2 - Papierowa róża.rtf

(759 KB) Pobierz
DIANA PALMER

 

 

DIANA PALMER

 

 

PAPIEROWA RÓŻA

PROLOG

Cecily Peterson delikatnie zakręciła w palcach cudowną czer­woną różę z papieru. Piękno kwiatu tylko pogłębiało smutek Cecily. Jej marzenia się rozwiały. Była zakochana w mężczyźnie, który nie miał nigdy odwzajemnić tego uczucia. Jej życie było jak ta papierowa róża: imitacją żywego piękna, zamkniętego na zawsze w martwym przedmiocie, który nigdy się nie zestarzeje, ale też nigdy nie będzie pachniał; zimnym przedmiocie, który nigdy nie zaznał tchnienia życia. Tate Winthrop przywiózł jej tę różyczkę z Japonii. Wtedy jeszcze patrzenie na nią dawało jej nadzieję, że Tate któregoś dnia nauczy się, jak ją kochać, jak zbliżyć się do niej. Ale w miarę upływu lat nadzieja bladła coraz bardziej i Cecily w końcu zrozumiała, że ta papierowa róża po­kazuje, kim stała się dla niego. Mówiła jej, bez okrutnych i do­sadnych słów, że jego uczucia są jedynie imitacją prawdziwej namiętności. Przypominała jej milcząco, że przyjaźń i sympatia nigdy nie zastąpią miłości. A przecież dobrze pamiętała, w jaki sposób wiele lat temu zaczął się ich burzliwy związek...

Osiem lat wcześniej...

Tate Winthrop siedział na drewnianym ogrodzeniu korralu. Nagle na drodze prowadzącej zakrętami w kierunku Corryville zobaczył tumany kurzu. Mrużąc w słońcu oczy, patrzył na nad­jeżdżający pikap. Samochód wiózł prawdopodobnie paszę za­mówioną w Blake Feed Company.

Czas zakończyć na dziś objeżdżanie młodej klaczy, pomy­ślał, zsuwając się zręcznie na ziemię. Miał na sobie stare, ob­cisłe dżinsy, które zgrabnie opinały jego szczupłe biodra i silne nogi. Był wysmukły i sprawny, a każdy jego ruch świadczył o radości, jaką sprawia mu praca na ranczu. Długie, czarne włosy, splecione w warkocz omotany skórzaną opaską, pod­skakiwały mu lekko na ramionach. Dziadek jego matki należał jeszcze do tego pokolenia, dla którego Little Bighorn nie było pustym słowem, a w tradycji rodzinnej ciągle żywe były jego opowiadania o wyprawie do Waszyngtonu na inaugurację pre­zydentury Teddy'ego Roosevelta. Jeden z przyjaciół dziadka zwykł powtarzać, że Tate pod wieloma względami przypomina tego starego zawadiakę.

Wyciągnął kubańskie cygaro z metalowego pudełka, które nosił w kieszonce na piersi, wsadził je między zęby i zapalił zapałkę, osłaniając ją ręką przed wiatrem. Jego kumple w agen­cji zawsze byli ciekawi, jak udaje mu się zdobyć cygara z kon­trabandy. Ale Tate nie zamierzał zaspokoić ich ciekawości. Tak było i tak już miało pozostać. Małe i większe sekrety stanowiły stały element jego życia i pracy.

Pikap zatrzymał się na podjeździe do małego domku, za którym stała pokaźna stajnia. Przed kierowcą rozciągał się wi­dok korralu, po którym, potrząsając grzywą, biegała śnieżno­biała klacz.

Silnik ucichł i z samochodu wyskoczyła młoda, szczupła dziewczyna o jasnych włosach i zielonych oczach. Była co prawda zbyt daleko, by Tate mógł określić ich kolor, ale znał je równie dobrze jak każdą piędź ziemi korralu, w którym ob­jeżdżał swoje konie. Nazywała się Cecily Peterson i była przy­braną córką Arnolda Blake'a, człowieka, który całkiem nie­dawno odziedziczył Blake Feed Company. Była też jedynym pracownikiem firmy, który nie bał się przyjechać do Tate'a z dostawą, zamawianą regularnie raz na dwa tygodnie w firmie jej ojczyma. Ranczo Tate'a usadowiło się na kilkumilowym pasie ziemi oddzielającym dwa rezerwaty Siuksów: Pine Ridge i Wapiti Ridge, a miasteczko Corryville, skąd przyjeżdżała Cecily, leżało na brzegu rzeki Big Wapiti, na samym skraju re­zerwatu. Matka Tate'a, Leta, urodziła się i mieszkała w Wapiti. które znajdowało się o rzut kamieniem od Corryville. Tate z do­świadczenia wiedział, co to dyskryminacja i może dlatego, gdy tylko zdobył odpowiednie środki, kupił ranczo poza granicami rezerwatu, choć blisko matki.

Tate Winthrop nie czuł specjalnej sympatii dla pozostałych przedstawicieli gatunku ludzkiego, a w szczególności starał się trzymać z dala od białych kobiet. Ale Cecily budziła w nim czułość. Była delikatną, łagodną siedemnastolatką, a jej życie, podobnie jak jego, nie było dotąd usłane różami. Miała kaleką matkę, która umarła rok temu, i od tamtej pory mieszkała z oj­czymem i jednym z jego braci. Brat, przyzwoity facet, był już w takim wieku, że mogłaby go traktować jak dziadka, ale oj­czym był pretensjonalnym leniem i alkoholikiem.

Wszyscy wiedzieli, że to Cecily wykonuje w sklepie wię­kszość pracy. Sklep z paszą należał kiedyś do jej ojca, a oj­czym odziedziczył go po śmierci jej matki, po czym zdawał się robić wszystko, żeby doprowadzić go do ruiny.

Cecily, trochę więcej niż średniego wzrostu, była szczu­pła i wiotka jak trzcina. Nie miała zadatków na wielką pięk­ność, ale miała w sobie jakieś wewnętrzne światło, które na­dawało jej zielonym oczom blask chryzolitu skrzącego się w słońcu.

Tate usiłował zdławić swój pociąg do niej. Cecily była jeszcze dzieckiem, a zresztą widywali się tylko przy okazji re­alizowania zamówień w sklepie jej ojczyma. Sprawiało mu przyjemność, że Cecily interesuje się jego indiańskimi przodkami, nie wykazując przy tym zadęcia, jakie towarzyszyło roz­wijającej się ostatnio „modzie na Indian”. Tate miał już po dziurki w nosie przyjaciół „rdzennych Amerykanów”, którzy schlebiając kolejnemu, przemijającemu zazwyczaj po roku lub dwu szaleństwu, ubierali się w spodnie z koźlej skóry, kupo­wali opaski i koraliki i w śmieszny sposób starali się pokazać swoją solidarność z „pierwszymi mieszkańcami tej ziemi”. Nie miał cierpliwości dla tych „niedzielnych Indian”, którzy przy­jeżdżali tu na letnie weekendy, by odjechać po dwóch dniach z poczuciem dobrze spełnionego patriotycznego obowiązku. Cecily była inna. Wiedziała sporo o kulturze Lakotów Oglala i w naturalny, bezpretensjonalny sposób interesowała się ich historią. Ani się obejrzał, a już zaczął opowiadać jej o wielu mało znanych poza plemieniem obyczajach Lakotów i szybko stwierdził, że jego zaangażowanie w stosunku do tej dziew­czyny zaczyna przekraczać rozsądne granice.

Ale delikatna więź, która ich łączyła przed śmiercią jej mat­ki, po tym wydarzeniu przerodziła się w coś poważniejszego. To nie do ojczyma ani do jego brata, czy też do przyjaciół w miasteczku przybiegła tego dnia, kiedy w wieku czterdziestu dziewięciu lat umarła Julia Blake. Z podkrążonymi, czerwo­nymi oczami, ocierając co jakiś czas strużkę łez spływających po policzku, siedziała naprzeciwko niego na ławie pod ścianą jego drewnianego domu. A on, który nie pozwolił sobie dotąd na otwartość i czułość wobec nikogo oprócz matki, objął ją i pocieszał, łagodnie ocierając chustką łzy. I wydawało mu się to wtedy czymś najnaturalniejszym na świecie. Jednak już wkrótce zaczęło go niepokoić jej rosnące z tygodnia na tydzień przywiązanie. Zakochanie się w Cecily było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął. Nie chodziło tylko o tryb życia, jaki prowadził, przypominający życie nomady, w grę wchodziło też jego po­chodzenie. W Ameryce nie było już wielu prawdziwych przedstawicieli jego wymierającej rasy. Jeżeli miał związać się z ko­bietą, wolałby znaleźć taką, w której żyłach także płynęła in­diańska krew. Jednak nie chciał wżenić się w tutejszych Siu­ksów, raczej szukałby żony daleko stąd, może w Nebrasce albo w Wyoming.

Wyrwał się z zamyślenia i powrócił spojrzeniem do samo­chodu i idącej zamaszystym krokiem dziewczyny. Z rozmy­słem nie wyszedł jej na spotkanie i odwrócił głowę.

Cecily zdawała sobie sprawę z tej gierki i uśmiechnęła się cierpko i pomachała rachunkiem. Jak zwykle, kiedy zbliżała się do niego, zaczynały jej drżeć ręce i świadoma tego, starała się je uspokoić zaciskając palce na piórze. Mimo butów na grubych podeszwach była od niego niższa niemal o głowę. Miała na sobie męską koszulę w kratkę i dżinsy. Tate nigdy zresztą nie widział jej w żadnej odsłaniającej ramiona sukience ani w innym typowo damskim stroju.

Podała mu rachunek nie patrząc mu w oczy.

- Arnold powiedział, że to właśnie zamówiłeś, ale kazał mi sprawdzić z tobą, czy wszystko się zgadza - powiedziała.

- Dlaczego zawsze wysyła ciebie? - spytał, przebiegając w/rokiem kolejne pozycje na fakturze.

- Bo wie, że ja jedna się ciebie nie boję.

Podniósł wzrok znad papieru i spojrzał na nią badawczo. Czasami jego czarne oczy budziły strach swoim intensywnym, utkwionym nieruchomo w rozmówcy spojrzeniem; potrafiły też trwać bardzo długo bez mrugnięcia powiek - jak oczy ko­bry. To one spowodowały, że odskoczyła od niego jak piłka, gdy spojrzał na nią po raz pierwszy. Ale wkrótce przestała się ich bać. Obchodził się przecież z nią łagodnie i był dla niej miły, milszy niż ktokolwiek w życiu. Wiedziała - w przeci­wieństwie do większości mieszkańców miasteczka, którzy nie poświęcili mu nigdy więcej niż chwilę uwagi - że pod maską twardziela, którą Tate Winthrop pokazuje światu, kryje się coś więcej.

- Jesteś taka pewna, że naprawdę się mnie nie boisz? - spytał groźnym głosem, powoli cedząc słowa.

Na jej twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech.

- Przecież chyba nie sprałbyś mnie za to, że pochrzaniłam coś w zamówieniu - odparła, robiąc aluzję do tego, co się stało pewnego razu. gdy kierowca spóźnił się kilka dni z dowozem zamówionej paszy i Tate stracił jedno z małych cieląt.

Miała rację. Nigdy, niezależnie od sytuacji, nie podniósłby na nią ręki. Wziął od niej pióro i podpisał rachunek, po czym, rzuciwszy jeszcze raz okiem na ostatnią pozycję na liście, wrę­czył jej z powrotem.

- Wszystko się zgadza.

- Okay, w takim razie zabieram się do rozładunku - po­wiedziała wesoło i odwróciła się na pięcie.

Tate zgasił napoczęte cygaro, schował je z powrotem do metalowego pudełka i ruszył za nią bez słowa.

- O co chodzi? - rzuciła bojowo przez ramię, słysząc za plecami jego kroki. - Nie jestem miastową panienką, która boi się popsuć sobie makijaż. Potrafię wyładować kilka małych worków.

- O, na pewno! - W jego czarnych oczach zaiskrzył się uśmiech. - Ale nie u mnie. A przynajmniej nie dzisiaj.

- Tate... - jęknęła. - Nie powinieneś tego robić! Przecież on... on powinien być tu teraz zamiast mnie. Jeżeli ma zamiar prowadzić ten sklep, dlaczego nie robi tego jak trzeba?

- Bo ma ciebie i wie, że potrafisz go wyręczyć.

Przebiegł wzrokiem po kilku workach leżących w samo­chodzie, wybrał największy z nich i energicznym ruchem za­rzucił sobie na ramię. Gdy spojrzał na nią ponownie, jego wzrok zatrzymał się na jej szyi.

- Co ci się stało?

Przyłożyła rękę do szyi, jakby chciała pospiesznie zakryć siniaka, i skrzywiła się lekko. Jeszcze w samochodzie pamię­tała, żeby zapiąć się starannie, ale było za gorąco i w czasie jazdy bezwiednie odpięła dwa górne guziki.

Tate zdjął robocze rękawice i cisnął je na podłogę pikapa. Patrząc badawczo sięgnął do jej bluzki i odpiął kolejne dwa guziki.

- Przestań! - krzyknęła, próbując odsunąć się od niego. - Nie wolno ci tego robić.

Ale guziki były już odpięte. W jego oczach zapłonęły dwa gniewne ogniki. Nie zwracając uwagi na protesty Cecily, od­chylił energicznie koszulę. Poniżej obojczyka zobaczył kolejny siniak, a dalej, tuż nad lekko postrzępionym brzegiem stanika, owalne, sine plamy, pasujące jak ulał do odcisków męskich palców. Zacisnął zęby, a na jego szyi zaczęła pulsować tętnica. Siniaki wyglądały paskudnie. Jej skóra była w równie kiepskim stanie jak wystająca spod koszuli bielizna. Tate wiedział, że od dawna nie kupiła sobie nic nowego. Prawdopodobnie oj­czym nie dawał jej ani grosza i chyba robił tak celowo, by utrzymać ją w zależności. Tate uniósł wzrok, by spojrzeć jej w oczy. Stała przed nim zarumieniona i gryzła górną wargę.

- Zapnij się. Nie chciałem cię zawstydzić. Przepraszam. Powiedz mi tylko, czy masz takie same siniaki na piersiach.

Upokorzona, zamknęła oczy i po policzkach popłynęły jej dwie wielkie łzy.

- Tak - szepnęła.

- To twój ojczym?

Przełknęła ślinę. Ponieważ nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, skinęła tylko głową.

- Cecily, jak to się stało?

- On... chciał mnie tam... dotykać - wyjąkała. - Próbował to robić już dawno, zaczął niedługo potem, jak ożenił się z mamą. Usiłowałam jej o tym powiedzieć, ale nie chciała mnie słuchać. Ona... ona nie widziała poza nim świata. I na dodatek oboje bez przerwy pili... - Kolejne zdania popłynęły szybciej. Nerwowym ruchem założyła ramiona na piersiach. - Wczoraj w nocy kompletnie się upił i przyszedł do mojego pokoju.

Wyglądała tak, jakby na samo wspomnienie zrobiło się jej niedobrze.

- Spałam już. - Odważyła się wreszcie unieść oczy i Tate zobaczył w nich strach pomieszany ze wstrętem. - Tate, dla­czego mężczyźni muszą zachowywać się jak zwierzęta? - spy­tała nagle z niemal cynicznym spokojem, zaskakującym u sie­demnastoletniej dziewczyny.

- Może nie wszyscy - mruknął zmieszany. Zrobił krok w jej kierunku i, nie patrząc jej w oczy, zapiął rozchełstaną koszulę. - Powinnaś sobie kupić nowy stanik.

Zarumieniła się.

- Nie zamierzałam ci go pokazywać - odpowiedziała hardo.

Zapiął bluzkę na ostatni guzik i delikatnie położył jej ręce na ramionach. Wiedziała, że nie musi się go bać. Jego ręce były ciepłe, silne i przyjacielskie. Lubiła ich dotyk.

- Nie będziesz już więcej narażona na takie upokorzenia. Ze zdumienia otworzyła szerzej oczy.

- Co takiego?!

- Słyszałaś przecież, co powiedziałem. Rozładuję teraz te worki, a potem usiądziemy i spokojnie zastanowimy się, co robić.

Kiedy po kilku minutach skończyli rozładunek, wziął ją za rękę i, nie spotykając się z oporem, zaprowadził do domu. Podsunął jej krzesło i zabrał się do parzenia kawy.

Zdumiona wszystkim, co się dzieje, patrzyła na niego jak oniemiała. Gdy przestał się krzątać koło ekspresu, nalał kawę do filiżanek i zasiadł naprzeciwko niej po drugiej stronie stołu. Nigdy jeszcze nie była u niego w domu i kompletnie zasko­czyło ją odkrycie, jak bardzo różni się od tego, co sobie wy­obrażała. W pokoju pełno było elektronicznych urządzeń i ga­dżetów, stały w nim dwa duże komputery, laptop, drukarka, krótkofalówki i kilka sprzętów, których przeznaczenia nie po­trafiła określić. Na ścianie wisiała kolekcja strzelb i pistoletów, nie przypominających jednak żadnej broni, jaką wcześniej wi­działa.

Również meble robiły duże wrażenie. Przypomniała sobie pogłoski, powtarzane przez ludzi z miasta, o odludku z ple­mienia Lakota, który zdecydował się zamieszkać poza rezerwatem i który, oprócz tajemniczego pochodzenia, miał równie tajemniczy zawód. W przeciwieństwie jednak do protekcyjne­go, czasami wręcz ostentacyjnie lekceważącego stosunku do Lakotów, jaki przeważał u ludzi z miasteczka, nikt nie odważał się na podobne zachowanie wobec Tate'a Winthropa. W istocie wielu mieszkańców Corryville nawet się go trochę bało.

Patrzyła teraz na jego pochmurną twarz zastanawiając się, dlaczego to właśnie ją zdecydował się zaprosić do środka. Kie­dy przyjeżdżała tutaj, zazwyczaj podpisywał rachunek, rozła­dowywał dostawę, a jeżeli już rozmawiali ze sobą, odbywało się to na dworze. Oczywiście wiedziała, że wbrew pozorom interesuje się nią. Gdy przywoziła mu zamówienie, przyglądał się jej swoim jastrzębim wzrokiem, a kiedy zajeżdżał do mia­steczka, wpadał do niej, czasami tylko po to, żeby zamienić kilka słów. Wydawało jej się nawet, że bacznie ją obserwuje. A dzisiaj dowiedział się o niej wszystkiego, nawet tego, o czym nie odważyła się dotąd jeszcze nikomu powiedzieć. Siedział naprzeciw niej i, huśtając się lekko na krześle, przypatrywał się jej spod oka. Dopiero teraz zdjął kapelusz o szerokim rondzie i rzucił go niedbale na podłogę. Nie mogąc otrząsnąć się po tym, co usłyszał, mruknął coś gniewnie, sięgnął do kieszeni i skupił się na chwilę na ceremonii zapalania cy­gara.

- Jak daleko się wczoraj posunął? - spytał, zaciągając się . głęboko.

Cecily znów zalała się rumieńcem. Zamknęła oczy. Roz­mowa zaszła tak daleko, że nie było już odwrotu.

- Próbował... to zrobić - wykrztusiła. - Uderzyłam go i ścisnął mnie bardzo mocno i zaczął się do mnie dobierać. Gdyby nie był pijany, nie wiem, czy udałoby mi się uciec. Robił już wcześniej różne rzeczy, ale dopiero wczoraj... Kiedy mu się wyrwałam, wybiegłam do ogrodu i chodziłam po ciem­ku przez godzinę. Wróciłam, gdy usnął, ale nie zmrużyłam oka aż do rana.

Jej twarz napięła się w bolesnym grymasie.

- Prędzej zginę z głodu niż mu na to pozwolę - krzyknęła. - Nie żartuję!

Tate patrzył na nią badawczo, wypuszczając z ust okrągłe dymki, które wzbijały się powoli pod sufit. Znał ją wystarcza­jąco długo, by wiedzieć, że jest poważną dziewczyną. Cecily nigdy się nie skarżyła, nigdy o nic nie prosiła. Chyba ją po­dziwiał. Nie widział jeszcze takiej siedemnastolatki. Po raz pierwszy doznawał takiego uczucia, bo wobec większości ko­biet odczuwał przecież coś w rodzaju lekkiej pogardy. Szcze­gólnie wobec białych kobiet. Na samą myśl o tym, co zrobił jej ojczym, zaczynało się w nim gotować. Nigdy jeszcze nie pragnął tak bardzo wyrządzić komuś krzywdy jak teraz temu mężczyźnie.

Strząsnął popiół do ogromnej kryształowej popielnicy i przez dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu.

Cecily popijała kawę i była najwyraźniej zmieszana. Tate był przecież w końcu obcym mężczyzną. Nie tylko opowie­działa mu wszystko, lecz na dodatek widział ją w bieliźnie, z siniakami na piersi. Odczuwała jakieś nieznane jej dotąd za­wstydzenie.

- Cecily, co tak naprawdę chcesz zrobić ze swoim życiem?

- zadał nagle zaskakujące pytanie.

- Chcę zostać archeologiem - odparła bez chwili namysłu. Zaskoczony uniósł brwi.

- Archeologiem? Skąd ten pomysł?

- W ostatniej klasie miałam nauczyciela, który był archeo­logiem. Całkiem poważnym archeologiem - dodała. - Brał udział w wykopaliskach w ruinach Majów na Jukatanie. - Jej zielone oczy zapłonęły na chwilę prawdziwym entuzjazmem. - Myślałam o tym, jak cudownie byłoby pracować z takimi ludźmi i odkry­wać coś, o czym jeszcze nikt nie wie. Dotrzeć do miast, które spoczywają pod grubą warstwą ziemi, a które były kiedyś równie żywe jak... - zawahała się przez chwilę - ... jak Nowy Jork - dokończyła. - Zawsze lubiłam historię - dodała.

Ostatnie zdanie powiedziała już nieśmiało, z lekkim żalem, jakby zdawała sobie sprawę z nierealności szalonych marzeń. Wzruszyła ramionami.

- Na to trzeba mieć pieniądze - powiedziała trzeźwo. - Mama miała trochę oszczędności, ale on wydał je w niecały rok. Mama mówiła mi kiedyś, że on nie ma żadnego zmysłu do interesów, i to chyba prawda. Jak inaczej można to wszystko wytłumaczyć? W ciągu roku doprowadził sklep do ruiny...

- Kiedy umarł twój ojciec?

- Sześć lat temu - odpowiedziała, zamyślając się na chwi­lę. - Mama wyszła za niego w zeszłym roku.

Cecily zamknęła oczy i jej ciałem wstrząsnął lekki dreszcz.

- Mówiła mi, że czuje się samotna, a on przychodził do niej i był dla niej taki miły. Ale ja od razu wiedziałam, co to za typ. Dlaczego mama tego nie wiedziała?

- Bo ludzie nie potrafią zajrzeć pod powierzchnię. Przez sekundę wpatrywał się gdzieś w dal.

- Jakie stopnie miałaś w szkole?

- Bardzo dobre i dobre - odpowiedziała. - Byłam dobra z przedmiotów ścisłych.

Nagle spojrzała na niego, zaniepokojona myślą, która przy­szła jej do głowy.

- Czy chcesz zameldować policji o tym, co ci powiedzia­łam? - spytała nerwowo. - Wszyscy się wtedy dowiedzą - do­dała i jej twarz pokryła się znowu rumieńcem.

Rozumiał jej strach. Zwłaszcza tutaj, w małym miasteczku, gdzie wszystko mogło skończyć się publicznym napiętnowa­niem i jeszcze bardziej obrócić się przeciw niej.

- Czy jest podstawa, żeby oskarżyć go o próbę gwałtu?

- On tego nie zrobił! - wykrzyknęła, patrząc na niego z przestrachem.

Przez chwilę panowała cisza.

- To prawda... Nie udało mu się wczoraj, ale może mu się udać następnym razem - powiedziała zrezygnowanym to­nem. - Drugi raz mogę nie mieć takiej szansy, jak wczoraj. Nawet jeśli ucieknę do ogrodu.

Pochylił się ku niej, opierając łokcie na surowym drewnie wiśniowego stołu, i zajrzał jej w oczy.

Znowu poczuła, że robi się jej niedobrze. Skuliła się, obej­mując rękami ramiona, i zatrzęsła się jak w febrze. To, co się stało, było największym koszmarem jej życia.

- No cóż... Cecily, staraj się przestać o tym myśleć - po­wiedział łagodnie. Z jego twarzy zniknęło już wzburzenie i pa­trzył teraz na nią trzeźwo i rozsądnie. - On już nigdy cię nie dotknie. Obiecuję ci to. Istnieje na to pewien sposób.

- Sposób? - Jej szeroko otwarte oczy wypełniły się na­dzieją.

- Wydaje mi się, że mogłabyś dostać stypendium. Chodzi mi o konkretne miejsce, Uniwersytet Jerzego Waszyngtona na Wschodnim Wybrzeżu - powiedział powoli, myśląc o tym, jak przydatna bywa czasami umiejętność kłamania bez mrugnięcia powieką. - W takie stypendium wliczone są zazwyczaj koszty utrzymania, książki i... kilka innych rzeczy. Uważam, że masz wszelkie dane, by komisja potraktowała cię życzliwie. Jesteś tym zainteresowana?

Cecily była kompletnie zbita z tropu.

- Tak... oczywiście... ale... No dobrze, ale jak się tam dostanę i czy... potrafię napisać odpowiednie podanie? Nie wiem, jak się to robi.

- Zapomnij o szczegółach. Nie są teraz ważne. Na tym uniwersytecie jest niezły wydział archeologii i, co najważniej­sze, byłabyś tam daleko od swojego ojczyma. Jeżeli tylko ze­chcesz.

- Tak, chcę! - zawołała uszczęśliwiona. - Ale muszę wró­cić do domu, żeby...

- Nie możesz wrócić do domu - uciął krótko. Wyprostował się na krześle i, spojrzawszy na nią jeszcze raz, wstał zdecydowanym ruchem. Podszedł do stolika, na któ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin