego mężczyzny. »Jestem Raj Whitehall, a mój... towarzysz to Centrum. Jestem... byłem człowiekiem, z innego świata. Centrum jest komputerem.«

Mimo całkowitej przedziwności sytuacji, Adrian ściągnął swe ciemne brwi, słysząc to ostatnie słowo. Komputer. Nie było mu to znane słowo, lecz w Zwojach Proroka Pani znajdowało się słowo odlegle pokrewne...

Demoniczny duch? pomyślał. Ciekawe. Myślałem, że to przesądy. A ty, powiadasz, jesteś duchem?

Westchnienie w myślach. »Niezupełnie. Pozwól, że zacznę od początku. Istoty ludzkie nie powstały na tym świecie..«

Godzinę później Adrian był cały spocony. - Ja... rozumiem, jak sądzę - wymruczał i podniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo.

Inne światy, całe światy zajmujące gwiazdy! Gwiazdy są słońcami! Było to bardziej radykalne stwierdzenie niż spekulacje starożytnych wielbicieli mądrości, którzy to spędzali czas, próbując zmierzyć słońce albo kształt ziemi, zanim współczesna filozofia nie zwróciła się ku pytaniom o język i cnotę. Skala czasowa brana pod uwagę oszołamiała go; wizje ludzi przybywających na ten świat, na Hafardine, w ogromnych statkach powietrznych, kłócących się pomiędzy sobą, staczających się w dzikość po wojnach toczonych za pomocą broni, której odpowiedniki dawały się o dziwo odnaleźć w bardzo starożytnych legendach.

- Dlaczego? - ciągnął dalej Adrian. - Dlaczego ja?

»Bo, chłopcze, jesteś człowiekiem, który chce poznać prawdę« powiedział głos Raja. »Ten świat zapędził się w niewłaściwym kierunku i trzeba nam człowieka, który wyprowadzi go na prostą. Tak, aby, w swoim czasie, Hafardine mogła zająć swe miejsce w Ludzkiej Federacji.«

Adrian zaśmiał się drżącym głosem. - Ja, zdobywca świata niczym Wielki Nethan? - powiedział. - Powinniście byli wybrać mojego brata Esmonda. To on jest wojownikiem w naszej rodzinie, tym, który pali się, aby przywrócić czasy Szmaragdowej Ligi.

»Nie zdobywca« podjął powolny, ciężki głos... maszyny? »Nauczyciel. Choć być może konieczne okażą się elementy zbiorowej przemocy, aby zachwiać ustalonym porządkiem na tym świecie.«

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin