Janusz Meissner- Moje złego początki.rtf

(776 KB) Pobierz

Janusz Meissner

Moje złego początki

Wydawnictwo Literackie

Kraków, 1973

SPIS TREŚCI

Część pierwsza              2

Hangar nr 7              3

Biały Reporter              10

Sznur pereł              17

Katastrofy w Montpeltier              26

Dzwon z Lamartin              37

Przesyłka z Chartum              44

Licznik z czerwoną strzałką              49

Mniszka z Monte Benito              55

Część druga              65

Kanalia              66

Lodowa śmierć              73

Ostatni lot              77

As              80

Sprawa kapitana Croisseta              87

Na manewrach              93

Na fali 125 metrów              97

Kaprys „jedwabnego przyjaciela”              105

Kwiaty — Owoce — Warzywa              110

Wyrzucić bomby!              116

Pocztą lotniczą              120

Hańbiący czyn porucznika Herberta              126

Każdy kurs północny prowadzi do bazy              134

Wyprawa na Krzyż              148

Na Tajmyrze umiera człowiek              156

 

Część pierwsza

… nie z tej ziemi

Hangar nr 7

Już od dłuższego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 „straszyło”. Tak przynajmniej utrzymywał stróż nocny Łubiak, który był przecież człowiekiem wiarygodnym: nie pił i nie rzucał słów na wiatr. Mimo to nikt nie wierzył w te jego opowieści i dopiero wypadki, które wydarzyły się pewnej nocy w końcu sierpnia, przekonały sceptyków, że Łubiak mówi! prawdę.

Hangar nr 7 zbudowano dla balonów sterowych podczas wojny europejskiej. Stał na uboczu, z dala od nowych żelazobetonowych hangarów, w kącie lotniska, między lasem a cmentarzem żydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przeszło pod zarząd Aeropolu, drewnianą halę przeznaczono na tymczasowy skład wraków. Leżały tam połamane skrzydła i kadłuby z uszkodzonymi silnikami i kikutami śmigieł, ze zwichrowanymi podwoziami i pogiętymi sterami. Większość tego złomu pochodziła z okresu, kiedy tu była wojskowa szkoła pilotów, lecz przybywało go nadal wskutek wypadków, które przecież zdarzają się na każdym lotnisku. Zarówno dlatego, jak z powodu bliskiego sąsiedztwa z cmentarzem, hangar nazywano potocznie „trupiarnią”. Było to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez kogokolwiek, zarośnięte chwastami i krzakami, pośród których wznosiły się wysokie, poczerniałe ściany z próchniejących desek. Dziś zamiast hangaru istnieje plac tenisowy, cieszący się dużą frekwencją. Od wiosny do jesieni słychać tam wesołe okrzyki, śmiechy i oklaski kibiców.

Owej nocy, przełomowej w dziejach hangaru, szalała burza, która nastąpiła po dniu bardzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbiły się w ciemną masę na widnokręgu i kotłowały się tam w ciszy, przygotowując atak. Daleki grzmot potoczył się głucho, a potem zerwał się pierwszy podmuch wiatru. Pohulał w krzakach, obudził liście drzew i dmuchnąwszy znienacka w wielką łysinę piasku na skraju lotniska, chwycił z niej za ogon tuman pyłu, wywinął go w górę, zakręcił i cisnął w gąszcz cmentarza między szeregi nagrobkowych tablic. Buszował tam jakiś czas w ciasnych alejkach, aż wreszcie przycichł i tylko pełzał nisko przy ziemi, jakby robił przegląd terenu przyszłych awantur. Po chwili zawiał znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty. Chmury pędziły teraz od zachodu, przerzucając się zygzakami błyskawic, grzmot dudnił raz bliżej, raz dalej, aż wtem piorun uderzył z trzaskiem i runęła ulewa.

W pokoju służbowej brygady mechaników było pełno dymu z papierosów. Ludzie siedzieli dokoła stołu i grali w karty, nie oczekując już czyjegokolwiek przylotu w tę burzliwą pogodę.

— Ależ leje — powiedział starszy majster Frącek, spoglądając na szyby, po których spływały strumienie wody.

— A niech leje — mruknął jego pomocnik Michalski. — Niechby nawet do końca tygodnia, toby sobie człowiek trochę odpoczął.

Frącek rozdawał karty. Naprzeciw niego siedział najmłodszy z brygady, Kuliński, któremu tym razem fatalnie nie szła karta. Przegrał niemal wszystko, co miał przy sobie, ale ciągle jeszcze liczył, że może się odegrać. I oto dostał z ręki cztery króle!

Nie śpieszyć się — pomyślał. — Zaczekać, niech kto inny zacznie…

Za oknami wiatr wył i gwizdał, deszcz zacinał po szybach, grzmoty przewalały się po niebie. Ale teraz do tych odgłosów dołączył się jeszcze inny: trzask i zgrzyt, i znowu trzask, jakby coś z impetem uderzało w drewnianą ścianę „trupiarni” odległej tylko o paręset kroków. Wszyscy unieśli głowy. Michalski złożył swoje karty, wstał i podszedł do okna.

— Nic nie widać — powiedział. — Co to może być?

— Wrota — odrzekł Frącek. — Musiały być nie zamknięte jak się należy, a teraz jeszcze się ta buda zawali. Idź no i zobacz.

Michalski nie miał na to najmniejszej ochoty.

— Zaraz — powiedział niechętnie. — Może byśmy przedtem rozegrali ten bank.

Usiadł i wolno „filował” karty, a potem podwoił stawkę i spojrzał na starszego majstra. Ale Frącek przecząco pokręcił głową.

— Dwadzieścia i dwadzieścia — powiedział Kuliński.

— Nóżki na stół, bracie — odrzekł Michalski.

— Dam kwit, na pierwszego płacę.

— Niech będzie. Ale jak przegrasz, to pójdziesz zrobić porządek z tymi drzwiami.

— Dobrze, dobrze. Graj.

Michalski przebił, Kuliński znów zapłacił kwitem, ale już nie podwyższał stawki.

— Nie chcę cię za bardzo oskubać — powiedział wykładając swoje cztery króle. Ale Michalski przekrzywił głowę i spojrzał na niego spode łba:

— Trochę mało — oświadczył kładąc kolejno rzędem cztery asy. — Idź zobaczyć, co się tam dzieje w „trupiarni”. Przyjemnej drogi!

Deszcz ustawał powoli, ale wicher wzmógł się jeszcze bardziej. Kuliński włożył na kombinezon płaszcz nieprzemakalny i szedł teraz na przełaj, starając się omijać rozległe kałuże. Nie miał wątpliwości, że to w siódmym hangarze coś zgrzyta i strzela coraz głośniej. Musiał przejść obok cmentarza, aby się tam dostać niemal po omacku w zupełnych ciemnościach. Szedł potykając się, niepewny, czy obrał właściwy kierunek, ale wkrótce natknął się na zarośla i krzaki, a potem namacał siatkę otaczającą cmentarz. Miał nieprzyjemne uczucie, że ktoś skrada się za nim, w pamięci stanęły mu wszystkie opowiadania o niesamowitych zjawiskach w „trupiarni”. Mimo to szedł dalej, mocując się z wichurą, gdy wtem coś chwyciło go za połę płaszcza i zatrzymało w miejscu. Serce skoczyło mu do gardła, a jednocześnie tuż blisko, za wysoką czarniejszą od mroków nocy ścianą hangaru rozległ się przejmujący zgrzyt i suchy trzask. Kuliński szarpnął się w bok, zawadził o coś nogą i upadł jak długi. Wydało mu się, że usłyszał zduszony, drwiący śmiech. Zerwał się, ale omal znów nie stracił równowagi: coś plątało mu nogi… Pochylił się i namacał drut kolczasty. Zaklął głośno, wyswobodził się z uwięzi, okrążył kołki stanowiące resztki płotu i wreszcie dotarł do przedniej ściany hangaru.

Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzydło składanych wrót było otwarte. Wiatr miotał nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek o żelazną szynę i ogłuszających trzasków drewna zderzającego się ze ścianą hali. Kuliński natychmiast odkrył przyczynę tego stanu rzeczy: zardzewiały zatrzask, który zaciął się i nie zaskoczył. Udało mu się usunąć zacięcie, ale kiedy chciał zamknąć wrota, zauważył, że otwarte są także małe drzwiczki boczne po prawej stronie w głębi hangaru. Zawahał się: instalacja oświetlenia od dawna była uszkodzona. Było mu jakoś nieswojo, lecz przemógł się i wszedł do ciemnego wnętrza. Potykając się o jakieś szczątki, omijając kadłuby samolotów, na które raz po raz natrafiał po omacku, dotarł do owych małych drzwi, zamknął je, przekręcił klucz i machinalnie włożył go do kieszeni płaszcza. Już był w połowie drogi powrotnej, gdy gwałtowny podmuch wiatru pchnął skrzydło wrót, zatrzasnął je, a zwolniony zamek zaskoczył i … wyjście tą drogą zostało odcięte.

Kulińskiego otoczyły teraz jeszcze głębsze ciemności. Serce biło mu o żebra i pot wystąpił na czoło. Przez chwilę stał jak skamieniały, w oczekiwaniu, że lada sekunda zacznie się dziać coś niesamowitego. Ale w ciemnej hali panował spokój. Tylko na zewnątrz wiatr hulał, siekąc falami deszczu.

Muszę wyjść bocznymi drzwiami — pomyślał mechanik. — Muszę je znaleźć…

Z trudem, macając przed sobą rękami, odnajdywał drogę wzdłuż prawej ściany, aż dotarł do drzwiczek, które był zamknął — przed kilku minutami? …przed godziną? — nie zdawał sobie sprawy, kiedy to było. Sięgnął po klucz, ale kieszeń była pusta. I — w dodatku — dziurawa…

Szukanie zgubionego klucza zdało mu się w tych warunkach beznadziejne, więc postanowił raz jeszcze wrócić do głównych wrót i spróbować podważyć zatrzask od wewnątrz. Ale tym razem nie mógł jakoś trafić: wpadał na połamane podwozia i skrzydła, zranił się czymś w czoło, kilkakrotnie zaplątał się w stalowych linkach sterów i wreszcie całkiem stracił orientację. Usiadł więc na jednym z walających się blaszanych zbiorników po benzynie i, zrezygnowany, zdecydował się czekać: może tu po niego przyjdą, jeżeli jeszcze nie ułożyli się do snu?

Siedział już przez dłuższą chwilę, kiedy usłyszał za sobą jakieś kroki. Obejrzał się. Jego wzrok przywykły do mroków rozróżniał sylwetki dwóch najbliższych samolotów. Dalej rozpościerała się bezkształtna, czarna jak sadza ciemność. Lecz kroki zbliżały się, a potem, w odległości kilku metrów ktoś się zatrzymał.

— Kto tam? — zawołał mechanik.

Nikt mu nie odpowiedział, ale najbliższy wrak samolotu poruszył się, lotki u końców skrzydeł zaskrzypiały i zmieniły położenie, jakby ktoś przesunął drążek sterowy na burtę. Kuliński poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. Patrzył, wstrzymując oddech…

Samolot drgnął, pochylił się nieco, a potem znów lotki i stery poruszyły się tam i z powrotem. To było nieprawdopodobne, zdumiewające, a zarazem okropne. Ale Kulińskiemu przemknęła przez głowę myśl, że wszystko to może być dziełem Michalskiego, który się tu za nim zakradł, aby napędzić mu strachu.

Nie miał czasu rozważyć tej ewentualności: usłyszał charakterystyczne cmoknięcie szprycy do benzyny;, ktoś wstrzyknął mieszankę do cylindrów przed zapuszczeniem silnika!

Nieprzeparta ciekawość pociągnęła go teraz do rozbitego samolotu; musiał zobaczyć z bliska.

Był to stary, nie używany obecnie Potez, rozbity chyba w śmiertelnej kraksie. Zgniecione, połamane skrzydła, podwozie i przednia część kadłuba oraz na pół wyważony z legarów silnik ze strzaskaną jedną łopatą śmigła świadczyły o tym dobitnie. Kuliński obszedł zwichrowane skrzydło, zbliżył się do kabiny pilota i — cofnął się przerażony. Za sterami siedział upiór z twarzą zalaną krwią, która zastygła soplami na szyi, ze zniekształconym nosem i pękniętą czaszką. Siedział i najwyraźniej zamierzał uruchomić silnik!

— Kontakt — rozległ się chrapliwy szept.

Z cylindrów bluznęły kępki dymu, kikut śmigła wykonał półtora obrotu i — silnik ruszył! Ruszył i pracował, choć leżał tu chyba od paru lat i choć musiał po tej kraksie mieć powyrywane przewody paliwa i smaru! Pracował coraz głośniej, a ściany ogromnej hali rezonowały, odpowiadając echem.

Niemożliwe, żeby tego hałasu nie usłyszeli w dyżurce — pomyślał Kuliński i poczuł się nieco raźniej.

W tej chwili silnik przycichł.

— Siadajcie — powiedział upiorny pilot. — Prędzej! Kuliński wzruszył ramionami.

— Idź do cholery — warknął. — Głupie kawały! Wyłącz silnik, Michalski. Wyłącz, póki się nie zdenerwuję.

— Siadajcie za mną — powtórzyła zjawa. Kuliński ujrzał jej szkliste oczy w straszliwie poranionej twarzy. Odwaga zaczęła go opuszczać. Jakaś dziwna siła ciągnęła go do gondoli wraku. Postawił nogę na stopniu, potem wspiął się wyżej i sam nie wiedząc jak, znalazł się w kabinie, a potem — już chyba z nawyku — zapiął pasy.

Silnik zawarczał pełną mocą i samolot potoczył się naprzód.

To śmierć — pomyślał mechanik.

Zobaczył jeszcze tuż przed sobą szpary między deskami oszalowania, poczuł jakby muśnięcie delikatnej zasłony i pęd chłodnego powietrza. Spojrzał w dół. Lotnisko spływało pod stery, a rozbity Potez leciał w stronę lasu. Mrok rzedniał, zaczynał się świt i można było rozróżnić szczegóły terenu. Lecz wysokość rosła i po chwili wrak samolotu wszedł w chmury. Jednostajnie szary klosz przesłonił wszystko dokoła.

Wtem trzęsący silnik zwolnił obroty, samolot pochylił się gwałtownie i wykonawszy pół obrotu zawisł na plecach zadzierając łeb w górę. Pilot wypadł z kabiny i spadł jak worek piasku. Kuliński usłyszał głuche uderzenie o ziemię i jednocześnie ujrzał ciemny gąszcz lasu, który pędzi! teraz wprost ku niemu.

Nikt z mechaników dyżurnej brygady nie przejął się całonocną nieobecnością Kulińskiego. Przypuszczali, że zamknąwszy wrota hangaru chciał tam przeczekać ulewę, a później, przekonany, że tej nocy nie będzie nic do roboty, wymknął się do domu.

— To mu nie ujdzie na sucho — powiedział starszy majster.

Ale ograniczył się do krótkiej notatki w książce służbowej: „Majster Kuliński oddalił się podczas nocnego dyżuru i nie powrócił”.

Przy głównej bramie paru inżynierów i kilkunastu robotników z warsztatów otaczało miejscowego leśnika, który, żywo gestykulując, opowiadał o niezwykłym odkryciu, jakiego dokonał tego ranka. W pościgu za wnykarzem szedł przez rozległe bagno śródleśne i natknął się na zwłoki człowieka w kombinezonie lotniczym. Zwłoki w stanie rozkładu…

— To będzie chyba porucznik Skowroński! — zawołał Frącek, który właśnie nadszedł.

— Pamięta pan ten wypadek? — spytał inżynier z biura konstrukcyjnego, który znał Skowrońskiego.

— Pamiętam, naturalnie. To było równo rok temu. Porucznik poleciał na tym starym Polezie, który miał pójść na złom. Nad lasem maszyna przeszła na plecy i runęła na ziemię niedaleko prochowni, ale pilota nigdy nie znaleziono.

A teraz…

— Wody gruntowe wezbrały po ostatnich deszczach i wczorajszej ulewie — powiedział leśniczy. — Może dlatego ciało wypłynęło z trzęsawiska…

— Możliwe — zgodził się inżynier. — Zapewne wtedy Skowroński poleciał nie zapiawszy pasów i wyrzuciło go z kabiny, kiedy maszyna znalazła się w położeniu odwróconym.

— Tak orzekła komisja badań wypadków lotniczych — potwierdził starszy majster. — Ale szukaliśmy porucznika przez tyle dni i dopiero teraz…

— Tam nikt go nie mógł szukać — powiedział leśniczy. — Trzeba dobrze znać ten teren, aby tamtędy przejść. Ja sam nie znalazłbym topielca, gdyby go pies nie wytropił. To jak? — zapytał po chwili. — Panowie dacie znać policji?

Samochód ciężarowy i wozy policyjne zjechały z szosy na krętą, nie utwardzoną drogę i zatrzymały się za mostkiem przerzuconym nad błotnistym, leniwym strumykiem, który dalej rozlewał się szeroko na grząskiej, porosłej olszyną polanie. Wszyscy wysiedli i szli gęsiego za leśnikiem. Las był tu skarłowaciały, grunt nierówny, gąbczasty, podbiegający rdzawą wodą. Wkrótce drzewa się przerzedziły i ustąpiły miejsca zaroślom łozy. Tu zaczynało się bagno.

— Uwaga — powiedział leśniczy. — Trzeba teraz skakać z kępy na kępę, tylko moim śladem.

Trzciny, sitowie i wysoka po pas trawa kryły zdradliwą topiel między kępami pozostałymi po dawno ściętych drzewach i zgniłych pniach. Wyżeł poprzedzający swego pana zbaczał w lewo i w prawo, taplał się w wodzie, zawracał i znów zapuszczał się na boki. Wtem stanął i po chwili szczeknął krótko.

— Zaczekajcie — leśnik podniósł rękę. — On coś jeszcze znalazł, pójdę zobaczyć.

Pies stał twardo na niewielkiej, suchszej wyniosłości gruntu. Leśniczy dotarł tam za nim, zapadając po kolana w grzęzawisku. Po chwili dał się słyszeć jego głośny okrzyk i Frącek oraz dwaj posterunkowi policji przebrnęli tam także.

Na zgniecionej trawie leżał człowiek w podartym płaszczu nieprzemakalnym. Blada twarz była pokrwawiona, dłonie nosiły ślady skaleczeń i zadrapań.

— Kuliński! — zawołał starszy majster. — Co mu się stało?

Kuliński ocknął się z omdlenia czy też z twardego snu. Z początku nie mógł sobie uprzytomnić, skąd się tu wziął. Dopiero po dłuższej chwili stanęły mu w pamięci przeżycia ostatniej nocy. Ale jego mętna relacja nikogo nie przekonała. Kapitan z wydziału śledczego wzruszył ramionami.

— Chyba sami rozumiecie, że nie można w te bajki uwierzyć. Ile wypiliście wczoraj?

Kuliński spojrzał na niego spode łba.

— Nie piłem w ogóle. Ten Potez, na którym lecieliśmy, powinien tu być gdzieś niedaleko, a ciało pilota… Jak je znajdziecie, to będzie najlepszy dowód…

Kapitan przerwał mu zniecierpliwiony:

— Ten pilot zginął przed rokiem, a samolot rozbił się rzeczywiście niedaleko stąd, ale także rok temu. Więc jak? Braliście udział w tym fatalnym locie?

— Ja sam tego nie rozumiem — odrzekł mechanik, — A przecież tak było, panie kapitanie… W siódmym hangarze z pewnością brak tego Poteza. Ale powinien tam być klucz od bocznych drzwi, od zamkniętych bocznych drzwi! Wypadł mi z kieszeni, więc nie mogłem wyjść z tego hangaru, bo główne wrota się zatrzasnęły…

— Dobrze — powiedział oficer. — Zbadamy to później.

Tymczasem wydobyto zwłoki pilota, załadowano do policyjnego wozu sanitarnego i cały konwój powrócił na lotnisko, gdzie nastąpiły dalsze dochodzenia.

Stróż nocny Łubiak zeznał, że zdarzyło mu się niejednokrotnie słyszeć warkot silnika dochodzący z hangaru nr 7 i że widywał tam poruszające się światła. Nie zaglądał do wnętrza hali z obawy przed niesamowitymi zjawami, które tam według niego przebywały, ale składał o tym meldunki kierownikowi administracyjnemu. Nie odnosiło to jednak żadnego skutku: wyśmiewano go albo wzruszano ramionami…

Łubiak był przekonany, że majstrowi Kulińskiemu istotnie przydarzyło się wszystko to, co opowiedział i w co pan kapitan nie chciał uwierzyć. Ubiegłej nocy wprawdzie nie opuszczał wartowni, ale zdawało mu się, że w siódmym hangarze znów dzieje się coś dziwnego…

Przyszła kolej na oględziny „trupiarni”. Na rozmiękłej ścieżce koło cmentarza zaczynały się wyraźne ślady zmierzające w tamtą stronę. Kapitan porównał je z odciskami butów Kulińskiego. Zgadzały się najzupełniej. Prowadziły do głównych wrót, które można było otworzyć tylko z zewnątrz. Kiedy mechanicy uporali się z nimi, kapitan z naczelnym dyrektorem Aeropolu weszli do środka. Wszyscy inni oczekiwali na betonowej płycie, aby nie zacierać śladów.

Po dłuższej chwili kapitan wezwał Kulińskiego. Mechanik rozejrzał się po wnętrzu, które tonęło w półmroku. Nie, nie był pewien, w którym miejscu stał ten wrak samolotu. W każdym razie nie było go teraz w hangarze.

— A ten klucz? — spytał kapitan. — Poznajecie go?

— Tak — odrzekł Kuliński. — To jest klucz od bocznych drzwiczek. Zgubiłem go wczoraj, i było ciemno, więc…

— Dobrze. Otwórzcie te boczne drzwi.

— To tam, w drugim końcu, na prawo — powiedział mechanik. — Proszę.

Nie bez trudności dotarli do bocznej ściany w głębi i Kuliński przekręcił klucz w zamku, potem nacisnął klamkę i otworzywszy drzwiczki, usunął się na bok. Kapitan wyjrzał za próg. Na gliniastym, jeszcze wilgotnym gruncie nie było żadnych śladów: od dawna nikt tędy nie chodził.

— To dziwne — zauważył dyrektor. — Nie ma śladów, żeby ktoś wychodził, więc jakim sposobem ten człowiek mógł opuścić hangar i znaleźć się o trzy lub cztery kilometry stąd, w głębi lasu?

Kapitan nie odpowiedział. Uważnie oglądał ściany z desek obitych niegdyś papą, której strzępy zwisały tu i ówdzie, odsłaniając szpary, a potem wraz z dyrektorem i Kulińskim obszedł z zewnątrz dokoła halę, aby się upewnić, że istotnie nie ma tam żadnych innych śladów.

— No więc — powiedział dyrektor — trzeba będzie uwierzyć, że nasz mechanik wyleciał z siódmego hangaru na wraku samolotu rozbitego przez pilota, który zginął rok temu? Bo jak pan to inaczej potrafi wyjaśn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin