W.E.B. Griffin
Porucznicy
Żołnierska saga tom 1
Brotherhood of War: The Lieutenants
Przełożył Tadeusz Rachwał
14.02.1943, dążąc do oskrzydlenia Pierwszej Armii Brytyjskiej generała porucznika Kennetha A.N. Andersona oraz zdobycia bazy założonej przez aliantów w miejscowości Tebessa, silne niemieckie jednostki pancerne ruszyły z przełęczy w środkowej Tunezji na front broniony przez II Korpus Amerykański pod dowództwem generała majora Lloyda R. Fredendalla. Niemcy przerwali pozycje aliantów serią szybkich ataków pancernych i zmusili oddziały amerykańskie do wycofania się przez przełęcz Kasserine aż do położonej za nią doliny.
Historia wojskowości amerykańskiej 1607–1953,
Departament Sił Lądowych, lipiec 1956
Pustynnym traktem powoli sunęły dwa mocno zakurzone amerykańskie czołgi. Zewsząd otaczała je pofalowana pustynia, nie były to jednak wydmy, ale sucha, piaszczysta ziemia pokryta łatwo kruszącymi się kamieniami wielkości pięści i rachityczną roślinnością. Zagłębienia terenu wystarczały w sam raz do ukrycia czołgu, a grzbiety wzniesień nie zapewniały dostatecznej widoczności, żeby go dostrzec. Widać było mniej więcej na milę, ale czołg z powodzeniem dawał się ukryć w dolinie odległej zaledwie o sto jardów. W otwartej wieży pierwszego czołgu M4A2 Sherman jechał młody, wysoki i kościsty major Robert Bellmon, absolwent Akademii Wojskowej w West Point z roku 1939. Jego opalone ciało prawie w całości wystawało z włazu, a na rękach połyskiwały
w słońcu: sygnet ukończenia Akademii, zwykła złota obrączka oraz wojskowy zegarek Hamilton na pasku, który po przetarciu się został zszyty przez batalionowego krawca.
Major miał na sobie koszulę khaki, zapinany na zamek błyskawiczny kombinezon z dzianym kołnierzem i mankietami, wełniane spodnie koloru oliwkowego oraz buty zupełnie nie przypominające zwykłego obuwia czołgisty. Sięgały one prawie dziesięć cali ponad kostkę i wyglądały na połączenie butów wyjściowych i oficerek z normalnymi butami wojskowymi. Głowę Bellmona chronił wycofany już z użycia hełm, łudząco podobny do stosowanych w futbolu amerykańskim kasków, do którego donitowano słuchawki; na wysokości łokcia majora spoczywał w kaburze colt 1911 Al, a na szyi wisiała odziedziczona po ojcu lornetka firmy Zeiss.
Choć przed trzema minutami zatrzymał czołg i uważnie przeszukał wzrokiem teren, a rozkaz ruszenia z miejsca dał kierowcy, sierżantowi Pete’owi Fortinowi, zaledwie trzydzieści sekund temu, nie widział niemieckiego czołgu Afrika Korfps Panzer IV do chwili, w której jego oko dostrzegło błysk wystrzału z 75 mm armaty. Pół sekundy później wolframowy pocisk wrył się w kadłub M4A2.
Sherman zadrżał. Rozległ się przerażający huk, tuż po nim straszliwy zgrzyt rozdzieranego metalu, a wszystko to trwało nie więcej niż sekundę. M4A2 skręcił w prawo i zastygł w bezruchu. Po trafieniu nie przejechał już więcej niż osiem stóp.
Uderzenie pocisku rzuciło Bellmona na kant włazu dowódcy, pogruchotało mu żebra, odebrało oddech i o mało co nie wymiotło z wieży. Z głębi czołgu dotarł do niego jakby zdziwiony jęk, major nie rozpoznał jednak, czyj to był głos. Gdy spojrzał w dół, kadłub zaczynał już wypełniać gęsty, czarny dym. Nie myśląc nawet o tym, co robi, poddając się czysto zwierzęcemu instynktowi Bellmon wysunął się z włazu. Na zewnątrz dosięgła go fala bólu.
Minęło akurat tyle czasu, że zdążył przekląć moment opuszczenia wieży, jako że spoczywał na nim przecież obowiązek zejścia do wnętrza i udzielenia pomocy reszcie załogi, gdy przez otwarty właz strzelił w górę krótki, ale niezwykle ostry płomień. Major doskonale wiedział, co to oznacza. Odłamki metalu wbiły się w mosiężne łuski pocisków do 75 mm armaty, rozpruły je i rozsypały proch, który zapalił się od wysokiej temperatury. Nie stanowi to poważniejszego zagrożenia, jeżeli płonie on swobodnie w nieograniczonej przestrzeni, jako że w takich warunkach nigdy nie wybucha. W czołgu znajdowała się jednak nie zużyta amunicja i opary paliwa. Eksplozja nastąpiła w kilka sekund później.
Bellmon poczuł, że leci. Wylądował plecami na kamienistym gruncie, wykonał jeszcze salto w tył i do reszty stracił oddech. Gdy się w końcu zatrzymał, był przytomny, ale niezdolny do najmniejszego ruchu.
Jak przez mgłę docierał do niego drugi wystrzał z działa jakiegoś czołgu, ostry, świszczący dźwięk oraz następujące tuż po nim ciężkie, dudniące uderzenie. Pomimo bólu w piersiach major starał się odzyskać panowanie nad własnym ciałem. Zmusił się do zaczerpnięcia głębokiego oddechu, a potem kolejnych.
Udało mu się w końcu zebrać tyle sil, żeby przetoczyć się na drugi bok i dojrzeć, co stało się z drugim M4A2, z którym wyruszył, aby zlokalizować i wesprzeć 705. Batalion Artylerii Polowej. Czołg stał nieruchomo, na wieży nie było nikogo, a wokół jej podstawy oraz w okolicach zbiorników paliwa unosił się oleisty dym. Nikt się z niego nie wydostał.
Bellmon usłyszał odgłos silnika czołgu, opadł więc łagodnie na twarz i postanowił udawać martwego, choć dawało to małe szanse przeżycia. Załoga niemieckiego czołgu i tak prawie na pewno poczęstuje go serią z karabinu 7.93 mm. Jeńcy przecież tylko zawadzają w szybkich działaniach pancernych.
Major zamknął oczy i starał się oddychać jak najwolniej. Jedyna nadzieja spoczywała w zasugerowaniu im, że zginął, gdy czołg eksplodował. Gdyby się chciał poddać, dałby im tylko łatwiejszy cel.
Panzer IV zatrzymał się tuż obok Bellmona. Był to standardowy niemiecki czołg średni, wydajna maszyna do zabijania, przy konstruowaniu której wykorzystano wszystkie doświadczenia, jakie niemieckie zagony pancerne zdobyły we Francji, Rosji oraz tu, w Afryce Północnej. Prywatnie major skłonny był nawet przyznać, że był to czołg lepszy od shermana.
Bellmon wyczuł, że obserwuje go niemiecki dowódca. W chwilę później usłyszał chrzęszczące po piaszczystej ziemi kroki.
— Was ist er?
— Ein Offizier, Herr Leutnant. Mit einen gelben Blatt.
— Ein Major? — zapytał pierwszy głos. — Nie żyje?
— Nie — pragmatycznie stwierdził pochylając się nad majorem drugi z Niemców. — Oddycha. Udaje martwego.
O Boże! Tak słabo udaję?
Kilka kolejnych par butów zachrzęściło po spękanej ziemi.
— Proszę nie zmuszać mnie do zabijania pana, panie majorze — odezwał się pierwszy głos.
Jakaś ręka chwyciła go za ramię i przewróciła na plecy. Bellmon otworzył oczy i ujrzał wnętrze lufy automatycznego colta 45. Trzymała go ręka młodego blondyna, przystojnego porucznika Afrika Korps, ubranego w standardowe szare spodnie Wehrmachtu oraz czarną bluzę czołgisty. Uśmiechnął się do majora, po czym sięgnął wolną ręką do jego kabury po spoczywającego tam colta 45.
— Może pan usiąść, panie majorze — powiedział porucznik z wyraźnie brytyjskim akcentem. — Jest pan ranny?
Bellmon usiadł. Niemiec podał jego czterdziestkę piątkę żołnierzowi, który stał obok. Jeszcze jeden przystojny blondynek, pomyślał major.
— Mógłby mi pan jeszcze podać kaburę? — zapytał porucznik.
Bellmon ściągnął ją przez głowę i podał Niemcowi.
Ten przytrzymał 9 mm schmeissera między kolanami, wziął amerykańską kaburę i założył ją przez ramię.
— Sprawdź, czy nie jest naładowany — ostrzegł porucznik.
Żołnierz odłączył magazynek czterdziestki piątki, stwierdził, że jest pełny, opróżnił go, założył z powrotem i wsunął rewolwer do kabury.
— Colt to wyśmienity pistolet, panie majorze — zagadnął porucznik.
Bellmon nie odpowiedział.
— Pomóż panu majorowi wstać — rozkazał dowódca niemieckiego czołgu.
— Sprawdzi pan, co z moimi ludźmi? — odezwał się major Bellmon wstając z potwornym bólem, ale o własnych siłach.
Porucznik wyglądał raczej na zasmuconego, gdy ponurym gestem ręki wskazywał na amerykańskie czołgi. Oba stały w płomieniach, a w powietrzu unosił się swąd spalonych ciał. Siłą woli Bellmon powstrzymał atak nudności; poprzysiągł sobie, że nie okaże słabości przed wrogiem.
Drugi z Niemców wziął go pod ramię i zaprowadził do Panzer IV.
— Proszę wsiadać, panie majorze — polecił mu porucznik.
Bellmon wspiął się po rolkach przekazujących napęd na gąsienice czołgu. Z boku wieży otwarty był dwuczęściowy właz, z którego wyjrzała zlana potem twarz starszego mężczyzny. Chyba sierżant, zawyrokował Bellmon, jako że było w tej twarzy coś, co mówiło mu, że nie był to oficer. Major pochylił głowę i zaczął gramolić się do wnętrza.
— Nein — warknęła do niego twarz — füss vorwarts.
Bellmon wysunął głowę na zewnątrz, odwrócił się i wszedł tyłem do środka.
Wewnątrz kadłuba, ciaśniejszego niż w M4A2, wskazano mu ręką, aby usiadł na podłodze. Ktoś z załogi (chyba kierowca, pomyślał major) zbliżył się do niego z kawałkiem kabla telefonicznego, omotał mu nim kostki i nadgarstki, po czym skrępował je razem i zniknął w głębi czołgu.
Chwilę później zgrzytnęły biegi, Panzer IV obrócił się na jednej gąsienicy i ruszył z powrotem w kierunku, z którego nadjechał.
Przeżyłem — Bellmon powiedział w myślach sam do siebie. Potłukło mnie, szumi mi trochę w głowie, ale tak naprawdę nie jestem nawet ranny. Teraz mogę już chyba być spokojny, że jeszcze kiedyś powalczę.
Niespodziewanie major zdał sobie sprawę, że oczy wypełniły mu się łzami, które zaczęły już spływać po policzkach. Szok? Może opłakiwał sierżanta Pete’a Fortina i resztę załogi lub też dotarło w końcu do niego, że czeka go niewola, czyli najgorsze, co los może zgotować oficerowi. Wszystkie te wyjaśnienia nie miały jednak żadnego znaczenia. Bellmon wtulił głowę w kolana, nie chciał bowiem, aby któryś z Niemców widział, jak płacze.
Stanowisko dowodzenia umieszczono na zboczu kamienistego wzgórza, tyłem do linii frontu i pozycji niemieckiej artylerii.
Na grzbiecie góry okopano cztery działa samobieżne; dwa uzbrojone w 75 mm armaty przeciwpancerne i dwa w zamontowane na obrotowych wieżach sprzężone karabiny maszynowe kalibru 50. U podnóża wzniesienia, po jego bezpiecznej stronie, rozmieszczono dwa dalsze działa ze sprzężonymi pięćdziesiątkami. Wraz z półkolem zasieków i kryjącymi się za workami z piaskiem stanowiskami karabinów maszynowych strzegły one ziemianek punktu dowodzenia, które wkopano w zbocze wzgórza i nakryto rozłożonymi na drewnianych rusztowaniach workami z piaskiem.
Pędząc o wiele szybciej niż dozwolone 25 mil na godzinę, podjechały do niego od tyłu dwa jeepy uzbrojone w zamontowane na obrotowych wysięgnikach, chłodzone powietrzem karabiny maszynowe browning 50. W obu jechało po trzech mężczyzn.
Pierwszy z jeepów wyróżniał się dość nietypowym wyposażeniem. Siedzenia obłożone były miękką skórą, a nie obciągnięte zwykłym płótnem, do ramy przedniej szyby dospawano uchwyt na rękę, a na prawym błotniku zamocowano kombinację migającego światła i policyjnej syreny. Do jednego z tylnych nadkoli przykręcona była radiostacja wraz z wachlarzem kołyszących się w powietrzu anten, na desce rozdzielczej znajdował się dodatkowy uchwyt, w którym tkwiły półautomatyczne thompsony 45, a na tle podniszczonej już nieco bladooliwkowej karoserii wyraźnie odbijały się umieszczone na obu zderzakach czerwone tarcze ze srebrną gwiazdą w środku.
Kierował nim przysadzisty, muskularny starszy sierżant z płaskim nosem i dużymi dłońmi, ubrany w czarną kurtkę czołgisty i uzbrojony w colta .45 automat. Obok niego siedział szpakowaty, dość przystojny oficer po pięćdziesiątce w bluzie pilota lotnictwa wojsk lądowych ze srebrnymi gwiazdkami na naramiennikach. Wokół szyi miał misternie owiniętą żółtą jedwabną chustkę, a w jego kaburze spoczywała identyczna czterdziestka piątka. Na tylnym siedzeniu jechał krótko ostrzyżony młodzieniec, ubrany równie elegancko jak generał, różniąc się od niego tylko belkami porucznika na szytej z końskiej skóry kurtce pilota.
W drugim jeepie siedziała trójka sierżantów, techniczny i dwu sztabowych, uzbrojona w karabiny garand M1 i schowane w kaburach colty.
Gdy oba samochody zbliżyły się do bramy w zasiekach okalających stanowisko dowodzenia 393. Wzmocnionego Batalionu P–panc, prowadzący pierwszego z nich sierżant dostrzegł, że drogę przegradza mu słupek zwykle używany do podwieszania kabli telefonicznych. Sięgnął więc dłonią do deski rozdzielczej i włączył syrenę. Zawyła krótko, dając żołnierzowi przy bramie znak, aby podniósł szlaban.
Wartownik nie zareagował jednak na sygnał i oba jeepy zatrzymały się z piskiem opon. Starszy sierżant zaczął się już podnosić z fotela kierowcy, ale generał powstrzymał go lekkim ruchem lewej dłoni.
— W porządku, Tommy — odezwał się. — To nie garnizon i generała nie musi witać warta honorowa. Atak Niemców powstrzymano zaledwie tysiąc jardów stąd.
Służbę przy bramie pełnił olbrzymi, mierzący sześć stóp, bardzo czarny starszy szeregowy z przerzuconym przez ramię karabinem garand. Przystanął obok szlabanu i uważnie przyjrzał się pasażerom obu jeepów, po czym całkowicie zadowolony z siebie wyprostował się jak struna, lewą dłonią chwycił skórzany pasek swego M1, prawą sprężyście zasalutował i uniósł szlaban. Przegradzający wjazd słupek powędrował w górę, a wartownik ruchem ręki zezwolił samochodom wjechać do środka. Stał na baczność, dopóki oba nie minęły bramy, a gdy znalazły się wewnątrz zasieków, szybko zakręcił korbką telefonu polowego EE8.
— Generał jedzie na stanowisko — krzyknął do słuchawki. — Porky Waterford.
Zanim oba jeepy zdążyły dojechać do ziemianki, nad którą powiewała amerykańska flaga i proporzec batalionu, wyszedł już przed nią wysoki podpułkownik, Murzyn z płaskim nosem i o cerze nieznacznie ciemniejszej od noszonych przez niego czarnych butów oficera kawalerii. Oprócz nich miał na sobie bladooliwkowe spodnie i koszulę oraz owinięty wokół szyi kawałek spadochronowego jedwabiu. Do pasa zaś miał przypiętą strzemiączkiem (tak aby zwisała pionowo w dół nawet w czasie jazdy konnej) dawno nie używaną już kaburę, w której znajdował się colt New Service .45 z pierwszej wojny światowej.
Jeep zatrzymał się i z przedniego siedzenia zeskoczył generał. Pilnujący wejścia na stanowisko dowodzenia żołnierz z thompsonem .45 natychmiast oddał mu honory, a pułkownik zrobił trzy kroki do przodu, stanął na baczność i zasalutował.
— Dowódca batalionu, podpułkownik Parker, sir — zameldował.
Generał również zasalutował, a następnie podał mu rękę.
— Jak samopoczucie, pułkowniku? — zagadnął.
Uścisk dłoni był krótki, czysto formalny.
— Nie narzekam, panie generale — odpowiedział ppłk Philips Sheridan Parker III. — Czy pan generał podejdzie na stanowisko?
— Owszem — odparł generał Peterson K. Waterford.
Ruchem dłoni Parker wskazał drogę generałowi, a ktoś z tyłu krzyknął: „baczność”.
— Spocznij, panowie — natychmiast zareagował Waterford.
Stanowisko dowodzenia było ciasne, ale schludne i dobrze zorganizowane. Jedną ze ścian w całości zajmowały pokryte celofanem mapy i szkice, a wewnątrz mieściła się jeszcze polowa łącznica, radiostacja i składane stoliki, do których przykręcone były przenośne maszyny do pisania. Na palniku spirytusowym bulgotał duży, nie przykryty pojemnik kawy, a po pomieszczeniu uwijało się dwudziestu oficerów i szeregowców.
— Może pan generał przyjrzy się naszej sytuacji? — zapytał Parker wskazując ręką na mapę.
— Właściwie, pułkowniku — odparł generał — wolałbym, żeby poświęcił mi pan chwilkę na osobności.
— Przejdźmy w takim razie do mojej kwatery — zaproponował Parker.
— Z przyjemnością, pułkowniku — odrzekł Waterford.
— Kapitanie — Parker zwrócił się do tęgiego oficera o okrągłej twarzy — proszę przedstawić nasze położenie komuś ze sztabu pana generała.
— Tak jest, sir — odpowiedział kapitan stojąc na baczność.
Pułkownik Parker odchylił kawałek brezentu służący za drzwi do kwatery, którą była wycięta w zboczu góry izba, i wpuścił do niej generała.
Wewnątrz stało polowe łóżko, składany stolik, dwa krzesła, biurko oraz szafki na buty.
— Siadaj — zaproponował pułkownik.
Gdy Waterford rozsiadł się na jednym z krzeseł, Parker klęknął, otworzył szafkę i wyjął z niej dwie butelki whisky, szkockiej i bourbona, po czym spojrzał na generała, który wskazał palcem na szkocką. Parker nalał mu kieliszek, drugi napełnił bourbonem i podał generałowi szkocką.
— Niech ci się darzy, Porky — odezwał się pułkownik.
— Zdrówko — zrewanżował się generał.
Obaj wypili whisky jednym haustem, niczego nie zostawiając w kieliszkach. Zdziwiony Parker zapytał, czy Waterford chce jeszcze jednego, ale generał odmówił kręcąc głową.
— Strasznie mi szkoda Boba Bellmona, Porky — zaczął pułkownik. — Właśnie chciałem zebrać myśli, bo chyba powinienem napisać do Marjorie.
— Co o tym wszystkim sądzisz? —.— zapytał generał.
— Powiem ci, co wiem — odparł Parker. — Dziś mija równo tydzień, jak wycofywaliśmy się. Jakieś trzy mile przed Sidi–Bou–Zid stały dwa trafione M4. Miałem chwilę czasu, poszedłem je więc obejrzeć. Po znakach na kadłubach zidentyfikowałem je jako wozy siedemdziesiątej trzeciej, numery dwa i czternaście.
— Tony Wilson przekazał mi wszystko, co miał — skomentował Waterford.
— Bob jechał dwójką. Miał dołączyć do 705. Polowej. Tony mógł mu dać tylko dwa stare graty, ale Bob upierał się, że muszą próbować tym, co jest pod ręką. Obaj oczywiście nie mieli pojęcia, że 705. dawno rozjechali już Niemcy.
Parker szczerze współczuł pułkownikowi Wilsonowi, dowódcy 73. Batalionu Czołgów Średnich. Strata ludzi zawsze przygnębiała, tym bardziej jeżeli zachodziła konieczność osobistego wyjaśniania okoliczności człowiekowi, który był jednocześnie przełożonym, generałem i starym przyjacielem.
— Na moje oko — ciągnął dalej pułkownik — oba czołgi trafili wolframowym pociskiem o podwyższonej prędkości. Oba spłonęły, a jeden eksplodował.
— Który? — zaciekawił się Waterford.
— Przykro mi, ale nie pamiętam — odrzekł Parker.
— Nie szkodzi — odpowiedział generał. — Policzyłeś ciała?
— Czołgi stanęły w płomieniach i wybuchły, Porky — wyjaśnił pułkownik. — Poza tym, miałem mało czasu i byliśmy pod ciągłym ostrzałem.
— Ale?
— Nie chcę o tym mówić, bo możesz się niepotrzebnie łudzić — kontynuował Parker — ale wyglądało na to, że ktoś się uratował i wzięli go do niewoli. Widziałem koleiny po gąsienicach Panzer IV i ślady kroków. Możliwe jednak, że tylko przyglądali się wypalonym shermanom.
Waterford siedział z pochylonymi ramionami i wpatrywał się w dłonie.
— Tak, oczywiście — stwierdził po dłuższym milczeniu.
Pułkownik nalał pół cala szkockiej do kieliszka generała, który wychylił go jednym haustem.
— Przykro mi, Porky — miękkim głosem przeprosił Parker — ale nic więcej nie wiem.
— Jak odzyskamy ten teren, to faceci ze Służby Pogrzebowej powiedzą nam coś konkretnego — oświadczył Waterford, z trudem panując nad głosem. — Są w tym całkiem nieźli.
— Jeżeli Bobowi się nie udało, Porky — pocieszał go pułkownik — to nie męczył się długo.
— Ale za młodo — odrzekł generał — Bobby miał… ma dopiero 25 lat. O Boże! Jak ja napiszę do Barbary?
— Ja się zajmę zawiadomieniem rodziny — zapewnił go Parker.
— Chyba najlepiej z tego wyszedłeś, Phil — stwierdził Waterford. — Nas prawie rozdeptali.
— Straciłem siedemdziesięciu ludzi, w tym siedmiu oficerów.
— A sprzęt?
— Stare trzydziestki siódemki ustawiłem na pierwszej linii. Poszło ich siedemnaście, z tego dziesięć przez defekty. Kazałem je wysadzić.
— Naprawdę, Phil, wyszedłeś z tego dużo lepiej od reszty — powtórzył generał.
— Chodzą słuchy, że mają zmienić Lloyda Fredendalla?
— Chyba zmienią — odparł Waterford. — Przegrał bitwę.
— Kto dostanie korpus? — zapytał pułkownik.
— Mam nadzieję, że Seward. Ustawiłoby mnie to w kolejce po dywizję, ale dadzą nam chyba George’a Pattona, Eisenhower ciągle mówi do niego sir, jak się nie przypilnuje.
— Mam nadzieję, że tobie to przypadnie — odrzekł Parker.
— Na pewno tak nie myślisz, stary zazdrośniku. Mówisz tak, bo ci szkoda — zażartował generał.
— Pewnie, że zazdroszczę — odciął się pułkownik — ale jak ty dostaniesz dywizję, to może weźmiesz nas do sztabu.
— Jeśli dadzą mi dywizję, to masz to jak w banku, Phil. Zebrałeś świetnych ludzi.
— Też tak myślę. Żaden z moich nie uciekł przed wrogiem.
Generał Waterford wstał.
— Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o reszcie — stwierdził generał. — Dobrze wiesz, co napiszą w książkach do historii. W pierwszym poważniejszym starciu drugiej wojny światowej z Niemcami po amerykańskich czołgach nie została nawet tłusta plama na pustyni, a wielu żołnierzy stchórzyło i uciekło.
— Według nich to chrzest bojowy, Porky — pocieszył go pułkownik.
Generał zrobił krok do przodu, objął Parkera za ramię i uścisnął.
— Dzięki za tę chwilkę, Phil.
— Szkoda, że nie mogłem ci pomóc — odpowiedział Parker.
— Wcale o to nie prosiłem, Phil — odrzekł Waterford. — Gdzie jest Phil junior?
— Drugi rok w Norwich. Skończy w czterdziestym piątym.
— Może do tego czasu już z tym skończymy? — zadumał się generał.
— Jak Bóg da.
Barbara Waterford Bellmon, szczupła, dwudziestoczteroletnia kobieta o kasztanowych włosach i piegowatej twarzy stała w damskiej szatni Pebble Beach Country Club i czekała na odbiór wygranej.
Przy stawce dolara za uderzenie pokonała pole golfowe w 82 posunięciach, o cztery powyżej normy dla kobiet, i bardzo zależało jej na wypłacie zarobionych trzydziestu trzech dolarów.
Gdy pokonane rywalki nerwowo szukały w torebkach pieniędzy, Barbarze po raz kolejny przyszło do głowy, że tak naprawdę zupełnie nie lubi kobiet. Tak niechętnie płacą wygrane, że najwyraźniej kompletnie nie potrafią przegrywać. Żona pułkownika Bellmona doskonale zdawała sobie sprawę, że trójka, z którą grała najchętniej, nie płaciłaby w ogóle, starając się odczekać, aż wszystkie zapomną, choć nie zależało im na pieniądzach. Cała trójka była bogata, chodziło tu więc raczej nie o skąpstwo, ale o jakiś niezbadany szczegół psychiki kobiety, skonkludowała Barbara.
— Mam tylko pięćdziesiąt — odezwała się Susan Forbes, przeglądając zawartość portmonetki i wcale nie oferując tego banknotu.
Była długonogą blondynką, wyglądającą na znacznie mniej niż swoje trzydzieści trzy lata. Barbara wyjęła z portfela dziesiątkę i dwudziestkę i podała Susan.
— Och! Masz dwie dychy? — zdziwiła się Susan.
Tak jakbyś nie wiedziała, pomyślała Barbara, i wyrwała jej z ręki pięćdziesiątkę. Grunt to zaskoczenie.
— Wielkie dzięki — odezwała się słodko żona pułkownika. — Następna?
— Mogłabyś przynajmniej postawić nam lunch — stwierdziła Patricia Stewart podając jej nowiutki banknot o nominale dziesięciu dolarów. W oczach Barbary najstarsza z trójki Pat zawsze była typową sknerą. Pani Bellmon podała jej dolara reszty.
— Umówiłam się — oświadczyła.
— Brzmi zachęcająco — skomentowała Susan. — Znam go?
— Jest wysoki, przystojny, ma ciemną cerę i jest księdzem.
— Wstydziłabyś się — odparła Susan.
Stojąc na jednej nodze Barbara zdjęła buty do golfa, schowała je do szafki, upchnęła skarpety w torebce i założyła klapki na bose stopy.
W chwilę później koleżanki pożegnały się i pani Bellmon opuściła szatnię. Nie skierowała się jednak do klubu, lecz z powrotem na pole golfowe, okrążyła budynek i doszła do parkingu. Usiadła za kierownicą należącego do jej matki forda kabriolet 1937 i po skomplikowanej, ale nieuchronnej ceremonii rozruchu (dwa razy wcisnąć gaz, przytrzymać przy włączaniu stacyjki, gwałtownie puścić, gdy silnik zaskoczy, i nieustannie modlić się, żeby nie zgasł) odjechała do domu.
Rodzice Barbary zbudowali go na dziesięciu akrach nad Pacyfikiem, pokryli czerwoną dachówką i nazwali Casa Mariana, co w wolnym przekładzie znaczy dom przyszłości.
Przed budynkiem, na murku z cegły, stały trzy maszty; na najwyższym powiewała niemrawo na słabym wietrze flaga USA, a dwa pozostałe sterczały puste.
Od trzech pokoleń Waterfordowie przymierzali się do spędzenia w tym domu spokojnej emerytury, ich żony oczekiwały tam na walczących na wojnach mężów, a cała rodzina zbierała się, jeśli tylko było to możliwe na Boże Narodzenie. Wytworzyła się nawet rodzinna tradycja chrzczenia wszystkich potomków według ceremoniału pobliskiego episkopalnego kościoła Św. Mateusza, niezależnie od tego, w której części świata się rodzili. Innymi słowy, były to rodzinne pielesze ludzi, których zawód zmuszał do spędzania większej części życia w obcych krajach bądź też odległych garnizonach.
Przez lata Waterfordowie i Bellmonowie mądrze inwestowali swe dochody, mogli więc obecnie żyć dostatnio, a nawet wystawnie; pieniędzy na utrzymanie rezydencji nigdy nie brakowało, nawet wtedy, gdy żaden z domowników nie przebywał w promieniu tysiąca mil od Kalifornii.
Zaraz za drzwiami leżały na półkach schludnie poskładane w trójkąty dwie czerwone flagi. Na jednej z nich widniała srebrna gwiazda, a na drugiej dwie. Flaga z jedną gwiazdą należała do obecnego właściciela domu, ojca Barbary, generała brygady Petersona K. Waterforda, który odziedziczył dom po swoim ojcu generale majorze Alfredzie B. Waterfordzie. Druga z nich była własnością ojca Boba, generała majora Roberta F. Bellmona seniora.
Właśnie z Casa Mañana wyruszył kondukt pogrzebowy generała na cmentarz w Presidio na przedmieściach San Francisco; wtedy również po raz ostatni opuszczono z masztu jego flagę i złożono na półce obok sztandaru Alfreda Waterforda, gdzie czeka na godnego następcę. Prawie pewnym kandydatem jest Porky Waterford, święcie przekonany, że szybko awansuje i przejmie prawo do sztandaru. Jeżeli zaś nie będzie mu to dane, to za jakieś dwadzieścia lat szlify generalskie i czerwoną flagę na pewno zdobędzie Bob.
Flagi szyto starannie i z dobrego materiału, mogły więc czekać długo. Sztandar Waterforda należał już kiedyś do jego ojca.
Szukając matki, Barbara przechadzała się po rezydencji długimi, prawie męskimi krokami. Nie mogąc jej nigdzie znaleźć, uświadomiła sobie, że skoro jest południe, to najpewniej pije ona teraz z dziećmi codzienny koktajl. Marjorie Waterford nigdy nie piła do południa, ale rzadko udawało jej się dotrwać w tym stanie do kwadransa po dwunastej. Nazywała to koktajlem i częstowała dzieci napojem z wiśniami, siebie raczyła jednak niezawodnie bourbonem z wodą i kostką lodu.
...
ZDFGHKJJKL