Rafał Ziemkiewicz - Felietony - Problem z Monte Cassino.pdf

(55 KB) Pobierz
Problem z Monte Cassino
26 maja 2004
Problem z Monte Cassino
Takiej książki się nie zapomina. Co ja zresztą mówię, książki - dla nas, grupki kumpli z siódmej i
ósmej klasy podstawówki, to była po prostu relikwia. Takich książek mieliśmy tylko kilka, pożyczanych
pod karą śmierci, czytanych, a choćby i tylko dotykanych nieodmiennie w nabożnym skupieniu, jak
przystoi dotykać Świętej Księgi. Ja miałem, z jakichś cudem ocalałych resztek dziadkowej biblioteki, tom
wspomnień najmłodszych uczestników wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. „ O uczniu żołnierzu”. Jeden
z kolegów odziedziczył po swoim dziadku przedwojenne podręczniki historii, w których cała ta wojna
była zrelacjonowana z wielką starannością, i różne stare mapy oraz atlasy, w tym wydaną przez Niemców
na początku lat czterdziestych bogato ilustrowaną książkę, w której chełpili się swymi zwycięskimi
kampaniami. Na podstawie tego właśnie wydawnictwa, pamiętam, wymalowaliśmy do gabinetu
historycznego w naszej szkole wielką mapę kampanii wrześniowej, wprawiając panią od historii w
konsternację, bo, w przeciwieństwie do naszych podręczników, mapa ta wyobrażała całe terytorium
przedwojennej Polski (w peerelowskich książkach wrzesień 1939 kończył się zawsze na Bugu),
atakowane, symetrycznie, od zachodu czarnymi, a od wschodu czerwonymi strzałkami. O dziwo zresztą,
eksponat w gabinecie historycznym przetrwał parę lat, nauczycielka kazała nam tylko zmienić podpis w
legendzie: zamiast „kierunki natarcia” musiało być „kierunki wkraczania wojsk radzieckich”.
Ale z tych książek-skarbów, dzielonych z kumplami, zdecydowanie najważniejsza była ta, o
której wspomniałem na początku. „Bitwa o Monte Cassino” Melchiora Wańkowicza, wydana w 1947
roku przez drukarnię II Korpusu we Włoszech. Nie mam pojęcia, jakim sposobem trafiła do biblioteki
ojca mojego szkolnego kolegi, gdzieś po drodze zawieruszył się pierwszy tom i obwoluty, ale to, co
pozostało, stanowiło magiczne wrota do jakiegoś innego, prawdziwego świata. Książka była bogato
ilustrowana, prawie każda jej strona stanowiła montaż dokumentalnych fotografii, schematów, mapek i
ilustracji z tekstem. Nie wiem, nawiasem mówiąc, czy dziś komuś by się chciało coś podobnego wydać, i
czy nasze supernowoczesne, skomputeryzowane drukarnie podołałyby takiemu zadaniu. Twarze ludzi,
którzy tam byli, ich życiorysy, zakazane słowa „Katyń”, „Sybir”... Trudno wskrzesić w sobie po latach
pamięć, co się nad tą lekturą myślało. Pamiętam tylko towarzyszące jej wzruszenie, z rodzaju tych
wzruszeń, jakie zostają na całe życie.
Paręnaście lat temu rzymskie wydanie „Bitwy o Monte Cassino” doczekało się w wolnej Polsce
reprintu, na który wybuliłem bez chwili namysłu znaczną część swoich ówczesnych miesięcznych
dochodów. Wtedy dopiero mogłem poznać początek bitwy i losy pierwszego polskiego natarcia;
ocenzurowanych, peerelowskich wydań nie warto było przecież, po takich lekturowych doznaniach,
nawet brać do ręki. Potem reprint wylądował na półce, z której zeskoczył dopiero w ostatnich dniach, gdy
z przyczyn rocznicowych, o Monte Cassino przypomniały media.
Państwo mają do mnie często pretensję, że piszę „polactwo”. A jak mam pisać? Proszę wziąć
sobie na świeżo tę książkę do ręki, poczytać i powiedzieć z ręką na sercu, czy ta skundlona ludność
miejscowa, która dominuje dziś na obszarze państwa zwanego Rzeczpospolitą Polską w istocie wywodzi
się od ludzi opisanych przez Wańkowicza, i czy byłaby zdolna do porównywalnych rzeczy? Odpowiedź
jest przecież oczywista. Więc jeśli tamto byli Polacy, ci tutaj na takie miano po prostu nie zasługują. Jaką
im nazwę dobierzemy, jest kwestią drugorzędną. Nie podoba się polactwo, proszę bardzo, słucham
innych propozycji.
Mam z tym Monte Cassino i innymi takimi sprawami kłopot, przyznaję się. Nie intelektualny, bo
na rozum biorąc, nie mam wątpliwości, że zdobywając kosztem takiej masakry ów nieszczęsny klasztor,
po raz kolejny w naszej historii daliśmy się cynicznym graczom światowej polityki wystawić do wiatru.
Nic z tego Polska nie miała, poza pustą chwałą, a w zasadzie i tej nie - w księgarniach leży dziś przekład
amerykańskiego bestselleru „Monte Cassino”, w którym udział Polaków w bitwie skwitowany jest
kilkoma zdaniami, a z telewizji Discovery dowiedziałem się, że w zwycięstwie dopomogli Brytyjczykom
i Amerykanom tylko Francuzi. Ale mam z tym kłopot emocjonalny, bo wiedząc to, co wiem, nie umiem
czuć niczego innego, niż to, co czuję. Mam w ogóle taki problem z całą prawie naszą historią. Cóż, takie
są na starość złe skutki samowolnego sięgania w dzieciństwie po zakazane lektury.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin