Lawrence Terry - Misja uczuć.pdf

(444 KB) Pobierz
445317174 UNPDF
TERRY LAWRENCE
MISJA UCZUĆ
Przełożyła Maria Saniewska
1
– Marcella Courville. – Urzędniczka sądowa odłożyła kartkę z jej nazwiskiem. Marcel
wstała, wygładziła spódnicę swojej granatowej garsonki, wsunęła torebkę pod pachę i
przeszła przez salę sądową.
„Zawsze miała nienaganną postawę” – pomyślał Ray Crane. Znad w tym dobre
wychowanie. W świecie Marcel dobre maniery miały szczególne znaczenie.
Trzymając stopy w przejściu, Ray odchylił się razem z krzesłem. Nie przestając się
kołysać obserwował z uwagą, jak podeszła do ławy przysięgłych, a potem skręciła w lewo i
usiadła na pierwszym miejscu. Kosztowało go sporo wysiłku, zanim przypomniał sobie, że
znalazł się tutaj, żeby uczestniczyć w rozprawie sądowej, a nie po to, żeby obserwować jej
zgrabny tyłeczek czy też patrzeć, jak zakłada nogę na nogę. Zresztą, ponieważ usiadła za
balustradą, i tak nie mógł widzieć wszystkiego. Ale mógł sobie wyobrazić. Pamiętał, że
zawsze miała seksowne nogi.
Przez dziesięć lat od czasu, kiedy widział ją ostatni raz, jej kształty wypełniły się w wielu
miejscach – piękne kształty – kształty, które chciałby posiąść każdy mężczyzna. Jeszcze raz
przyszło mu na myśl określenie „dobre maniery”. Przestał się kołysać i nogi krzesła stuknęły
o podłogę.
Waśnie z powodu Marcel nie wrócił do miasta. Wątpił, czy go jeszcze pamiętała. Bawiąc
się paskiem od spodni wiedział, że Marcel nie była jedyną osobą, która się trochę zaokrągliła
tu i ówdzie. Kiedy go znała, Ray był jeszcze szczupłym i kościstym chłopcem. Czasami
zastanawiał się, czy kiedykolwiek dostrzegła w nim mężczyznę...
„Na pewno” – odpowiedział sobie. Był mężczyzną, którego wykorzystała. Potem odszedł,
a ona mu na to pozwoliła.
– Ray Crane – powiedziała urzędniczka, przyciskając kartkę z jego nazwiskiem jakby to
był robak, którego nagle dostrzegła na pulpicie.
Marcella Courville odwróciła głowę, jej oczy były szeroko otwarte. Zdusił uśmiech
ruszając w dół przejściem i wiedząc, że ona obserwuje każdy jego krok. A więc pamiętała.
Najwyraźniej te wspomnienia zdawały się być równie przyjemne, jak znalezienie karalucha
spacerującego po weselnym torcie.
Nie musiał podnosić wzroku, by zobaczyć jej twarz o idealnym owalu, lśniące blond
włosy i duże niebieskie oczy, w których migotały złote iskierki. Pewne rzeczy nigdy się nie
zmieniają.
Ray przeszedł przez wahadłowe drzwiczki oddzielające sąd od publiczności. Dwoma
zamaszystymi krokami minął stolik adwokatów. Potem zrobił jeszcze cztery i granatowo-
różowy dywan ozdobiony symbolami stanu Michigan też był za nim. Teraz znajdował się
przy ławie przysięgłych. Bokiem przecisnął się do wolnego miejsca, obok niej.
Od samego początku czuł się nieswojo. Cały czas musiał albo podciągać kolana,
zawadzając o drewnianą poręcz przed sobą, albo odchylać je w lewo – lub w prawo, w stronę
Marcel. Nie mógł się garbić, a przynajmniej nie aż tak, jak wtedy, zanim wywołano jego imię.
Wtedy usiłował skupić uwagę na procedurze losowania członków ławy przysięgłych, wzrok
jego był przykuty do zarysu szyi Marcel. Był zapatrzony w pasma włosów w kolorze dojrzałej
pszenicy, spływających po jej karku. Miała łagodnie opadające ramiona i łabędzią szyję.
Włosy były splecione w warkocz francuski spięty elegancką spinką, który wyglądał jak
wykrzyknik ukoronowany dostojną kropką. Poczuł ogarniającą go falę spokoju,
zdecydowanie przechylił nogi w prawo, w stronę Marcel, i splótł ręce na kolanach.
– Witaj, Marcel.
– Witaj, Ray.
Kiedy siedział przed chwilą wśród publiczności, patrząc na nią, zastanawiał się, jak to się
stało, że tak szybko rozpoznał Marcel po dziesięciu latach. Teraz wsłuchując się w to wciąż
dźwięczące mu w pamięci echo jej głosu, zastanawiał się, jak mógł o niej kiedykolwiek
zapomnieć. Kiedyś powtarzał często, że jej głos był aksamitny jak whisky, ona się wtedy
śmiała.
Ale teraz się nie śmiała.
Urzędniczka wyczytała następne nazwisko: Dozier.
– Czy dzisiaj wybieramy według alfabetu? – zapytał sędzia Rosen rozdrażnionym głosem.
– Courville, Crane, Dozier. Następny będzie zapewne Edwards.
Urzędniczka uśmiechnęła się nieznacznie i ruchem znamionującym pewność siebie
wyciągnęła kolejną karteczkę z bębna losującej maszyny.
– Zylowski.
Tu i ówdzie odezwały się na widowni chichoty. Ray prawie ich nie słyszał i nie mógłby
powiedzieć, czy Marcel też do nich dołączyła. Patrzyła prosto przed siebie, najwyraźniej
kontemplując flagę stanową. Cokolwiek to zresztą było, wprawiło ją w zły nastrój. Ale nie
byłaby sobą, gdyby dała to po sobie poznać. Typowe.
Ray odchrząknął i przyciągnął do siebie łokcie, gdy trzeci z przysięgłych zajął swoje
miejsce. Dzięki temu mógł przysunąć się i pochylając się ku poręczy fotela, szepnąć parę
słów.
– Powiedziałem „witaj”.
– A ja odpowiedziałam.
Jej słowa wywarłyby na nim większe wrażenie, gdyby skierowała je do niego, a nie w
pustą przestrzeń między Rayem a ławką sędziego.
Przejechała koniuszkiem języka po wargach, nie pozbawiając przy tym szminki niczego z
jej perłoworóżowego połysku. Ray znów przypomniał sobie, w jak niewygodnej pozycji były
jego nogi.
– Jesteśmy w sądzie, a nie na spotkaniu klasowym – powiedziała, przenosząc wzrok z
Raya na znajdującą się przed nimi balustradę.
Poprawił pasek, jeszcze raz próbując wywalczyć sobie trochę wygodniejszą pozycję, ale
jego wzrost (prawie metr dziewięćdziesiąt) miał w tej przestrzeni niewielkie możliwości.
– O ile pamiętam, nigdy nie byliśmy w jednej klasie, Marcel.
Wyczuł jej napięcie. „Jeden zero dla mnie” – pomyślał. Uśmiechając się, Ray ogarnął
spojrzeniem sędziego, urzędniczkę, publiczność, a potem znów skierował wzrok na Marcel.
– Myślę, że możemy chwilę porozmawiać, wciąż jeszcze wywołują nazwiska. – Sądząc
ze sztywnego ruchu jej ramion przypuszczał, że miała przygotowaną całą listę impertynencji,
którymi chętnie by go obrzuciła.
Był bardziej zaintrygowany niż obrażony. Jak jej się to udawało? Umiała być taktowna i
zimna, rozważna i uprzejma zarazem, nawet wówczas, gdy usuwała kolejnego mężczyznę ze
swego życia. Teraz, dziesięć lat po fakcie, nie był pewien, czy był jej za to wdzięczny, czy też
miał jej to za złe. Podejrzewał – nie, do diabła, wiedział – że jej opanowanie było jedynie
fasadą, kryjącą setki splątanych emocji.
Losowanie trwało dotąd, aż wybrano pełen skład ławy – dwunastu przysięgłych. Ray
przypatrywał się wypolerowanym do połysku boazeriom liczącego już ponad sto lat gmachu
sądu, oglądał nowe, winylowe ramy okienne. Były to lekkie konstrukcje, ozdabiane dużymi
kulami i żelaznymi elementami – wyglądały jak liście unoszące dorodne, białe winogrona.
Spróbował obliczyć koszty tego przedsięwzięcia, ale nie mógł skupić uwagi. Emocje mieszały
się z jego chłodnym zmysłem handlowca.
Emocje. Ray lubił wyobrażać sobie, że jego własne były przytępione i tak łatwe do
ogarnięcia, jak mapa drogowa. Marcel w jego życiu była niezakończoną sprawą.
Wspomnienie o niej męczyło go zbyt długo. Nadszedł czas, by zamknąć rachunki.
Tamtego roku, skończył właśnie dwadzieścia cztery lata, wykonywał roboty budowlane
dla swego wuja Teda. Ona miała dziewiętnaście – młoda, ładna dziewczyna, prosto z marzeń
każdego mężczyzny. Uparta, poważnie myśląca Marcel była zbuntowana i zdecydowana
dążyć do osiągnięcia tego, czego chciała – a chciała jego.
No właśnie, dlaczego dziewczyna, która mogłaby mieć wszystko, zechciała jego?
Wydawało się to tak samo tajemnicze i cudowne, jak ich pierwszy pocałunek. Schlebiało mu
to. Był naiwny i aż zanadto chętny do tego, żeby go wykorzystała, by mógł zauważyć, że nie
była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie była to nawet żądza. Po prostu Marcella
Courville zdecydowała, że nie chce już dłużej być dziewicą, a Ray Crane chętnie zaspokoił tę
jej zachciankę.
Ławnik siedzący w tylnym rzędzie stuknął w krzesło Raya kierując jego uwagę ku
teraźniejszości.
– Przepraszam.
– Nic się nie stało. – Ray poprawił się znów na krześle, opierając jedną stopę na kolanie,
pocierając kostkę i nieznacznie poprawiając skarpetkę.
Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Kobieta, którą stała się Marcel, mogła mieć
dostęp do lepszej klasy mężczyzn. Oczywiście wtedy też miała do nich dostęp, ale wybrała
jego. A gdy lato skończyło się, każde z nich poszło własną drogą – a przynajmniej w ten
sposób lubił o tym myśleć. Zerknął na jej delikatny profil, zastanawiając się, czy ona
wmawiała w siebie te same kłamstwa. Ray uważnie przypatrywał się alabastrowej skórze
siedzącej obok kobiety. Trwało chwilę, zanim uprzytomnił sobie, że ślady, których szukał,
nigdy nie były widoczne.
– Więc jak ci się żyje?
– Ray, czy to nie mogłoby chwilę poczekać?
W tej chwili prawie już na niego spojrzała. Pozwoliła mu uczynić pierwszy krok i teraz
płaciła za to. Sądząc z tego, jak ściskała i rozluźniała uścisk na trzymanej na kolanach
torebce, musiała chyba walczyć z myślami. Wyczuła, że ją obserwuje i położyła torebkę koło
swego uda. Zakładając nogę na nogę wykorzystała ten ruch, aby odwrócić się od niego. To
było po jego myśli, w ten sposób miał więcej miejsca, by wyciągnąć nogi w jej stronę.
– Myślisz, że długo to będzie jeszcze trwało? – spytał, aby podtrzymać rozmowę.
– Nie, ja...
– Chyba nigdy sienie skończy – mruknął starszy mężczyzna, siedzący dwa miejsca dalej.
– Trzeci raz jestem powołany do ławy przysięgłych.
Marcel speszyła się i usiłowała rozluźnić palce. Ray zamilkł.
A więc nie wiedziała, że wrócił do miasta? Zjaśniałe od słońca włosy nie ozdabiały już
jego głowy, tak jak dawniej. Lśniły teraz jak wypolerowany brąz, na skroniach przeświecały
srebrne pasma. Irytowało ją, że tęskniła za tamtym złotem.
Gdy miał dwadzieścia cztery lata, wyglądał jak reklama kremu do opalania, piwa czy
wody kolońskiej. Był uosobnieniem męskości i siły.
Tak bardzo go wtedy pragnęła, aż do bólu. Tak bardzo go wtedy kochała...
Sędzia wysłał kogoś, by mu coś przyniósł z sąsiedniego pokoju. Ray gawędził z siedzącą
obok kobietą. Marcel była tak blisko, że czuła zapach jego wody kolońskiej i mogła zliczyć
ścięte brzytwą włosy zarostu. Skóra Raya była opalona na ciemny brąz. Zmarszczki w
kącikach oczu wyglądały jak wachlarzyki wcinające się w skronie. Miał szerokie usta. Linie
biegnące przez policzki zastąpiły młodzieńcze dołki – znajome znaki w tej wyrazistej twarzy.
Całowała każdą z nich.
Uciekła wtedy, wystraszona intensywnością własnych uczuć. A gdyby to wszystko miało
się jeszcze raz powtórzyć? Jakiś głos podszeptywał jej takie wyzwanie. Prawda i nic poza
prawdą, Marcel. Uśmiechnęła się smutno.
Odwrócił się, zauważył jej uśmiech i odpowiedział podobnym. Patrzyła prosto przed
siebie.
– Panie i panowie, dziękuję za cierpliwość. Chciałbym powitać państwa w sądzie
okręgowym. Jestem sędzia Edward Rosen. Zebraliśmy się tutaj, aby rozpatrzyć sprawę
poważnego przestępstwa.
Przysięgli kiwnęli potakująco głowami.
– Na wstępie chciałbym zapytać państwa, czy są jakieś przeszkody, które mogłyby komuś
uniemożliwić udział w sesji w marcu. Będziecie zaproszeni do udziału w jednej tylko sesji w
sprawie, która zajmie około dwóch tygodni.
Większość zebranych nie zgłosiła sprzeciwu.
– Żadnych problemów?
Marcel miała problem, ale nie wiedziała dokładnie, jak go ująć. Bała się bliskości Raya.
Ta nie dająca się opanować namiętność była już tylko wspomnieniem, a jednak tkwiła mocno
w jej pamięci. Tak bardzo się przed nim odkryła, poznał jej wzloty i upadki.
A nie wiedziała nawet, że była do czegoś takiego zdolna. „Rzuciłam się wtedy w jego
ramiona” – pomyślała. I jeszcze raz rumieniec oblat jej twarz. Kurczowo ściskała gładką,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin